Gwiazdeczka cz. VII (Zdzi*a tom II)

Kucyki... Dwa mysie ogonki. Biała sukienka bez rękawów, z falbanką na dole. Zdecydowanie za krótka. Na sporych, zbyt wcześnie wykiełkowanych piersiach, widnieje zarys czerwonego jabłuszka – takiego niby niewinnego owocka. A wokół ten wszechogarniający szmer i tłumione gdzieniegdzie chichoty...
     Wspomnienia zalały mnie jak lawa, gdy pomału rozpinałam guziki jeansów. Bez emocji pozwoliłam im spaść w okolice kostek, po czym skopałam na bok. Następnie ściągnęłam skarpetki. Wytarty dywan, boleśnie zakłuł bose stopy. Ale to nic nie zmieniło. Już było za późno na zdrowy rozsądek.  
    Pomimo kotłujących się myśli, bez wahania zdjęłam i rzuciłam w kąt JJ-ową bluzę. Później rozpięłam stanik i przecisnęłam ręce przez ramiączka, by i ten element bielizny chmajtnąć byle gdzie. Zostałam w białym podkoszulku i figach. Dziś wyjątkowo bawełnianych. Wówczas znowu je usłyszałam. Te drwiny...
    Od zawsze lubiłam śpiewać. Bawić się melodią. Płynąć w rytm muzyki. Nawet w porannych trelach ptaków szukałam ukrytych taktów. Do wtedy. Do tamtego dnia, kiedy stanęłam na ambonie...
     Pasterka. Tłum ludzi zionących śledziem, wódą i kiszoną kapuchą. Gnieżdżących się w ścisku, mogącym doprowadzić do omdlenia. Zapach kadzidła i wosku. A pośrodku tego wszystkiego byłam ja. Dziewczynka, niespełna dwunastoletnia. Bez okrycia, bez rajstop. Stałam na widoku, a przez cienkie szczebelki, spod kusej sukienczyny widać było luźne barchanowate majtki z małym rozdarciem na boku. Znoszone. Po matce. Wstyd i ból. Strach i łzy szklące się pod powiekami. Wzrok przybyłych skierowany wyłącznie na mnie. Drżenie głosu, gdy wypowiedziałam wyuczone na pamięć słowa:
   – To dla ciebie, tatku...
     Zebrałam włosy i rozdzieliłam na dwie połowy. Z sykiem zawiązałam dwa ciasne kucyki, czując ból wyrywanych przez recepturki pukli. Podniosłam zimny wzrok i podeszłam do ogłupiałego ojca, by usiąść mu na kolanach, twarzą do niego. Milcząc zerknęłam na matkę, której wargi drżały od skrywanego płaczu. Pamiętała. Jak mogłaby zapomnieć?
     Zaczęłam cicho nucić melodię i ocierać łonem o wybrzuszenie na Jakubowych okryjdupach. Poruszałam się w przód i w tył, mając świadomość, że wyglądam jakbym miała chorobę sierocą. Popchnęłam zatem ostro już nakręconego facia plecami na arrasy. Ręce boleśnie wykręciłam po ojcowskich bokach. A gdy w końcu z jego ust wydobyło się ciche sapanie, zaczęłam intonować:
   – "Witaj gwiazdko złota, na niebios przestworze. Witaj nam radośnie, Dzieciąteczko Boże(...)". – Mój głos nie był tak twardy, jakbym chciała. Załamywał się i drżał z każdym wypowiadanym słowem. Upokorzenie oblepiło mnie niczym maź. Śmiech zebranych w kościele, odbijał się w bębenkach i łzy zaczęły skapywać po policzkach oraz brodzie. Nie wycierałam ich. Wtedy też pozwalałam płynąć potokowi. Wzrokiem odnalazłam palące spojrzenie ojca. Ten sam skrywany pod maską podniecenia chytry uśmieszek, którym mnie wówczas doprowadził do załamania. Zebrałam się więc w sobie i powróciłam do kolędy*:
   – "Wznieś łask pełne dłonie, nad głowy naszemi. My ci zaśpiewamy, po calutkiej ziemi(...)". – Podniosłam się nieco do góry i jedną ręką zsunęłam odrobinę ojcowskie spodnie. Lewą dłonią chujoza próbował ścisnąć mnie za pierś, ale szybko zajebałam mu w szczękę. W efekcie złapał się za ryj, bluzgając i zalewając krwią. Bez zastanowienia wypluł część wprost na biały podkoszulek. "No, jabłuszko to to nie jest, ale bohomaz niczego sobie" – skwitowałam w myślach, wyswobodzając członka z musztardowych gaci. "Ciekawe czy są takie tylko od wielokrotnego noszenia?" – zastanawiałam się i gdy już trzymałam ptaszka w garści sprawdziłam, czy jest wystarczająco twardy. Nie aż tak jakbym oczekiwała, zapewne przez alkohol, więc wzmocniłam uścisk i zaczęłam pompować. W tym samym czasie kontynuowałam pieśń:
   – "My ci zaśpiewamy, radosnymi tony. Na kościółku twoim, uderzymy w dzwony(...)". – Odzyskawszy rezon, tatko próbował mnie zepchnąć. "Czyżby nie podobały mu się moje pieszczoty?". – Puściłam kuśkę i zacisnęłam mocniej nogi, jak w brazylijskiej jiu-jitsowej gardzie. Nie było szans, by mnie zrzucił. Wszakże nie tylko ręce miałam mocne. Ponownie odepchnęłam ciula na ścianę, zadając przy tym kolejny strzał z piąchy, tym razem w policzek. Z zadowoleniem poczułam jak coś cudownie chrupnęło pod dłonią. Ojciec rzęził, a ślina wraz z krwią spływała z obitego pyska. Już chciałam zapytać "miłe, prawda?", ale zamiast tego wypowiedziałam kolejne słowa pastorałki. I tak wyśpiewałam już więcej, niż wtedy, gdy z rykiem wybiegłam w pół słowa w ciemną, mroźną noc.  
   – "I tak dźwięczeć będzie, pieśń radosna wszędzie.Hej, kolęda, kolęda!(...)". – Mój głos nieoczekiwanie przestał się łamać. Szybko zatem zrolowałam kilka gumek z nadgarstka i jedną po drugiej, ciasno zaczęłam oplatać u nasady członka, idąc coraz wyżej. Syk, wydobywający się z ust oprawcy był najsłodszą melodią świata. Niebawem pyrdek począł puchnąć u dołu i główki. Ojciec darł się niczym zarzynany. Grabowe łapy próbowały mnie dosięgnąć, ale wystarczająco giętka, w porę odchyliłam ciało do tyłu, poza zasięg męskich ramion. Przeszkadzał jednak na tyle, że po raz pierwszy zwróciłam się do matki:
   – Lewa kieszeń torby. Przynieś, proszę. – Jedno spojrzenie wystarczyło, by zrozumieć, iż wymioty napłynęły Jadzi do gardła. – Przy okazji zwróć, co musisz. Idź, mamo.
     Popatrzyła na mnie, zielonkawa na buzi i łapiąc się za usta, pędem wybiegła z pokoju. Trzaśnięcie drzwi o obudowę stojącego za nimi telewizora, było tak silne, że ukochany Rubin zaczął się niebezpiecznie trząść, ale jednak nie spadł. "Trochę szkoda" – stwierdziłam w duszy. – "Nie miałby degenerat na czym oglądać pierdolonej siatki".  
     Kiedy matka wyrzygiwała swoje wnętrzności, ja sprzedałam ojcu parę profilaktycznych liści i cierpliwie czekałam na przybycie rodzicielki. Trwało to może z dziesięć minut, więc w międzyczasie, o niebo weselsza, nuciłam sobie kolejne zwrotki kolędy. To od niej zostałam wiejską "Gwiazdeczką". W sumie mogli mi dać gorsze przezwisko. "Barchaniara", na przykład.
     W końcu Jadzia powróciła i trzęsącymi dłońmi przekazała kajdanki. Nie myślcie sobie, że tylko ciuszki zwinęłam Andrzejowi. Musiałam być przecież gotowa na wszystko. Szybkim ruchem zapięłam więc ustrojstwo najpierw na jednym znienawidzonym przegubie, a potem poderwałam starucha do góry i rzuciłam jak workiem kartofli o ziemię, obok kaloryfera. Przełożyłam bransoletkę przez kolanko i zakleszczyłam na drugiej ręce. Dzieło zostało prawie dokonane. Jeszcze tylko ostatnie szlify...
