We wstępie zaznaczam, że w oryginalnej wersji opowiadania, podzielonej na dwie większe części, w tym właśnie momencie zaczynała się druga z nich. Było to (i nadal jest) o tyle ważne, że od teraz do końca opowieści narratorką będzie już nie Roksana, a Katia, widoczna zresztą na okładce.
Zapraszam więc na epizod piąty!
***
ROZDZIAŁ 5/9
*
Dżizas, kurwa, ja pierdolę, co za jebana lodówa! A mogłam chociaż chwilę pomyśleć, zanim wyleciałam z gołą dupą na ulicę…
Pędziłam na złamanie karku przez pokryte zbitym śniegiem chodniki. Nie zwracałam uwagi na przechodniów, odwracających za mną głowy w ciepłych czapkach. Na sygnalizację świetlną zresztą też nie. Krztusiłam się lodowatym powietrzem, rozrywającym płuca. Bose stopy paliły żywym ogniem, uszy szczypały, a wystający kawałek tworzywa boleśnie obcierał uda.
Wbiegłam do klatki. Do mieszkania. Do łazienki.
– Kicio, to ty? – Usłyszałam pełen troski, starczy głos.
Odpowiedziałam jakimś nieartykułowanym chrypnięciem. Zrzuciłam płaszcz i, trzęsąc się cała jak osika, weszłam do wanny. Woda, choć specjalnie puściłam najpierw letnią, parzyła mi skórę. Starając się ostatkiem sił nie zacząć wyć, sięgnęłam dłonią do stóp, by wymasować zesztywniałe palce. Powoli podążałam w górę, zdając sobie coraz wyraźniej sprawę, co mnie czekało. Po trzech nieudanych próbach bycia delikatną zacisnęłam zęby i wyszarpnęłam wibrator jednym ruchem.
Tym razem nie powstrzymałam się od zawycia. Łez bólu cisnących się do oczu zresztą też nie.
– Córuniu, co się dzieje?
– Nic, tato… – jęknęłam bez przekonania.
– Mam wejść i ci pomóc?
Spojrzałam z politowaniem na zamknięte drzwi. Nie miałam zamiaru dyskutować, kto tu komu powinien pomagać.
– Nie, nie trzeba… albo zrób mi coś na przeziębienie, dobrze? – Jakimś cudem udawało mi się brzmieć w miarę po ludzku. – I szlafrok zawieś na klamce. Ten gruby we wzorki, co leży u mnie w pokoju. Za kilka minut wyjdę!
Pełna obaw przeniosłam wzrok pomiędzy nogi. Silikonowy kształt był cały oblepiony częściowo skrzepłym śluzem, a czerwone ślady na skórze piekły od samego patrzenia, ale na szczęście nigdzie nie dostrzegłam krwi. Przynajmniej na razie.
Ojciec nie powiedział słowa, gdy kuśtykałam przez pokój, siadałam przy kaloryferze przykryta kocem, ani wciąż drżącymi dłońmi unosiłam kamionkowy kubeczek do ust. Herbata z naprawdę konkretnym prądem rozgrzewała mnie powolutku, lecz niestety nie zmniejszała cierpienia. Wręcz przeciwnie.
– Kiciu, kochanie moje – zaczął tak czule i cicho, jakby układał mnie do snu. – Powiesz mi, co się stało?
– Nie. Nic. – Spuściłam wzrok, gapiąc się w obłoczki pary.
– Przecież widzę! Wiesz, że mnie możesz wszystko… – kontynuował wręcz błagalnym tonem.
– Ojciec, przestań! I nic nie zrobisz, nawet gdybyś chciał! To jest moje życie i moja sprawa, co z nim zrobię! – warknęłam na odczepne.
Westchnął ciężko.
– Rzuciła cię?
– Kto? Co? Jaka ona? – Spanikowałam. – Z nikim nie jestem, z nikim nie byłam i nikt mnie nie rzucił! Co ci w ogóle przyszło do głowy?
Westchnął jeszcze ciężej i spojrzał na mnie wymownie.
– Może jestem inwalidą, ale nie rób ze mnie idioty! Jeszcze swój rozum mam! – odpowiedział chłodno.
– No to powiedz, mądralo, co żeś wymyślił! – Zacietrzewiłam się.
– A proszę cię bardzo! Co jakiś czas zachowujesz się, jakbyś szła na randkę: ciągle się uśmiechasz, stroisz, malujesz… Potem wychodzisz cała w skowronkach, a kiedy wracasz, jesteś tak szczęśliwa, aż miło patrzeć! Chociaż też zmęczona, bo zwykle tylko się myjesz i od razu padasz na łóżko. Ale dzisiaj wybiegłaś nagle, po jednym telefonie. Myślisz, że nie widziałem, jakie miałaś rozpalone policzki? Jak ci się ręce z nerwów trzęsły? A teraz – wyraźnie posmutniał – aż mnie serce boli, kiedy na ciebie patrzę.
– Rozumiem, że się martwisz – spuściłam z tonu – ale daję sobie radę. Wiesz, jak to ze mną jest. Nie mogę trafić na właściwą osobę i tyle. Taki życiowy peszek. – Spróbowałam zażartować. Bardzo marnie.
– Tak, wiem. Pamiętam doskonale, co przeżywałem, kiedy znikałaś na kilka dni. Jak wracałaś pobita – głos zaczął mu drżeć – albo jeszcze gorzej. Zrozum, nie chcę już nigdy wzywać karetki, tak jak wtedy… kiedy…
Załamał się zupełnie i ukrył twarz w dłoniach. A mnie zrobiło się przykro. Tak zwyczajnie, po ludzku. Po raz kolejny zawiodłam ojca, mimo że zawsze traktował mnie jak najważniejszą osobę w życiu.
Choć przecież wcale nie musiał.
Lata wcześniej mógł starać się o upragnione dziecko na szereg różnych sposobów, ale wybrał właśnie adopcję. Mógł – jako bardzo poważany i jeszcze lepiej zarabiający specjalista o nieposzlakowanej opinii zarówno zawodowej, jak i prywatnej – pojechać do jednego zadbanych, wielkomiejskich sierocińców, a nie zapuszczonego bidula w Wypiździejewicach Zadupiowskich. Mógł wybrać uśmiechającą się uroczo pyzatymi policzkami laleczkę, a nie chudzinę z krzywymi zębami i burdelem w papierach, pogardzaną przez wszystkich jako „ruska znajda”, choć w tym języku znała najwyżej zwroty grzecznościowe, typu „bladź” czy inne „paszoł won”. Mógł dać sobie spokój, gdy po raz kolejny i kolejny przybrana córka dowodziła, jak bardzo daleko było jej do ideału. Mógł… wiele rzeczy mógł.
Ale nie chciał. Za to zawsze przy niej był. Przy mnie był. Zawsze!
Cierpliwie uczył nie tylko matematyki czy jazdy na rowerze, lecz przede wszystkim zasad dobrego wychowania oraz poprawnego posługiwania się mową, w moim przypadku wcale nie tak ojczystą. Z różnym zresztą skutkiem. Przy każdej okazji komplementował nieoczywistą urodę. Bronił do upadłego, kiedy jego żona nakryła mnie w towarzystwie koleżanki, pustej butelki po winie oraz wyjątkowo obleśnego strapona, po czym wydarła się na całą ulicę, jaką to jestem zboczoną szmatą! Wspierał, gdy zmarła, a ja – mimo że właściwie nigdy nie odnalazłam w niej prawdziwej matki, a ona we mnie córki – nie mogłam się pogodzić ze stratą.
Nie miał pretensji, jak przed sądem (bo w międzyczasie zdążyłam zaliczyć wpadkę z przygodnie poznanym gachem, szybki ślub i jeszcze szybszy rozwód) oddawałam prawa do opieki nad dzieckiem, które traktował jak własnego wnuka. Choć dobrze widziałam, że bardzo to przeżywał. Pomagał mi finansowo nie tylko wówczas, kiedy mógł sobie pozwolić na takie niczym nieuzasadnione ekstrawagancje, ale i później, gdy wspomniana śmierć żony oraz redukcje etatów w firmie wywróciły całe jego życie do góry nogami, zmuszając choćby do przeprowadzki z domku na porządnym osiedlu na blokowisko o raczej marnej reputacji. Jakby tego było mało, przyjął mnie do siebie, kiedy przez nałogi narobiłam długów i musiałam sprzedać mieszkanie, które zresztą sam wcześniej mi kupił i urządził. Nie winił, gdy wracałam do domu pijana. Naćpana zresztą też. Mył mnie, przebierał i kładł do łóżka, choć już wtedy ledwo chodził. Musiał widzieć ślady po krępowaniu. Siniaki od pejcza, kija czy nawet łańcucha. Oparzenia po papierosach. Rozkrwawione skaleczenia.
Świadectwa mojego ostatecznego upodlenia.
A ja przez cały czas go oszukiwałam! Nigdy się nie przyznałam, że nie tylko nie protestowałam, gdy kolejni przygodni faceci podnosili na mnie rękę, ale sama nadstawiałam drugi policzek. Dupę zresztą też. To ja chciałam, by traktowali mnie jak szmatę. Najpodlejszą z podłych, ostatnią kurwę! Pragnęłam być poniżana i wykorzystywana. Bez litości i jakichkolwiek zasad. Bez słów bezpieczeństwa. Aż wreszcie, kiedy nie znajdywałam już u nich zrozumienia ani tym bardziej zaspokojenia, oddawałam się kobietom. Jeszcze gorszym niż ich poprzednicy. Najbardziej zwyrodniałym sadystkom, które pod płaszczykiem bedeesemu wiązały mnie, poniewierały, gwałciły i zmuszały do najgorszych obrzydliwości. Sprawiały, bym cierpiała ponad ludzkie wyobrażenie.
Czyli robiły wszystko, czego od nich oczekiwałam. Czego pożądałam całą sobą.
Przy czym wyuzdany, zezwierzęcony seks był jedynie drobnym fragmentem masochistycznej układanki. Sukub poddaństwa wzrastał we mnie przez całe lata. Żywił się kompleksami, lękami oraz niespełnionymi żądzami, aż wreszcie zawładnął ciałem, duszą i umysłem. Do tego stopnia, że w pewnym momencie wszystkie moje myśli oraz czyny sprowadzały się jedynie do zaspokojenia jego nienasyconego głodu. Za wszelką cenę.
Dlaczego? A skąd ja to mogłam wiedzieć? Mimo że szukałam odpowiedzi w nieudanym małżeństwie, niespełnionych szkolnych miłościach czy kompleksach z dzieciństwa z porzuceniem przez rodziców na czele, za każdym razem dochodziłam do jednego i tego samego wniosku. Czy raczej jego braku.
Po prostu taka już byłam i nie mogłam nic na to poradzić.
Każde yin ma swoje yang, akcji towarzyszy reakcja, a ja – jako uległa, służąca, niewolnica czy inna Suka – musiałam mieć Pana. Władcę, mastera, domina… Nie obchodziły mnie akademickie dyskusje nad podobieństwami i różnicami między nimi, bo i tak sprowadzałam wszystko do jednego: bezustannej obecności nad sobą twardej ręki oraz jeszcze twardszego umysłu, którego rozkazy mogłabym wykonywać. Bezwzględnie potrzebowałam kogoś, kto długo i boleśnie upokarzał i łamał mnie tylko po to, by przez mgnienie oka nagrodzić ledwie gestem czy pojedynczym słowem. A potem znów sprowadzał na ziemię. Brutalnie wykorzystywał i pełen wzgardy porzucał, bym na kolanach skamlała o wybaczenie. Jeśli nikogo takiego przy mnie nie było, panikowałam. Nie byłam w stanie spać, jeść, chodzić do kibla ani choć trochę normalnie funkcjonować. Nie czułam niczego poza strachem.
Byłam nikim.
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie zdjęcia od LeatherSeduction, modelka: Alice Insell
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 13.06.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz