Gwiazdeczka cz. IV (Zdzi*a tom II)

Chałupa nędzna jak większość w tej dziurze. Wraz z upływem lat, zapuszczona jeszcze bardziej. Papa na dachu, gdzieniegdzie pozaciągana przez leśne ptactwo. Na podwórku zwykły bajzel. Trochę żelastwa, które "zawsze się przyda". Nierówno przystrzyżona trawa spod kosy. Wyszczerbione grabie. Studnia z butwiejącymi deskami na klapie. Zardzewiałe wiadro i delikatny szum potoku za domem...
     Trzymałam pręty metalowego ogrodzenia, które wydawało się jedyną zauważalną inwestycją w tym miejscu. Pamiętam przejęcie wieśniaków, kiedy stawiał je ślusarz. "Burżuazja pełną gębą" – mówili. Ojciec ubił wtedy nawet świniaka. Dla nich chłop z gestem, w rzeczywistości zwykły palant na włościach.
     Las był gęściejszy niż zapamiętałam. Świergot dokuczliwszy niż dawniej. Brak innej żywej duszy – no, poza młodym milicjantem, który stąpał za mną jak cień. Zupełnie nie wiedziałam, po co zdecydował się wysiąść razem ze mną. Milczał, gdy chłonęłam wzrokiem miejsce mojej udręki. Dawno nie czułam takiego strachu. Knykcie zbielały od kurczowego uścisku. "Wejść czy uciec?" – pytałam samą siebie. Odpowiedzi, o dziwo udzielił mi szczypiorek za plecami:
   — Pewnie tęskni. Pamiętam, że zawsze patrzyła na ciebie zmartwionym spojrzeniem.
      Odwróciłam się w stronę męskiego głosu. Zmierzyłam młodzieńca wzrokiem. Gdzieś z tyłu głowy śmignął obraz, jednak zbyt niewyraźny do uchwycenia.
   — Kim jesteś? – spytałam, nadal próbując rozgryźć zagadkę. – I co jeszcze wiesz?
     Uśmiechnął się półgębkiem i popatrzył gdzieś w dal. Zapewne na szuwary za domem.
   – Pamiętasz, jak kiedyś razem z Sylwią pojechałyście nad Ciurklankę? Wy dwie na rowerach, a nasza matula maluchem za wami? Matka chciała zrobić duże pranie i miałyście jej pomóc. Oporządzenie ciuchów ośmioosobowej rodziny zajmowało mateczce zwykle kilka godzin. Tak strasznie chciałem z wami pojechać. Ale ojciec zabronił. Byłem jeszcze mały i głupiutki, więc nie bacząc na konsekwencje ukryłem się pod ubraniami. Gdy zostałem przyłapany, matka zamiast na mnie nakrzyczeć, pozwoliła się z wami wykąpać i pobawić. Pomogliśmy w sprawunkach, by później taplać się w płytkiej wodzie. A potem złapała nas burza. Grzmiało, lało i nie wiedzieliśmy co robić. Mogliśmy porzucić rowery i wrócić "Klemensem". Wtedy jednak ojciec zgotowałby wszystkim piekło. Ale ty zdecydowałaś się pojechać na jednym, trzymając drugi rower za ramę. Gnałaś pomimo grzmotów chyba z trzydzieści na godzinę. Nie straszne ci było zapadanie kół w błocie, nic to, że zmokłaś jak kura i potem zachorowałaś na ostre zapalenie płuc. Chciałaś pomóc. Parę razy się wywróciłaś. Ocierałaś wówczas łzy, tak, żebyśmy ich nie widzieli. I uśmiechałaś się. Ciągle uśmiechałaś. Napędzana strachem. Gasząc w nas przerażenie. "Najodważniejsza" – tak cię wtedy nazwałem, gdy zajechaliśmy pod dom. Wzięłaś mnie na ręce i powiedziałaś: "to nie odwaga, to troska", po czym dałaś buziaka. – Podniósł dłoń i wskazał na czoło pod grzywką. – Od tego dnia wiem, że odwaga i troska zawsze idą w parze. Twoja mama, na widok stłuczeń i otarć, niemal dostała zawału. Miała taki sam wzrok, jak ty, gdy mnie ucałowałaś. Chyba wiesz, co chcę przez to powiedzieć?
     Milczałam przez chwilę, trawiąc wszystko, co usłyszałam. Nadal tkwiłam gdzieś pomiędzy wspomnieniem naszej zabawy, a tragiczną drogą powrotną. W końcu spojrzałam na ostatniego syna Gniewkowskich i odparłam:
   — "Rany Julku", nieźle wyrosłeś. Zupełnie cię nie poznałam. Masz kogoś? Nadal mieszkasz z rodzicami? Wiesz, co u Sylwii?
     Roześmiał się na dźwięk ksywki. Był ostatnim dzieckiem w rodzinie. Miał być "Julką", został "Julkiem". Po niebezpiecznym porodzie, jego rodzice zaniechali dalszego rozrodu. Niemal pięciokilowy bobas poharatał matkę lepiej niż scyzoryk. Przylepiono mu śmieszny przydomek i z nim pewnie boryka się po dziś dzień.
   — Ma się dobrze, urodziła niedawno córkę i mieszka z mężem w Korach. Po tamtym łomocie od ojca, nigdy u nas nie zawitała. Czasem ją odwiedzam, gdy wysyłają mnie w podróż służbową. Ja i chłopaki zostaliśmy tutaj. Stary już niedomaga, więc pomagamy matce przy gospodarstwie. Sami kawalerowie do wzięcia – roześmiał się i oblał powtórnie rumieńcem. – Jest w czym wybierać, jednak większość dziewczyn dawno już zwiała do miasta. Będziesz stanowić niemałą atrakcję, jak pijaczki spod Baśki rozpuszczą famę o powrocie "Gwiazdeczki".
   — Poniekąd na to liczę – rzuciłam i puściłam oczko. – Mam tylko nadzieję, że nie przybywam zbyt późno...
     Podszedł do mnie i nieoczekiwane dał mi całusa w to samo miejsce, które ja kiedyś cmoknęłam. Nawet nie zdążyłam zareagować, a już się odsunął, mówiąc:
   — Pani Jadzia żyje. Zegarmistrz ją poobijał, ale idąc do pracy, widziałem rano, jak rozwieszała pranie. Zresztą... sama zobacz. – Wskazał brodą w stronę domostwa, zatem z lękiem się obróciłam.
     Na ganku stała Jadwiga Jatkowska. Przyprószone siwizną włosy sterczały po bokach twarzy, pożółkłej od gojących się siniaków. Tylko brązowy grzebyk trzymał fryz w ryzach. Ubrana była w tą samą, wielokrotnie zszywaną, starą podomkę w kwiaty. Jedna, umazana gencjaną ręka, na temblaku, w drugiej nieodłączna łyżka wazowa. "Atrybut żony" – jak mawia chujoza, który śmie nazywać się moim ojcem. Matka zawsze musiała coś robić, tylko w nocy pozwalał jej czasem na sen. Gdy przystanęła na chwilę, by złapać tchu, od razu się o coś przypieprzał. A to, że jajko kury wyrzuciły z grzędy, a to, iż mleko od krowy jakieś mniej tłuste. Ciągły obstrzał i gradobicie. Tylko ja powtarzałam, że nie miała w tym winy. Przytulałam i darzyłam miłością. Ale też opuściłam, pozwalając by zadawane cierpienie skupiło się wyłącznie na niej. Czy coś takiego można było w ogóle wybaczyć?
     Stałam tak, niezdolna wykonać żadnego ruchu. Julian popchnął mnie więc delikatnie i szepnął:
   — Odwaga i troska. Idź. Masz je nadal.
     Widok został zamazany przez łzy. Szybko nacisnęłam klamkę furtki i grzmotnęłam bramką o ogrodzenie, głośniej niż kiedykolwiek. Biegiem pokonałam podwórko, gdzieś po drodze rzucając torbę na klomby. Później zajmę się zniszczeniami.
     Mama już na mnie czekała, unosząc zdrowe ramię. Łyżka wazowa, z głuchym dźwiękiem uderzyła o beton, gdy tuliłam skuloną kobiecinkę do piersi. Powtarzane raz za razem: "jesteś, moje dziecko", nigdy nie brzmiało tak cicho...

Kocwiaczek

opublikowała opowiadanie w kategorii kryminał i erotyczne, użyła 1189 słów i 6829 znaków, zaktualizowała 26 paź 2020. Tagi: #kobieta #wulgaryzmy #przemoc #seks #alkohol

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • shakadap

    Dzięki.
    Pozdrawiam i powodzenia.

    25 paź 2020

  • Kocwiaczek

    @shakadap i ode mnie dzięki :)

    25 paź 2020