     Gdybym posiadała w tej chwili jakiekolwiek uczucia do dawcy nasienia, pewnie zrobiłoby mi się go żal. Leżał sobie z siną fujarą, spodniami w kolanach, stłuczonym pyskiem, zakrawiony, śliniący się i zasmarkany. Nie miał już nawet siły stawiać oporu. Nigdy jednak nie otrzymałam z jego strony miłości, oparcia i współczucia, zatem nikt nie miał prawa ich ode mnie wymagać. Powinnam być również zła na matkę, że całe życie wykonywała jego rozkazy. Ale jakoś nie mogłam. Skrzywdził nas w ten sam sposób – niszcząc duszę i wypaczając moralność. "Nad czym się zatem miałam litować?"  
     Odwróciłam się więc i wyciągnęłam ku Jadwidze dłoń, a na niej pozostałe recepturki. Nie zmuszałam. Pozostawiałam wybór, którego nigdy wcześniej nie miała. Obie wiedziałyśmy, że od tego, co mu robimy nie umrze, ale uszkodzenie narzędzia tortur, da nam wystarczającą satysfakcję i unieszkodliwi agresora. Jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na dłuższy czas.
     Łzy w kącikach matczynych oczu, podpowiedziały mi, że nie była jeszcze gotowa. Być może to ja zostałam bardziej zniszczona. Pokiwałam zatem głową i już miałam iść w stronę ojca, ale zatrzymało mnie ostre szarpnięcie za ramię. Bez słowa wyciągnęła dłoń, a ja, pełna dumy, opróżniłam zawartość pięści.  
     Ponowne krzyki mogłyby obudzić umarłego. Dobrze, że mieszkaliśmy na odludziu, a wójt leżał napruty jak szpadel. Przezornie zebrałam jednak skarpety i zrobiłam z nich tobołek. Wcisnęłam mu go do paszczy, zawiązując ściągniętą przez matkę pończochą.
     Jedynym dźwiękiem rozchodzacym się pośród tłumionych spazmów, był mój coraz głośniejszy śpiew:
   –  "Oto lirnik stary, srebrną lirę stroi. Niechże zagra na niej, pastuszkowie moi(...)".
     A potem już tylko wiwat: "Hej! Kolęda, kolęęęda!" przebił się przez cuchnące od potu powietrze. Tatko zemdlał i głowa opadła w dół niczym kurtyna na zakończenie występu.  
     Chociaż na razie tylko jedna bitwa została wygrana, nareszcie mogłam uznać wojnę za oficjalnie rozpoczętą.

///

*W tekście użyto słów kolędy "Witaj gwiazdko złota" – muzyka: Zygmunt Noskowski, słowa: Stanisław Marek Rzętkowski. Źródło:https://staremelodie.pl/piosenka/852/Witaj_gwiazdko_zlota.

2 komentarze

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.

  • Użytkownik shakadap

    Brawo. Świetnie napisane, jak zwykle.
    Całość bardzo wciągająca.  
    Czekam dalszego rozwoju wydarzeń.  
    Pozdrawiam i powodzenia.

    18 lis 2020

  • Użytkownik Kocwiaczek

    @shakadap bardzo dziękuję:)

    18 lis 2020

  • Użytkownik Gaba

    Ładnie piszesz, nawet jeśli jest to okrutne, perwersyjne wręcz... Ale trudno żeby takie nie było.
    Brawo
    Gratuluję!

    15 lis 2020

  • Użytkownik Kocwiaczek

    @Gaba bardzo dziękuję za słowa pochwały. Niezmiernie miło mi czytać takie komentarze. Pozdrawiam serdecznie:)

    15 lis 2020

  • Użytkownik Gaba

    @Kocwiaczek to nie pochwała, to prawda!

    15 lis 2020