Cierpienia niemłodej Wertherówny, czyli punkt widzenia zależy od punktu służenia (część 1)

Cierpienia niemłodej Wertherówny, czyli punkt widzenia zależy od punktu służenia (część 1)Niniejsze opowiadanie zostało napisane w połowie 2020 roku i, o ile dobrze pamiętam, nawet przez jakiś czas było obecne na LOL, jednak w ramach porządkowania konta publikuję je od nowa i po podzieleniu na mniejsze rozdziały. Niestety są one dość nierówne zarówno pod względem objętości, jak i obecności erotyki, gdyż pierwotnie cały tekst składał się z dwóch części, prezentujących dwa różne punkty widzenia. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie.

Uprzedzam też, że była to pierwsza moja literacka próba zmierzenia się z tematyką BDSM i… cóż – wyszła, jak wyszła, ale nie będę już na siłę niczego zmieniać. Chwilami tekst jest naiwny, czasem wręcz pretensjonalny, a momentami tak brutalny i naturalistyczny, jak to tylko możliwe. Dlatego z góry uprzedzam co bardziej angażujących się emocjonalnie, względnie oczekujących kolejnej prostej historyjki na kwadrans czytania: momentami może nie być łatwo. Chociaż wiadomo, że to, co dla jednych jest sufitem, dla innych będzie podłogą, stąd zapraszam nie tylko fanów klimatu do miłej (?) lektury!

Na koniec, serdeczne podziękowania za konsultacje merytoryczne otrzymują: JoAnna, LizzyCrow, MrHyde i AnonimS, a także dodatkowo Tadeusz Przełóż z Leather Seduction oraz Lady Sith za udostępnienie zdjęcia.


***

ROZDZIAŁ 1/9

*

   Czy kojarzycie owo osobliwe, niedające się logicznie wytłumaczyć uczucie, gdy pozornie wszystko idzie po waszej myśli? Plany oraz marzenia spełniają się z nawiązką, do pełni szczęścia nie brakuje absolutnie niczego i jesteście królami, względnie królowymi życia… a jednocześnie macie dosyć całego świata? Kiedy satysfakcja miesza się z wypaleniem, szczęście z obojętnością, poczucie stabilizacji z chęcią zerwania z całym dotychczasowym życiem i wyjechania nie w Bieszczady, a przynajmniej na Antarktydę? Bo ja tak właśnie miałam.
   Pierwsze symptomy dostrzegłam w okolicach wakacji, zaś wydarzeniem, które nadto wyraźnie uświadomiło mi skalę problemu, był jesienny event w bardzo zaufanym gronie, okrzyknięty szumnie – choć po prawdzie niezbyt trafnie – jako „Femdom Party”. Zgadza się, jestem klimatyczna, czego nie mam zamiaru ukrywać. Tak, wzięłam udział w spotkaniu, choć dołączenie do listy gości nie było wcale proste. Nie, nie żałowałam ani przez chwilę! Przechadzałam się pomiędzy stoiskami sponsorskimi, oferującymi bogaty wybór wyszukanych akcesoriów wszelkich rodzajów, wielkości i kolorów. Podziwiałam kompetentne prezentacje teoretyczne oraz zapierające dech w piersiach pokazy praktyczne. Przede wszystkim zaś spotkałam fantastycznych ludzi: od doświadczonych domin, przez początkujących uległych – oraz, co ciekawe, także uległe, które wbrew pozorom nie pojawiały się przy takich okazjach zbyt często – po autorów blogów, powieściopisarzy i sama nie wiedziałam, kogo jeszcze.
   Opuściłam imprezę późną nocą. Rozweselona nadmiarem szampana, mądrzejsza o fachową wiedzę, zaopatrzona w pliczek potencjalnie cennych wizytówek… oraz nieludzko wręcz wykończona. Wszelkie motywacje, pragnienia i cała wewnętrzna siła pchająca mnie do przodu, nagle jakby się ulotniły. Do tego stopnia, że na pewien czas musiałam odpuścić nie tylko sesje, ale nawet wziąć wolne w normalnej, etatowej pracy.
   Co, zdziwieni? Że niby bedeesemowcy do śniadania siadają przystrojeni w skórę i ćwieki, przy obiedzie okładają się pejczami, a zamiast kolacji chadzają na marsze równości, wolności czy dowolnej innej ości? No, nie bardzo.

