Mafia: Rządy bezprawia. Część 4

Mafia: Rządy bezprawia. Część 4Plan zainicjowany przez Ronalda powoli nabierał kształtów. Po pozbyciu się szefa rodziny Bullitów, większość pracujących dla niego gangsterów zdecydowała się dołączyć do Diamonda. Od poufnych informatorów na mieście mężczyzna dowiedział się o współpracy zawartej przez Daniela Cabanero z przybyłym do Nowego Jorku agentem federalnym. Pozbycie się wścibskiego członka FBI było niezbędne do powołania Syndykatu. Podobnie sprawa miała się z wyeliminowaniem rodziny Cabanero.

Diamond znajdował się w tej chwili w biurze swojego szefa, który siedział za drewnianym biurkiem.

- Doszły nas słuchy, że Sam Bullit nie żyje - powiedział Daniel, przeglądając leżące przed nim papiery.

- Tak. Załatwili go jego właśni ludzie. Większość zapewne wkrótce do nas dołączy. To pewne - odparł Ronald przecinając rozmówcę swoim wzrokiem.

- Skończył tak, jak od początku powinien.

- Wkrótce do niego dołączysz i ty, głupcze... - wymamrotał cicho Diamond, po czym opuścił pomieszczenie.

Thommy Monaghan był wściekły, kiedy dowiedział się o śmierci Sama Bullita. Cały jego plan spalił na panewce. Postanowił zerwać dalszą współpracę z rodziną Cabanero. Na nic w końcu nie mogli już mu się przydać. Agent wynajmował jeden z pokoi w hotelu ''Rome'', znajdującym się blisko centrum Nowego Jorku. Ściemniało się już. Nagle do pokoju Thommy'ego ktoś zapukał.

- Proszę wejść - odrzekł spokojnie mężczyzna, siedzący w fotelu.

Do środka wszedł tajemniczy człowiek w czarnym garniturze, z białym kapeluszem na głowie. Był to Julio Augustino.

- Czego pan ode mnie chce? - zapytał agent FBI.

Na te słowa Augustino wyciągnął swój pistolet i skierował w stronę Monaghana.

- Czy jest pan agentem federalnym, który przybył do miasta kilka tygodni temu? - zapytał Julio ze spokojem w głosie.

- Tak. Liczyłem się z tym, że prędzej, czy później kogoś po mnie wyślą.

- Zgadza się. Pozdrowienia od Syndykatu - na te słowa gangster zaczął oddawać strzały prosto do stojącego przed nim mężczyzny.

Po chwili martwy agent upadł na ziemię. Mafioso spojrzał na leżącego w kałuży krwi trupa, po czym jak gdyby nigdy nic się nie stało opuścił pokój hotelowy.

Bracia Daniel i Dave Cabanero jedli właśnie razem obiad w jednej z włoskich restauracji należących do rodziny. Rozmawiali oczywiście o swoich przestępczych interesach.

- Powinniśmy się cieszyć, Dave. Bullitowie, którzy byli dla nas największymi wrogami, już zostali pokonani - mówił szef mafijnego rodu.

- Nie ufam twojemu doradcy. Ten cały Diamond od samego początku wydaje mi się podejrzany - odparł brat.

- On nie stwarza dla nas żadnego zagrożenia. W dowolnym momencie mogę kazać go zlikwidować - odpowiedział Daniel - Ale póki co Ronald jest nam wierny - dokończył.

Nagle dwaj mężczyźni usłyszeli jakieś dziwnie brzmiące hałasy, dochodzące z poza lokalu.

- To chyba strzały - powiedział gwałtownie Dave, wstając od stolika.

Do restauracji wkroczyli dwaj mężczyźni w biało-czarnych garniturach, w rękach trzymający naładowane pepesze. Po chwili dołączył do nich i trzeci człowiek. Bracia Cabanero rozpoznali w nim Ronalda Diamonda. Ten trzymał w ustach cygaro, wrednie uśmiechając się do stojących przed nim gangsterów.

- Miałem przeczucia, że nas zdradzisz - krzyknął młodszy z braci.

- Wasz czas się już skończył. Czas rodzin mafijnych już się skończył. Większość waszych ludzi skusiła się na moją propozycję i też was zdradziła. Resztę kazałem wykończyć - mówił Ronald - Teraz powołam jeden Syndykat, który swoimi wpływami obejmie całe miasto.

Daniel ostrożnie wyciągnął rewolwer. Szybko wyciągnął przed siebie i oddał strzał w kierunku Diamonda. Mafioso otrzymał ranę w ramię, po czym osunął się krwawiący na ziemię.

- Zabić ich - krzyknął ranny.

Dwaj bandyci zaczęli strzelać ze swoich automatów w kierunku braci. Ci zostali błyskawicznie zmasakrowani i padli martwi na podłogę. Rannego od postrzału, nieprzytomnego Ronalda gangsterzy szybko zanieśli do samochodu, po czym zawieźli do najbliższego szpitala miejskiego.

Mężczyzna ocknął się po kilku godzinach. Leżał w szpitalnym łóżku. Obok niego siedział na krześle Julio Augustino.

- Ile czasu byłem nieprzytomny?

- Kilka godzin, szefie. Ale możesz być spokojny, nasze zadanie zakończyło się pełnym sukcesem. Bracia Cabanero nie żyją. Większość ich ludzi przyłączyła się do nas.

- Wkrótce Syndykat będzie rządził tym cholernym miastem - powiedział Diamond.

- Mamy jeszcze sporo pracy - skwitował Augustino.

Już następnego dnia gangster został wypisany ze szpitala. Zarządził tajne spotkanie członków nowo powołanego Syndykatu. Kilkudziesięciu ludzi z przestępczego półświatka zebrało się w luksusowym hotelu ''Dollar Bill'' na Manhattanie. Wszyscy usiedli przy okrągłym stole w jednej z najbardziej wystawnych sal. Ronald siedział w centralnym miejscu, obok niego był Julio. Mężczyzna powstał.

- Witam wszystkich zebranych. Cieszę się, że aż tak wielu z was pozytywnie odpowiedziało na moją propozycję. Jesteśmy tutaj, aby omówić nowe rozdanie w mieście. Czasy rządów wpływowych rodzin mafijnych dobiegły już końca. Teraz nic w Nowym Jorku nie będzie mogło wydarzyć się bez wiedzy i zgody Syndykatu - oznajmił Diamond.

- Syndykatu Zbrodni! - odezwał się jeden z zebranych na miejscu.

- Tak. Taka nazwa będzie bardziej odpowiednia dla tego, co planujemy - odparł Ronald.

Pozostali poparli te słowa gorącymi oklaskami. Nadszedł czas wielkiego triumfu dla Diamonda. Jeszcze pół roku temu był nikim, ledwie marnym weteranem wracającym do kraju po kilku latach wyniszczającej wojny. Teraz stał na czele prawdziwego mafijnego imperium. Wydawało się, że nikt już nie będzie w mocy mu się przeciwstawić.



- Teraz to Syndykat Zbrodni stanie się prawem. Każdy uliczny bandyta będzie od dzisiaj musiał dla nas pracować, w przeciwnym wypadku zostanie zlikwidowany - mówił Augustino.

- Powinniśmy pokazać swoją siłę! - krzyknął ktoś z zebranych w sali.

- I zrobimy to! - krzyknął Diamond - Zabijemy komisarza miejskiej policji. Będzie to dobry pokaz naszych możliwości, nasi wrogowie zaczną srać pod siebie - kontynuował.

Na te słowa gangsterzy odpowiedzieli oklaskami. Już wkrótce cały Nowy Jork poznać miał na własnej skórze, czym jest brutalny i bezwzględny Syndykat Zbrodni.

Tego dnia komisarz nowojorskiej policji John Rolff, jak zwykle, przebywał w swoim gabinecie, zajmując się codziennymi obowiązkami. Niedawno dowiedział się o śmierci agenta FBI Thommy'ego Monaghana. Już dawno przewidział to, więc nie był tym faktem szczególnie zszokowany. Od zawsze policjant wiedział, że z tutejszymi gangsterami żartów po prostu nie ma. Po skończeniu pracy, mężczyzna opuścił budynek komisariatu, wsiadł do samochodu i odjechał w kierunku domu. Po pół godzinnej drodze dotarł wreszcie na miejsce. Wysiadł z pojazdu. Była godzina 22.00. Szedł jedynie lekko oświetloną ulicą. Spostrzegł dwóch młodych ludzi podążających za nim.

- Pewnie to jacyś uliczni złodziejaszkowie - wymamrotał do siebie cicho, ręką dobywając pistoletu w kieszeni.

Podejrzani mężczyźni rzucili się natychmiast na komisarza, błyskawicznie obezwładniając go i rzucając na ziemię. Wyrwali mu z ręki broń i zaczęli go kopać. Jeden z napastników ogłuszył funkcjonariusza. Ten zemdlał. Gangsterzy załadowali go do bagażnika samochodowego, po czym odjechali.

Komisarz Rolff ocknął się po upływie kilkudziesięciu minut. Leżał przywiązany do starego łóżka w jakimś potwornie zaniedbanym pokoju. Smród unoszący się w powietrzu był nie do zniesienia. Nagle do pomieszczenia weszli dwaj bandyci, którzy napadli na ulicy mężczyznę. Spojrzeli na swojego więźnia i zaczęli wrednie się do niego śmiać.

- Teraz jesteś całkowicie na naszej łasce, policyjny śmieciu. Pozdrowienia od Syndykatu Zbrodni - powiedział jeden z gangsterów, wbijając nóż w dłoń związanego. Ten aż zawył na cały głos z bólu.

- Kim wy, do kurwy, jesteście? Zabijcie mnie już, bo nie zniosę takich tortur - błagał komisarz.

- Chciałbyś. Będziemy dręczyli cię tak długo, aż wysrasz własne flaki. Będziesz kwiczał jak zarzynany dzik! - otrzymał w odpowiedzi.

- Nie! - rozległ się po całym pokoju głośny okrzyk rozpaczy.

Gangsterzy całą noc brutalnie torturowali komisarza, wymyślając coraz to bardziej zwyrodniałe sposoby upodlania człowieka. W końcu na ranem zdecydowali się dobić ledwo żywego mężczyznę ''łaskawym'' strzałem z rewolweru w potylicę. Nie mniej swoją robotę wykonali dobrze. Powiadomili swoich przełożonych o wykonaniu powierzonego im zadania.

Tymczasem nadszedł już nowy rok 1946. Członkowie Syndykatu nie próżnowali. W ciągu ostatnich dni zaczęli wprowadzać swoje porządki w mieście. Ludzie pracujący dla nowej organizacji zaczęli zastraszać cały nowojorski światek przestępczy. Kto nie chciał podporządkować się Syndykatowi Zbrodni był natychmiast likwidowany. Nawet ciesząca się sławą wyjątkowo niebezpiecznych banda Irlandczyków musiała się ugiąć. Pewnej nocy gangsterzy porwali śpiącego lidera grupy Thomasa O'Donella prosto z jego łóżka. Po uprzednim obcięciu delikwentowi języka i genitaliów powieszono tego psychopatę na jednej z ulicznych latarni, ku przestrodze dla innych. Podobny los spotkał jeszcze kilku innych niepokornych.

Syndykat Zbrodni stał się wielką federacją przestępczą. Na jej czele stała składająca się z pięciu członków rada. Należeli do niej: Ronald Diamond (który został wybrany na  przewodniczącego), Julio Augustino, Angus McConnor (reprezentujący Irlandczyków), Jonathan Kalkstein (nazywany ''królem nowojorskich sutenerów'') oraz Pedro Sanchez (dawny księgowy i główny ekonomista rodziny Cabanero). Każda decyzja odnośnie działań podejmowanych przez organizację musiała zostać przegłosowana w tym gronie i być jednogłośnie przyjęta. Aby kogoś odwołać z rady, czterech jej członków musiało poprzeć taką decyzję. Kolegialny system zarządzania wielu pospolitych gangsterów przyjęło z zadowoleniem. Mieli oni dość despotycznych i patrymonialnych rządów kolejnych donów. Nowe porządki wydawały się dla wielu niezwykle kuszące.

Dzisiaj właśnie odbyć miało się jedno ze spotkań rady Syndykatu Zbrodni. Zostało ono zwołane na specjalne życzenie Ronalda. Wszyscy zebrali się w sali konferencyjnej jednego z luksusowych miejskich hoteli. Wszystkie wejścia i wyjścia pilnowane były przez ochroniarzy. Nikt nie miał prawa przeszkadzać członkom organizacji w ich obowiązkach.

- Szanowni przyjaciele radni, zwołałem dzisiaj nas tutaj na spotkanie, aby przedstawić pod głosowanie pewną ważną sprawę - oznajmił Diamond.

- O co chodzi, mów prędko - odezwał się Kalkstein, popalający w ustach drogie cygaro.

- Pozbyliśmy się ostatnio komisarza policji miejskiej Rolffa, ale uważam że jest jeszcze jeden człowiek z kręgów władz, który nam zagraża. Mianowicie jest nim prokurator okręgowy David Fritz.

