Cierpienia niemłodej Wertherówny, czyli punkt widzenia zależy od punktu służenia (część 6)

Cierpienia niemłodej Wertherówny, czyli punkt widzenia zależy od punktu służenia (część 6)Zapraszam na epizod szósty!

***

ROZDZIAŁ 6/9

*

   Aż w końcu stało się, co stać musiało. Po jednej z „sesji posłuszeństwa” – czyli w tym przypadku niczego innego jak bestialskiego krępowania i bicia po całym ciele, zakończonego najbardziej ohydnym z ohydnych fistingiem we wszystkie dziury – dostałam takich krwawień, aż zaczęłam tracić przytomność.
   I wtedy w ojcu coś pękło. Najpierw, mimo półprzytomnych protestów, wezwał pogotowie, a gdy już sytuacja została jakoś opanowana, postawił ultimatum: koniec z ćpaniem. Koniec z moimi powrotami w stanie urągającym ludzkiej godności. Koniec z nędzną imitacją życia. Jeśli nie – koniec ze mną jako jego córką. Wysłał mnie na odwyk i zorganizował terapię u psychiatry, a po jej zakończeniu czuwał dniem oraz nocą. Nawet pomógł w znalezieniu nowej pracy, możliwie dalekiej od poprzedniej.
   Tylko co z tego? Nie byłam w stanie zmienić własnej natury. Tego, kim byłam. Pasożyt poddaństwa wciąż na mnie żerował, namawiając do powrotu na ścieżkę bez powrotu. Coraz głośniej i coraz bardziej bezczelnie, a ja znów zaczynałam ulegać jego podstępnym podszeptom. Wiedziałam doskonale, że robię źle, ale nie mogłam się powstrzymać. Nie miałam już siły. Najpierw nieśmiało wróciłam do czytania opowiadań, później przeglądania grup dyskusyjnych, następnie ogłoszeń, aż wreszcie umawiania się na kolejne spotkania.
   Nie dotarłam na żadne z nich. Z jednej strony pragnienie uległości rozsadzało mnie od wewnątrz, z drugiej jednak nie potrafiłam zrobić tego ostatniego kroku. Zwykle tchórzyłam już w domu, czasami na przystanku, a bodaj raz uciekłam dosłownie w ostatniej chwili. Będąc absolutnie pewną, że postawny, całkiem przystojny brunet trzymający owiniętą celofanem różę, szukał wzrokiem właśnie mnie.
   Nie mogąc więc się przemóc i jednocześnie szukając choćby pozorów ukojenia, zaczęłam poniżać się sama. Wyszukiwałam w najczarniejszych czeluściach netu najbardziej chore filmy i puszczałam je ukradkiem, powtarzając ich „treść” na sobie. Tylko bardziej. Mocniej. Brutalniej. Wciskałam w siebie każdy przedmiot, jaki dał się wcisnąć, na czele z tymi absolutnie do tego nieprzeznaczonymi. Drapałam się. Cięłam. Raziłam prądem. Przebijałam igłami i nie tylko, podniecając się perwersyjnie widokiem ściekającej po skórze krwi. Biłam się i krępowałam całe ciało wszystkim, co choć trochę mogło się do tego nadawać, ukrywając później przed światem sinozieloną opuchliznę.
   Potrafiłam wepchnąć sobie w pizdę rozkręcony wibrator, w dupę opróżnioną wcześniej butelkę po wódce, a w gardło największe dildo, jakie tylko miałam. Ale wciąż było mi mało, dlatego jeszcze zapinałam na sutkach klamerki do bielizny, zaciągałam pasek na szyi aż do omdlenia i siadałam przed lustrem z nabazgranym szminką na czole napisem „kurwa”. Zwykle w łazience, bo wtedy najłatwiej było mi zmyć wykafelkowaną podłogę ze wszystkiego, co miałam z siebie wycharczeć, wyszczać i nie powiem, co jeszcze. I w ten właśnie sposób, upokorzona daleko poza granicę ludzkiej godności, przeżywałam kolejne obrzydliwe orgazmy, wyjąc z rozsadzającego bólu i rozkoszy jednocześnie.
   I właśnie wtedy, gdy pokonywałam ostatni zakręt na drodze do – ostatecznej tym razem – samozagłady, los postawił na mojej drodze Roksanę. Już nawet nie pamiętałam kto, jak i dlaczego mnie z nią skontaktował, ale twierdził, że właśnie ona mi pomoże. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmiało… Wahałam się dość długo, zwłaszcza że nigdy nie miałam do czynienia z komercyjną dominą, lecz ostatecznie podjęłam decyzję. Nie mając jeszcze wtedy pojęcia, że teoretycznie wyrachowana, zimna profesjonalistka okaże się jedyną, która naprawdę mnie zrozumie.

   Podniosłam się ostrożnie i przyklękłam na drżących kolanach obok fotela ojca. Wytarłam mu chusteczką zaczerwienione oczy i objęłam, przeczesując resztki włosów. Chciałam obiecać, że już nigdy nie będzie musiał przeze mnie płakać. Że się zmienię. Że znajdę sobie kogoś, kogo pokocham i kto pokocha mnie. Że…
   – Co. Do. Kurwy! – rzuciłam w kierunku witrynki.
   Zamrugałam, jakby chcąc się upewnić, czy dobrze widzę? Doskoczyłam do szklanych drzwiczek i wyjęłam zza nich fotografię młodej kobiety, młodego mężczyzny i bardzo młodego chłopczyka.
   – Czy ja powiedziałam, kurwa, niewyraźnie, że tego gówna ma tu nie być!? – wydarłam się jak wściekła. – Wypierdalaj mi z tym! Ale, kurwa, już! Jak jeszcze raz to zobaczę, słowo daję, że, kurwa, zajebię! Ja pierdolę!
   Bez namysłu otworzyłam okno i rzuciłam ramką dziesięć pięter w dół. Ostentacyjnie wyszłam do pokoju i zatrzasnęłam za sobą drzwi, nie przestając wyzywać.
   – Sam se, kurwa, zamknij, jak ci zimno przeszkadza! – wrzasnęłam w stronę starego inwalidy. – Co za, kurwa, głupi stary, głupi chłop, głupi dzieciak, głupia Roksi…

   Na samą myśl o niej przypomniałam sobie telefon, wciąż tkwiący w kieszeni płaszcza z wyłączonym dzwonkiem. Zdenerwowana odblokowałam ekran.
   Jedno połączenie nieodebrane, drugie i dziesiąte.
   Pierwsza wiadomość: Nie powinnas tak wychodzic. Odezwij sie do mnie jak najszybciej. Kolejna: Zle mi jest bez ciebie zadzwon kiedy będziesz mogla. Trzecia: Tak bardzo Cie pragne! Chce z Toba byc chocby niewiem co! Prosze odezwij sie! Katio! Kochanie!!!
   Opadłam ciężko na łóżko i machinalnie zmarszczyłam brwi. Teraz to „Katio, kochanie”, a wcześniej… W momencie zamarłam. Jak ona do mnie powiedziała? „Jekaterino”? Przełknęłam ślinę. Przecież nigdzie poza najbardziej oficjalnymi dokumentami nie posługiwałam się tym imieniem! Na co dzień dla wszystkich byłam Kasią, Kaśką, Kasieńką… ewentualnie Katiuszką, ale to raczej w złośliwych żartach w gronie najbliższych, o czym Roksana wiedzieć nie mogła. Strzał w ciemno na zasadzie „aha, Katia to pewnie zdrobnienie” też odpadał, bo przecież mogłam przedstawiać się w dowolny sposób: od Dżesiki po Karynę.
   A jednak Roksana poznała, kim naprawdę jestem. Co gorsza, dowiedziała się nie tylko o Jekaterinie, ale także otczestwie, całkowicie przecież bezużytecznym w mojej nowej… jedynej ojczyźnie. Czyli musiała dotrzeć do mnie nie przez fejsa, insta czy nawet podpytując innych klimatycznych. Dokopała się znacznie, znacznie głębiej.
   Lodowaty prąd przebiegł mi po kręgosłupie. Tym razem nie z powodu śnieżycy za oknem.

   Budziłam się parokrotnie, za każdym razem sprawdzając telefon, jednak żadne nowe powiadomienie już się nie pojawiło. Podobnie przez całą resztę dnia. I następnego. Z każdą mijającą godziną coraz bardziej pragnęłam zadzwonić do Roksany i wybłagać drugą szansę. Tylko co z tego, skoro nie mogłam zdobyć się nawet na napisanie smsa? Marzyłam, by znów wtulić się w jej ramiona nie tylko jako uległa, ale jak sama powiedziała: kobieta. I jednocześnie ogromnie się tego bałam. Ostatecznie doszłam do wniosku, że… do niczego nie doszłam. Nawet nie dopełzłam. Byłam za to coraz bardziej roztrzęsiona, skołowana i po prostu głupia.
   Trzeciego popołudnia wróciłam do domu nieco później niż zwykle i już w progu poczułam, że coś się zmieniło. Przez zapach wyłożonej powycieraną boazerią sieni, zadeptanej na śmierć wykładziny oraz wczorajszego prania przebijał się aromat kawy i czegoś przyjemnie słodkiego. Czyżby sąsiadka przyszła z wizytą?

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie zdjęcia od LeatherSeduction, modelka: Alice Insell

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 13.06.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz