Pętla.

Pętla.– Ile mi zostało?
– To raczej kwestia dni...

Milczał przez moment, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w blat lekarskiego biurka, po którego jednej stronie siedział.

– No cóż... – odetchnął głębiej, wstając i zabierając się do wyjścia. – Dziękuję, panie doktorze.  

– Do widzenia. – zamknął za sobą drzwi gabinetu w szpitalu.

"Do widzenia..." – pomyślał z autoironią. – "Tak jakbyśmy się kiedyś jeszcze mieli spotkać... Za kilka dni będzie po wszystkim. Tak szybko, tak niewiarygodnie szybko to zleciało... Sześćdziesiąt lat... A wszystko było przecież raptem "wczoraj"...".

Przystanek. Droga do domu pokonana autobusem, spędzona na wpatrywaniu się tym samym pustym wzrokiem w okno, jakby w zamyśleniu, a jednak bez żadnej myśli przechodzącej przez głowę. Zarejestrowane "z automatu" miejsce, w którym miał wysiąść, i równie automatyczne przejście tych kilku uliczek do kamienicy, w której mieszkał. Winda. Dobrze, że jest winda... Po schodach chyba nie dałby już rady. Drzwi. Otwarcie zamka i zamknięcie go za sobą po wejściu do mieszkania. Herbata. Kanapki... być może ostatnie... Zjedzone przy tak samo otępiałym i pustym wzroku, wlepionym w ścianę kuchni, na której zawieszone były szafki kuchennych mebli.

Nie było co robić. Wszystko, co mógł zrobić w tym życiu, już zrobił, i jeśli nawet planował, czy chciałby zrobić, cokolwiek jeszcze, to i tak już w sumie nie zdąży, więc po co w ogóle zaczynać.  

No ale jakoś trzeba zabić – nomen omen – ten pozostały czas...  

Tylko, że nic nie przychodziło mu do głowy. Nic już nie ma sensu. Za "chwilę" i tak będzie po wszystkim. Owszem, można poczytać książkę, obejrzeć telewizję... Ale jakoś nie potrafił na tym skupić uwagi. Zresztą, po co? Jakie to ma teraz znaczenie... Tego, co w książce i tak nie zabierze ze sobą. Już mu się nie przyda. Poza tym nie zdąży jej pewnie skończyć, a świadomość tego, zabije – znów to słowo; jakoś wcześniej tyle przecież razy w życiu używane, a mu nie przeszkadzało..., nie zwracał na nie uwagi podobnie zresztą, jak na wszystkie inne – przyjemność z czytania.  

Telewizja? A po kiego?  

No co? Wiadomości oglądał będzie? Program publicystyczny? Relacje z obrad sejmu? Cokolwiek innego, straszącego go nuklearną apokalipsą, epidemią, terroryzmem, kolejnym wymysłem jakiegoś idioty-polityka? On ma to już gdzieś... Jest jak ten stary Rusek z jednego z kawałów, w którym na zebraniu partyjnym jeden działacz ogłosił: "Towarzysze, za pięć lat będziemy mieli komunizm!". Na co rzeczony ruski dziadek odrzekł: "Ja się nie boję. Ja mam raka.".

A na patrzenie na jakieś bzdetne tańce pajacowatych celebrytek na lodzie, czy inne reality show dla kretynów, nie miał nerwów. Jeszcze tego by brakowało, żeby ostatnim, co w życiu obejrzał, było takie gówno...  

A może jakiś program przedstawiający "ładną stronę świata"? Po co? Żeby żal za tym, że niczego, co warto zobaczyć, a czego nie będzie mógł już doświadczyć, dodatkowo torturował go psychicznie w ostatnich godzinach?  

No więc telewizja odpada. Muzyka w sumie też. Dobra muzyka, w połączeniu ze świadomością sytuacji, wzmocniłaby tylko te wszystkie złe emocje związane z oczekiwaniem na tę dziwkę z kosą. Złej nie warto słuchać, bo po cholerę się umartwiać.

Chyba się położy... Mimo woli parsknął krótkim śmiechem na absurdalność sytuacji, gdy przypomniało mu się, jak to czasami ojciec, w przypływach czarnego humoru, i w sytuacji odpowiedniej do użycia tego określenia, zwykł mawiać coś na temat położenia się, owinięcia się prześcieradłem, wetknięcia gromnicy w łapy i wsadzenia nóg w popielnik w oczekiwaniu na nadchodzący koniec. Wtedy było to śmieszne... Teraz zresztą też jest, ale nie przypuszczał, że przyjdzie mu tak samo oczekiwać. Choć bez prześcieradła, gromnicy... No i bez popielnika, bo kaloryfery w domu.

Swoją drogą, stary chyba miał jednak farta, że los oszczędził mu takich rozkmin na koniec. Ścisnęło, i w moment było po wszystkim. Ani się obejrzał.  

A może nie miał... "Cokolwiek wybierzesz, i tak będziesz żałował", jak to powiedział kierowca limuzyny, wioząc pana młodego na jego ślub.

Dopił herbatę i poczłapał te kilka metrów do pokoju. Stanął koło łóżka, przez chwilę zastanawiając się, czy się rozebrać, czy po prostu uwalić, tak jak stoi, w ubraniu. Bez ubrania chyba jednak będzie wygodniej, choćby dlatego, że nie będzie zbyt gorąco pod kołdrą.

No ale jak przyjdą go zabrać, to będzie świecił im gołą dupą po oczach...  

I co z tego? Głupi ludzki wstyd i skrępowanie. A przecież i tak go sobie obejrzą dokładnie, i tak pewnie przebiorą, zanim trafi te przysłowiowe sześć stóp pod ziemię...  

Rozebrany, poprawił poduszki, i wlazł pod kołdrę, rozciągając się jak długi na plecach. Tak... – pomyślał. – Niewiarygodnie szybko to zleciało... Tylko gówniarzom się wydaje, że mają kupę czasu... Nie mają. I tym szybciej czas ucieka, im jest się starszym.  

Podobno znaleziono nawet i na to naukowe wytłumaczenie. Człowiek, gdy jest dzieckiem – albo młodocianym szczylem – dopiero uczy się wszystkiego, i niemal wszystko, czego doświadcza, jest dla niego nowością. Stąd czas wydaje mu się dłużyć, bo ciągle uczy się czegoś i ciągle przeżywa coś nowego – jego dni wydają się być wypełnione tym, czego doświadcza, i przez to zdają się być dłuższe. Potem zaś przychodzi rutyna i coraz mniej go zaskakuje (a z czasem to już nic nie jest w stanie go zaskoczyć) i czas się rozpędza. Wstaje się rano i za chwilę, wydającą się trwać tyle, ile pstryknięcie palca, jest kolejna noc. Nie ma też, na ogół, niemal ani odrobiny czasu dla siebie. Na nic. Ot, czasem tylko, w biegu, wspomni jakieś stare dzieje, gdy coś go w środku dnia znienacka na wspominki najdzie, na skutek mniej lub bardziej luźnych skojarzeń tego z czym się właśnie przed chwilą zetknął ze swoją przeszłością.  

Ile razy tak było... I ile razy wtedy chciał to wszystko ze swojej przeszłości – co wyobraźnia podsuwała na wyświetlanych w głowie "stopklatkach" – zobaczyć jeszcze raz w realu. Na żywo. Ale nie jako udziałowiec tych zdarzeń i tamtych czasów, a jako widz. Choćby po to, by zobaczyć dawne czasy i ten przeszły świat dzisiejszym, dojrzałym już, wzrokiem. Ze swojego dzisiejszego punktu widzenia. Bez tej ludzkiej tendencji do "upiększania" przeszłości poprzez wybiórczą pamięć tylko tego, co wygodne było z przeszłości pamiętać.

A jest tego tak wiele... Niby te sześćdziesiąt lat przeleciało w mgnieniu oka, a jednak, jak się tak zastanowić i pogrzebać we wspomnieniach – przynajmniej tych, które z pamięci nie zostały naturalną koleją rzeczy wymazane – to jest co wspominać. Co prawda nie ma w tych jego wspomnieniach czegoś szczególnie doniosłego i wartego zapamiętania przez resztę świata – ot, zwykłe, przeciętne, "szare", życie – ale dla niego było to ważne. I nie miał powodów, by narzekać na tę prozę już właściwie przeżytego życia. Zresztą narzekanie i tak by mu nie dało innych wspomnień, niż te, które miał.

Pierwsze wspomnienie z najdalszych początków dzieciństwa? Ma nieco ponad rok. Może półtora. Leży w łóżeczku w pokoju mieszkania, wpatrując się przez chwilę w światło lampy wiszącej u sufitu, przysłoniętej chwilę później przez młodą kobietę o ciemnych włosach pochylającą się nad nim i podającą mu widokówkę. Na pocztówce o soczystych, ciepłych barwach (które tak potem przez całe życie lubił; nie cierpiał pastelowych kolorów) są słoneczniki na tle intensywnie niebieskiego nieba...

...Następne? Jest u dziadków. Ma jakieś trzy lata, i malując coś na kartce papieru – a może to była kolorowanka? – siedząc przy wąskim drewnianym biureczku (nawiasem mówiąc, miało ohydny kolor – pomarańcz wpadający w sraczkowaty...) flamastrami, zaczyna kojarzyć, że jego nazwisko jest zbliżone do słowa "mazak". To skojarzenie powoduje wkrótce małą konfuzję, gdy zaczyna mu się z tym wyrazem mylić nazwisko i przez pewien, niedługi, czas nie wie, jak naprawdę się nazywa.  

Wczesne przedszkole... Droga do niego w środku zimowej nocy – bo przecież wpół do szóstej rano to o tej porze roku właściwie noc – biegnąca na przełaj, przez duży i pełny śniegu trawnik, pomiędzy blokami osiedla, na którym dość gęsto rosły tak duże drzewa, że całość niemal przypominała park. Ciągnąca go za rękę matka, która śpieszyła się do pracy, a spomiędzy gołych gałęzi widać było jasno świecącą Wenus (jeszcze wtedy nie wiedział, że to Wenus), wyglądającą jak gwiazda. Kiczowate obrazki, przedstawiające dziecięce twarze, zawieszone w wejściowym holu i w szatni, w której ma szafkę z Rumcajsem – znaczy się, z nalepką tej postaci ze znanej chyba wszystkim bajki – na kurtkę i buty.

Kraj pogrążony w kryzysie... Ocet na sklepowych półkach. Nikomu się nie śni się, że PRL kiedykolwiek upadnie i że zakończy się "wieczna przyjaźń" z "bratnim" Związkiem Radzieckim. Osiedlowe podwórka pełne dzieciaków, dobrze bawiących się pomimo niemal braku zabawek i nie mające bladego pojęcia o tym, gdzie tak naprawdę żyją. Wystarczały kapsle, śrubokręt, papierki po cukierkach i jedna piłka na kilka klatek blokowiska. No i rowery... Bez rowerów nie byłoby tak fajnie... O mało się nie zabił, próbując zjechać z półmetrowego, pionowego ziemnego uskoku... Pionier polskiego skejtingu, psiakrew... Na dobre 30 lat zanim przyszła z Zachodu moda na to i powstały place do tego przeznaczone. Do dziś też pamięta kolegę, i całą tę scenę, wyjeżdżającego spomiędzy samochodów na parkingu prosto pod koła hamującego w ostatniej chwili Żuka prowadzonego przez męża pani Gieni – właścicielki osiedlowego sklepiku, która kokosy zbiła na oranżadzie (w proszku i w woreczku), lizakach z koślawymi i byle jak odlanymi z kiepskiego plastiku figurkami żołnierzy zamiast patyczka, gumy do żucia i tym podobnego badziewia (nie licząc oczywiście ziemniaków i całej reszty warzyw i owoców), które kupowało u niej całe osiedle dzieciaków, zwłaszcza tych wysłanych przez matki "po marchewkę". Lepszy był tylko sklep u "Złodzieja", czyli u właściciela jedynego na osiedlu sklepu wyłącznie ze słodyczami, umieszczonego w genialnie wybranym, strategicznym miejscu, dokładnie pomiędzy trzema podstawówkami. Osiedlowy monopol na "Rokokoko"... W innym systemie, niż ówczesny "jedynie słuszny", tego cukrowego "rarytasu" o konsystencji gipsu, i barwionego diabli wiedzą czym, nikt by nie śmiał na półce w sklepie postawić. Wtedy? Kolejki się przed "Złodziejem" po to ustawiały...