- Fritz to przekupna kurwa, nie stanowi dla nas żadnego zagrożenia - powiedział Sanchez, na co pozostali radni (poza Ronaldem) odpowiedzieli gromkim śmiechem.

- Mimo wszystko nasz przewodniczący może mieć trochę racji - tłumaczył Augustino - Jasne, to moralny śmieć, który bierze pieniądze od kogo leci, ale zbyt wiele wiedział o działalności Bullitów i Cabanero. Jeśli już czyścimy miasto z wszelkiej maści szumowin mających w przeszłości kontakty z tymi dwoma rodzinami, to i Fritza powinniśmy rozwalić - dokończył swoją myśl.

- W sumie, jeden skurwiel mniej czy więcej, nie robi wielkiej różnicy. A dzięki temu dodatkowo zastraszymy tych, którzy mieliby choć ulotną myśl stawić się nam - spokojnie powiedział Angus.

- Kto więc popiera mój pomysł? - zapytał Ronald.

- Jestem za! - odparł Julio.

- Też jestem za - potwierdził Sanchez.

- I ja też - stwierdził Angus.

- Więc ja też - wypowiedział Kalkstein.

- Tak więc jesteśmy w tej kwestii jednogłośni. I bardzo dobrze, podjęliście panowie radni bardzo dobrą decyzję - mówił Diamond.

Płatni zabójcy nasłani przez organizację jeszcze tego samego wieczoru ''złożyli wizytę'' panu prokuratorowi. Mężczyzna mieszkał w luksusowym, ogrodzonym apartamencie leżącym niedaleko poza Nowym Jorkiem. Nie stanowiło to jednak problemu dla bandytów Syndykatu Zbrodni. Kiedy David Fritz pracował w swoim gabinecie, dwóch gangsterów wdarło się niepostrzeżenie na jego teren prywatny. Otworzyli drzwi łomem, po czym głośno krzycząc wkroczyli do środka. Urzędnik usłyszał te wrzaski, jednak nim zdążył cokolwiek zrobić, do pokoju, w którym przebywał weszli przestępcy. Jeden z nich uderzył Fritza w głowę metalowym prętem. Mężczyzna osunął się na podłogę. Gangsterzy zaczęli niezwykle brutalnie okładać go po całym ciele.

- Zwiąż tego skurwysyna, Genseck, pobawimy się nim trochę - powiedział jeden z zakapiorów, na co jego towarzysz posłusznie wykonał polecenie wrednie śmiejąc się.

Napastnicy dokładnie związali prokuratora, po czym zaczęli wymyślnie go torturować. Jeden z bandytów zaczął masakrować mu twarz. Obu zwyrodnialcom sprawiało to przyjemność.

- Nie.. proszę już... - wycharkał ledwo żywy Fritz.

Na te słowa mężczyzna został spoliczkowany. Przez kolejną godzinę dwaj mafiozi obcięli prokuratorowi obcęgami wszystkie palce u rąk. Gdy już znudziły ich kolejne sposoby zadawania bólu, postanowili ''ulitować się'' nad więźniem.

- Riki, powinniśmy już dobić tego pedała, jest ledwo żywy, a mi już znudziły się tortury - powiedział Genseck.

- No w sumie, masz rację. Weź rozpruj mu bebechy na wylot, żeby się wykrwawił albo rozpierdol czaszkę strzałem z pistoletu, wybór należy już do ciebie - odparł popalając papierosa drugi z bandziorów.

- No dobra.

Genseck wziął do ręki swój pistolet, przeładował po czym przystawił ciągle jeszcze żywemu Fritzowi do potylicy. Oddał jeden precyzyjny strzał, który go uśmiercił błyskawicznie. Ciało upadło zakrwawione na podłogę. Następnie, jak gdyby nigdy nic, dwaj zwyrodnialcy opuścili apartament należący do prokuratora. Wykonali powierzone im zadanie.

Porządki zaprowadzane przez Syndykat Zbrodni w Nowym Jorku istotnie dobrze komponowały się z nazwą tej organizacji. Szokujące swoją brutalnością morderstwa, porwania, pobicia i tortury wzbudzały strach większości mieszkańców. Nawet politycy nie mogli czuć się bezpiecznie, po tym co spotkało prokuratora Fritza i komisarza Rolffa. Ludzie na usługach tej bandy zaczęli niemal wielbić przemoc. Mogli bezkarnie dopuszczać się najbardziej podłych czynów. Wszyscy się ich bali. Nikt nie chciał zadrzeć z Syndykatem.