   W międzyczasie jesienne liście szczęśliwości ustępowały powoli, lecz nieubłaganie, zimowej plusze marazmu. Z pozoru nie miałam powodów do narzekania, jednak gdzieś wewnątrz czułam pustkę, której nijak nie potrafiłam wypełnić. Dostałam solidną premię za zakończenie projektu przed czasem, którą mogłam wydać choćby na byczenie się w tropikach? Rewelacyjnie, ale miałam to gdzieś. Zapoznani na wspomnianym spotkaniu ulegli okazali się równie posłuszni, co nieliczący z kosztami? Super, tyle że było mi z tego powodu bardzo wszystko jedno. Jeden z wystawców wysunął nieoczekiwanie konkretną propozycję współpracy reklamowej? O jakaż doceniona się poczułam… przez ledwie jeden wieczór. Nawet prywatnie nic mnie nie cieszyło: święta upłynęły niby rodzinnie, a bal sylwestrowy w gronie dobrych znajomych, lecz ani jednym, ani drugim nie mogłam się zbytnio zwierzyć.
   Nokautujący cios trafił mnie w urodziny. Ostatnie przed czterdziestką. Spędzane w przeraźliwie pustym mieszkaniu, w którym nie musiałam już nikogo udawać. A może nie chciałam? Nie miałam siły? Co się w ogóle ze mną działo? Miałam przecież wszystko! Wrodzoną urodę zimnej, nordyckiej piękności, odziedziczoną wraz z nazwiskiem. Dyplom doktorski jednego z lepszych uniwersytetów w kraju. Godne pozazdroszczenia, poważane stanowisko w międzynarodowej korporacji. Wreszcie budowaną latami listę oddanych, pewnych i zaufanych uległych, zabiegających jeden przez drugiego o spełnianie mych zachcianek, za które na dodatek wyjątkowo sowicie mi płacili! A przecież w głębi wciąż byłam roztrząsającą wszystko do przesady, skrajną introwertyczką z gigantycznymi kompleksami, która otwarcie nienawidziła nie tylko innych, ale przede wszystkim siebie.
   Jednak nie to bolało mnie najbardziej. Byłam sama. I nawet życzenia, spływające w tym dniu zaskakująco szerokim strumieniem, nie były w stanie niczego zmienić. Ostatnią bowiem osobą, której naprawdę na mnie zależało, był mój narzeczony. Były. Co ciekawe, to właśnie jego nieśmiała propozycja urozmaicenia pożycia wywróciła życie nas obojga do góry nogami. Nie, żebym nie zdawała sobie wcześniej sprawy z istnienia pojęcia BDSM, lub tym bardziej uprawiała jedynie grzeczniutkie bara-bara pod kołderką, ale… Zaczęłam, jak chyba wszyscy, od coraz odważniejszych zabaw łóżkowych, jednak z każdym kolejnym artykułem, książką, filmem czy vlogiem rozumiałam coraz wyraźniej, że ostry seks stanowił zaledwie część rozległego, coraz mocniej wciągającego mnie świata.
   Aż wreszcie uświadomiłam sobie prawdę – przecież tak bardzo lubiłam dominować! Od zawsze! W każdej dziedzinie!

   Ani się obejrzałam, jak z całkiem zwyczajnej kobiety koło trzydziestki stałam się… potworem. Skupionym jedynie na sobie, rozkazującym wszystkim i we wszystkim oraz zdolnym zadeptać bezlitośnie najmniejszą nawet próbę sprzeciwu. Możecie się więc domyślić, że w pewnym momencie to, co dla partnera było nieprzebijalnym sufitem, dla mnie stało się ledwie podłogą. Przez jakiś czas prosił mnie jeszcze i błagał “żebym się opamiętała i znów była taka, jak kiedyś”, lecz wszystkie te daremne żale odczytałam jako oznakę słabości i wyrzuciłam go z mojego życia. Nieodwołalnie i z hukiem.
   Czułam się panią świata! Tym bardziej że dookoła niespodziewanie pojawili się nadskakujący oferenci, chętni zamienić nadmiar własnych środków na mą atencję. Z czego, po początkowych oporach, szybko zaczęłam korzystać pełnymi garściami. Oczywiście nie obyło się bez zgrzytów, lecz z czasem jasno określiłam nienaruszalne zasady: żadnych seksów z uległymi i przekupstw w rodzaju „dam pincet za lodzika”, używek, niehigienicznych fetyszy, otwartej przemocy i tym podobnych. Niby nic oryginalnego, niemniej ich skrupulatne przestrzeganie pozwoliło mi wyrobić sobie pewną pozycję w klimatycznym półświatku jako – jak nazwała mnie jedna z bardziej doświadczonych profesjonalistek – entry level mistress. Może i nieco kpiarsko, czego zresztą byłam w pełni świadoma, niemniej całkowicie zgodnie z charakterem moich usług.
   Ależ ja byłam wówczas z siebie dumna… i głupia. Dziś bez chwili zastanowienia zamieniłabym wszystkich sprzedajnych niewolników za jedną jedyną osobę, która byłaby przy mnie, bo tego chciała! Dwa wielkie mieszkania w dobrych lokalizacjach za choćby kawalerkę w bloku, byle z wygrzanym ciepłem ukochanego ciała łóżkiem. Wszystkie brudne pieniądze za czyste, wypełnione szczerością uczucie.

   Zmarszczyłam brwi, poddając się mało optymistycznemu rozważaniu: czy naprawdę nie pozostał mi już nikt? A może jednak był ktoś ze środowiska, z kim zbudowałam relację opartą nie tylko o pieniądze i przyjemności? Rozsiadłam się wygodnie w fotelu, przeglądając listę kontaktów w telefonie: A, B, C… zatrzymałam się na dłużej dopiero na literze K. Czyżby kogoś takiego było mi teraz trzeba? Osoby aż do przesady wiernej oraz oddanej, lecz nie jedynie ślepo posłusznej? Ba, niebojącej się czasami naginać zasad lub wręcz jawnie przeciwstawiającej się poleceniom? Godnej prawdziwego zaufania i z którą udało mi się zbudować zaskakująco trwałą… relację? Zależność? Nawet coś zbliżonego do prawdziwego związku? Możliwe. A nawet bardzo prawdopodobne.
   Podumałam jeszcze chwilę, przeciągnęłam po ikonce słuchawki i zaczęłam bezgłośnie odliczać kolejne sygnały.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie zdjęcia od LeatherSeduction, modelka: LadySith

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 13.06.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

1 komentarz

 
  • Zuzik

    Towarzystwo wzajemnej adoracji z pokatnych porzuciłaś?

    16 sty 2023

  • AgnessaNovvak

    @Zuzik oj tam, oj tam. Dobre wazeliniarstwo nie jest złe :P A bardziej na poważnie, to właściwie od zawsze (poza pojedynczymi przypadkami jak konkursy) publikuję najpierw na Pokątnych, a potem gdzie indziej - obecnie już tylko na LOL jako backup w mniejszych rozdziałach, bo tak się tutaj przyjęło. W zasadzie do teraz nie mam pewności, dlaczego "Cierpienia" musialy czekać aż tyle na swoją kolej, ale już nadrabiam ;)

    16 sty 2023