Pierwszy dzień szkoły... Jak mawiał popularny wtedy napis na osiedlowych murach: "Szkoła – ludzie ludziom zgotowali ten los...". Ponury był to dzień... Nie dlatego, że straszny, ale po prostu – brzydka pogoda była. Równie brzydka, jak szarobure bloki, mijane w tym dniu tylko po to, by tysiąc trzysta dzieciaków zgromadzić na pół godziny na placu wyłożonym szarymi, popękanymi i krzywo ułożonymi płytami chodnikowymi przed budynkiem szkoły, pomiędzy kioskiem "Ruchu"  (co wtorek, czwartek i sobotę wydawało się tam kilkanaście zł na "Świat Młodych"; głównie dla kilku okienek komiksu na ostatniej stronie) a "Supersamem" o i tak niemal pustych półkach. Pamięta te popękane płyty... Pierwszy raz stał w takim tłumie, w dodatku sam, i czuł się strasznie mały... No cóż... Wczesna podstawówka dobitnie utwierdziła go w tym, że się nie mylił w tym poczuciu swojej "małości'". Począwszy od wychowawczyni–sadystki (równie "pięknej" jak tamten dzień), przez niewiele lepsze pracownice świetlicy, których, wrodzone chyba, predyspozycje kwalifikowały je do bycia idealnymi strażniczkami w obozie koncentracyjnym, a nie do opieki nad kilkuletnimi dziećmi, a skończywszy na przerwach międzylekcyjnych, na których było jak na więziennym spacerniaku – chodziło się przez cały czas przerwy w idealnych rzędach dookoła korytarza... I należało być cicho. A żandarm w postaci dyżurującego nauczyciela pilnował, by nie było od tych reguł odstępstw. Żeby pójść, skorzystać z kibla, należało najpierw uzyskać zgodę rzeczonego żandarma. Podobno niektórym udawało się czasami wyjść na przerwie przez drzwi do budynku szkoły. Ale to też ukrócono, stawiając już nie żandarma, bo ci też chcieli odpocząć od "hołoty" (nie licząc dzieci osób na stanowiskach i partyjnych – to był taki ówczesny "lepszy sort" – i od biedy tolerowanych lizusów) w pokoju nauczycielskim, ale dwójkę kapo (bo pochodzących ze starszych roczników, ale jednak przecież uczniów) u wejścia, których zadaniem było pilnować, by nikt z tego raju przedwcześnie nie wyszedł.

Na szczęście po paru latach, to się skończyło wraz z upadkiem "jedynie słusznego systemu". Zamordyzm szybko zniknął. Na ulicach zrobiło się kolorowej. I w sklepach też było widać zmianę. Teraz wszędzie było, jak w dawnych "Pewexach".

"Pewex"... To było coś. Pamięta, jak tam pierwszy raz poszedł z ojcem... Szło się, jednej jesieni w połowie lat 80–tych, przez równie szarą jak aktualna wtedy pogoda komunistyczną rzeczywistość, i nagle, po przekroczeniu progu sklepu, stawało się z rozdziawioną gębą na widok niesamowitej feerii barw – i zapachów – pochodzącej z dosłownie wypchanych zagranicznym towarem półek, o jakości, o jakiej rodzimym producentom się nawet nie śniło. To był obłęd... Potęgowany przez tłum ludzi upchanych na stosunkowo niewielkiej powierzchni jak sardynki w puszce.  

I pamięta z tego jeszcze jedno. Duże czarne pudełko z czerwonym napisem biegnącym nieco ukośnie przez środek: "Mars"... Pudełko wyładowane batonami czekoladowymi. Pamięta, że stał wpatrzony w to opakowanie i zastanawiał się wtedy, czy kiedykolwiek będzie go stać kupić chociaż jeden. Bo niestety musiał się obejść smakiem – ojciec nie miał na tyle pieniędzy, by mu tego batona wtedy kupić. Na to co miał tam kupić, musiał odkładać niewiele wartej ówczesnej pensji miesiącami. Wot, tu "dobrobyt" klasy robotniczej, a tam "zgniły imperializm"...

Wakacje na wsi... U dziadków. Uwielbiał. Wszystko. Od zajmowania się hodowanymi zwierzętami, przez koszenie trawy (Najpierw to faktycznie były sianokosy. Potem, w miarę jak wieś podupadała z hodowlą, nikomu już się nie chciało, a kosę zastąpiły kosiarki. Choć nie... Nie zastąpiły... Zajęły jej miejsce. W odróżnieniu od kosiarek, zwłaszcza tych głośnych i śmierdzących spalinówek, sianokosy miały urok... Kosa rulez. Kosa i drewniane grabie...), a skończywszy na żniwach i na pracach w przydomowym ogródku warzywnym.

Jedyne, czego nie lubił, to zabijania na wsi zwierząt. Do dziś pamięta, jak będąc siedmiolatkiem, siedział na ławce pod drewnianą szopą, tuż obok zawieszonego na jej ścianie, okrwawionego, świeżo obciętego świńskiego łba. Full color makabra. Ale kto się w tamtych czasach przejmował "psychiką dziecka"... Późniejsi psycholodzy dostaliby na widok takiego obrazka apopleksji.

Wieś to miejsce, w którym powinien był zamieszkać... Nie jedyny zresztą błąd w życiu, no ale za późno żałować czegokolwiek.

Za późno żałować czegokolwiek, bo co z tego, że mogło być inaczej? Gdyby było, to po latach żałowałby po prostu nie zrobienia czegoś innego.

Koniec podstawówki, egzamin do szkoły średniej. Nowa szkoła, nowi ludzie, od ładnych kilku lat nowe czasy... Niestety też i nowe miejsce zamieszkanie i utrata kontaktu ze starymi kolegami, z którymi nałogowo grywali na pierwszych ośmiobitowcach, jakie trafiły na ich osiedle. Wcześniej były tylko objazdowe przyczepy z automatami do gier arcade. Na żetony lub na monety. Tłok od otwarcia do zamknięcia przez cały czas postoju takiego przybytku w mieście.  

To właśnie jeden z kolegów namówił go na kupno Amigi, przynosząc do jego domu "Top Secret" – nowe czasopismo komputerowe. Amiga... To już był komputer z prawdziwego zdarzenia... Cały jeden megabajt pamięci (znaczy się, po dokupieniu pół–megabajtowego rozszerzenia), grafika o przepięknych kolorach. Różnica pomiędzy Atarynką a tym "prawdziwym" komputerem była jak pomiędzy PRL–owskim sklepem z czasów kartek a wspomnianym Pewexem... Co tu dużo mówić. Potęga.

Anyway, to było pierwsze pisemko, które kolega przyniósł. Następne też dostał od kolegów... "Playboy'a". Na Mikołaja. Kurcze... nie pamięta już, kto był na rozkładówce.  

Zresztą nieważne... To tylko zdjęcie, mające się nijak do rzeczywistości. Pierwsza dziewczyna... I tak go szybko rzuciła. Podobnie jak druga i kolejna. A nie... Kolejną to on rzucił.

A "pierwszy raz" dopiero na studiach. Akademik... To były czasy. A Karolina... to była wtedy laska... Imprezy, egzaminy, wakacje nad jeziorami...

Spotkał ją jakieś dwadzieścia lat później. Może dwadzieścia parę... Dyplomatycznie rzecz ujmując: czas nie był dla niej łaskawy... Podobnie zresztą jak dla Magdy o dwóch czarnych warkoczach, która tak mu się podobała w drugiej klasie podstawówki, a którą przezywali "Szczypawica", zanim wyjechała z rodzicami do Essen czy do Kolonii... No w każdym razie na Zachód. Znalazł kiedyś jej zdjęcie na Fejsie. Przypominała mu wyglądem aktorki z niemieckich filmów porno z lat 80-tych, których kilka kaset podkradał do oglądania swoim starym – swego czasu właścicielom jedynego magnetowidu na całej ulicy; albo i na kilku – syn sąsiadów. No co zrobić? Widać taki miała widać styl i poczucie (bez)gustu... A może po prostu za dużo wurstu, niemieckiego piwa i za częste odwiedziny na Oktoberfest. Jak to drzewiej mawiał Al Bundy, czytany przez niezapomnianego Knapika? "Nie naprawię tego, co uczynili Bóg i obiady...".  

Praca... Pierwsza praca – jeszcze na studiach – to było roznoszenie ulotek jakiejś firmy–krzaka i namawianie – a przynajmniej próba namawiania – właścicieli firm do opłacenia swojej wizytówki w jakimś folderze mającym reklamować firmy regionu. Zdeptał wtedy pieszkom przez dwa dni chyba ze siedemdziesiąt kilometrów po całym mieście, łażąc od drzwi do drzwi z tymi pieprzonymi ulotkami i naganianiem, zanim dał sobie spokój, widząc, że nic z tego nie będzie i że to praca na granicy naciągania, jak nieco późniejszy "telemarketing" wciskający "cudowne garnki". Kac mu tylko po tym został. No i bolące nogi.  

Ale młode wtedy były, więc szybko przestały boleć.

Odkąd trafił zaś po studiach na urzędniczy etat, życie wyrobiło sobie stały rytm jak w kieracie. Praca, dom, urlop gdzieś pod piramidami (nienawidził upałów...). Praca, dom, urlop, dla odmiany nad jeziorami (nienawidził komarów...). Od czasu do czasu zmiana pracodawcy, co pociągało za sobą tylko zmianę trasy dojazdu do i z pracy. Rutyna. Nudna rutyna. Trochę książek, trochę kina, trochę innych rozrywek. Kurna..., nigdy nie miał hobby z prawdziwego zdarzenia... Nieudany związek, gdzieś międzyczasie. I tyle. Zleciało raz dwa.  
A potem choroba, diagnoza, wyrok. No i oczekiwanie na "The End".

Zobaczyć jeszcze raz to wszystko. Zwłaszcza czasy dzieciństwa i wczesnej młodości. Bo późniejszy czas jest dla człowieka bardziej obojętny – do dzieciństwa zawsze jest sentyment. No, pewnie są dużymi wydarzeniami urodziny dzieci, albo może ślub, czy coś w tym stylu. Ale jego to ominęło.  

Niestety? Na szczęście? A kto to wie, która z odpowiedzi jest właściwa? Ludzie mówią często o kimś, że zmarnował życie... Guzik prawda. Nie da się zmarnować życia.  

Nie da się z dwóch powodów. Po pierwsze, bez względu na to, co się nie zrobi, i tak to życie będzie się jakoś toczyć (chyba, że skutkiem błędnego kroku byłaby śmierć, ale wtedy to też nie oznacza zmarnowanego życia, tylko jego utratę na skutek złej w skutkach decyzji), tylko że po innych torach. A po drugie, według czyich kryteriów można obiektywnie osądzać, które życie jest zmarnowane? Można być królem albo bezdomnym lumpem – to tylko inna ścieżka i inne doświadczenia... Był nawet kiedyś taki film... "Tom White", australijski. Gość miał dość życia w ułożonym kieracie, dostatnim, ale jednak kieracie, i został lumpem...