Nowym szefem miejskiej policji został 46-letni Roger Stankowski. Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli zacznie zwalczać zbrodniczą organizację, ta błyskawicznie wyda na niego wyrok śmierci, który najpóźniej po upływie kilku dni zostanie wykonany przez jakiegoś wynajętego zakapiora.

Ronald Diamond był zadowolony z sytuacji w mieście. Powołał do życia instytucję, która błyskawicznie przejęła absolutną kontrolę nad Nowym Jorkiem. Ambicją gangstera było jednak rozszerzenie działalności również na inne ośrodki miejskie w Stanach Zjednoczonych. Nie było to szczególnie trudne. Ludzie sami przecież pchali się do pracy dla Syndykatu.

Burmistrz miasta Roger Hill gościł właśnie na specjalnym przyjęciu charytatywnym. Jego celem było zebranie funduszy na rzecz potrzebujących. Mężczyzna odbywał wiele rozmów z lokalnymi biznesmenami i politykami. Nagle podszedł do niego człowiek w szarym garniturze z czarnym kapeluszem na głowie.

- Musimy porozmawiać na osobności, szanowny panie burmistrzu - powiedział cicho tajemniczy przybysz.

- No, dobrze - westchnął.

Dwójka opuściła bankiet i udała się na ubocze. Hill zorientował się, że najprawdopodobniej zaczepił go jeden z członków Syndykatu Zbrodni.

- Domyślam się, szanowny panie, że należysz do Syndykatu i to on cię do mnie wysłał - powiedział burmistrz.

- Tak. Nazywam się Eberhard Donelly i jestem członkiem organizacji. Przysłano mnie tutaj, abym poważnie z panem porozmawiał.

- Nie zastraszycie mnie. Nie będę tolerował waszej bandyckiej działalności, już wyznaczyłem nowego komisarza miejskiej policji, zajmie się wami niezwłocznie - mówił niewzruszony polityk.

Gangster zaśmiał się i wyciągnął z kieszeni rewolwer.

- Teraz pan fika, ale nie będzie pan taki hardy kiedy przyślemy do pana naszych chłopców. Oni nie znają się na żartach. I nie znają słowa litość - odparł pewny siebie Donelly.

- Jestem cholernym burmistrzem, nie uda się wam mnie nastraszyć. Możesz powiedzieć swoim szefom, że nie spocznę póki nie zgnijecie wszyscy w więzieniu albo nie zaczniecie wąchać kwiatków od spodu.

Jego rozmówca się głośno zaśmiał. Poklepał burmistrza po ramieniu z wrednym uśmieszkiem na twarzy.

- Nawet nie zdajesz sobie sprawy, śmieciu, jak szybko zrewidujesz swoje poglądy w tej materii.

Po wygłoszeniu tych słów mężczyzna spokojnie odszedł.

Tymczasem do Nowego Jorku przybył Abraham Scurvy, najpotężniejszy gangster z Jersey City. Nazywano go ''czerwonym diabłem'' - odnosiło się to zarówno do jego wybuchowego, gwałtownego charakteru, jak i indiańskiego pochodzenia mężczyzny. W otoczeniu grupy ludzi zjawił się w jednym z najbardziej luksusowych hoteli w mieście. Spotkać miał się z liderem Syndykatu, Ronaldem Diamondem.

- Witam w mieście, cieszę się, że tak szybko pan się tutaj stawił - powiedział Diamond.

- Interesy nie mogą czekać. Lepiej już do nich przejdźmy - odparł krótko Scurvy.

Dwaj mężczyźni weszli do specjalnie przygotowanej dla nich sali i usiedli razem przy stole.

- Syndykat Zbrodni włada niepodzielnie Nowym Jorkiem. Każdy uliczny bandyta dla nas robi. Ale nasze ambicje ciągle rosną i nie są zaspokojone - mówił Diamond - Chcielibyśmy rozszerzyć naszą działalność na inne obszary kraju. I liczymy, że pan nam w tym pomoże - skończył mówić.

- Tylko ja rządzę w New Jersey. Nikt inny. Wasze zakapiory mogą sobie terroryzować nowojorczyków, ale mnie nie przestraszą. Zadam więc wam tylko jedno proste pytanie: co zamierzacie mi zaoferować, bym zechciał podjąć z wami współpracę?

- Niech pan będzie spokojny, dogadamy się. I pan na tym zyska, i my na tym zyskamy - odpowiedział Ronald.

Dodaj komentarz