Nie da się zmarnować życia. Można przegapić okazję na coś. Można żyć lepiej lub gorzej pod względem materialnym, lub pod jakimś innym, ale zmarnować się nie da.

Zobaczyć jeszcze raz... Tym bardziej, że ludzka pamięć płata figle. Ile to razy łapał się na tym, oglądając jakiś film, którego lata – całe dekady nawet – nie widział, że pamiętał daną scenę – miał dosłownie jego "stopklatkę" w głowie, święcie przekonany, że doskonale pamięta – a przy powtórnym obejrzeniu, okazywało się, że scena nie do końca tak wyglądała, i np. bohaterowie stali w innych miejscach na planie, lub w ogóle w innej scenerii. "Polskie drogi"... W jednym z odcinków wyciągany z celi Pawiaka przed egzekucją Zapasiewicz z uśmiechem podchodzi i podaje na pożegnanie rękę granej przez Fronczewskiego postaci, tak?

Guzik. Całe lata właśnie tak to pamiętał, dopóki kiedyś nie obejrzał powtórki w telewizji. Owszem, Zapasiewicz i Fronczewski w tej scenie podają sobie ręce... Ale stoją obok siebie pod ścianą więziennego korytarza i ukradkiem łapią się za nie na pożegnanie.  

Niby więc tak, a jednak inaczej...

Z własnymi wspomnieniami może być podobnie. Poza tym zawsze był zbyt sentymentalny. Stąd tym większa chęć doświadczenia tego, co było, ponownie. Przynajmniej tych dobrych wspomnień. Człowiek – zwłaszcza w stresie, smutku, czy w depresji ma tendencję do wracania myślami do wybranych wspomnień, lub przynajmniej do jednego. Najczęściej pochodzącego z takiego momentu w życiu, w którym czuł się szczęśliwie, albo przynajmniej bardzo dobrze. On też miał taki, który długo go w takich chwilach nawiedzał.

Agata i wspólnie spędzona jedna z cyklicznych imprez zorganizowanych w podmiejskim poniemieckim pałacyku otoczonym pięknym parkiem i należącym do lokalnego ośrodka kultury. Dwa dni z kimś, kto był mu wtedy bardzo, choć, jak się okazało, jednostronnie, bliski, zanim doszła do wniosku, że nie chce go znać. Latami mimowolnie wracał do tego wspomnienia. Za każdym razem, gdy w danym okresie czasu z jakiegoś powodu czuł się źle, to wspomnienie samo wracało jak żywe. Był środek czerwca. Mieli po dwadzieścia parę lat. Siedzieli w salach tego pałacyku, spacerowali po parku, jedli przy drewnianych, lakierowanych ławkach fast food z "food trucków"...

Zobaczyć to jeszcze raz... Z boku, jako obserwator.
Zobaczyć... Być tam.

Pora się chyba trochę zdrzemnąć...


Weszli do mieszkania kilkanaście dni później, gdy sąsiedzi zgłosili, że czuć i nikt nie otwiera. Zabrali zwłoki. Pochowali. Świat się skończył...

...Lecz nie do końca. Bo oto gdzieś, w jednym z mieszkań zapaliło się światło i nieco ponad roczne dziecko otworzyło oczy i ujrzało młodą ciemnowłosą kobietę pochylającą się nad nim i podającą mu pocztówkę, na której były intensywnie żółte słoneczniki na intensywnie ciemnobłękitnym tle nieba...

"Czas jest towarzyszem, który wyrusza z nami w podróż i przypomina nam, żeby cieszyć się każdą chwilą, bo żadna z nich nigdy nie wróci..." – Jean–Luc Picard, Star Trek: Generations

Czyżby?

MEM

opublikowała opowiadanie w kategorii obyczajowe i science fiction, użyła 4182 słów i 24383 znaków. Tagi: #śmierć #pętla_czasu

1 komentarz

 
  • emeryt

    Tak mija nasze życie, zostają tylko wspomnienia, lecz i one przemijają.

    10 kwi 2020