Materiał edytowany, oczekuje na potwierdzenie.

Reguła zabijania cz. 8

Stałem bez żadnej zmiany w ubiorze i postaci na betonie w garażu, w jakimś opuszczonym domu. Nie zwróciłem uwagi, że nie ma obok maszyny czasu. Pierwszym razem też jej nie było, dlatego uznałem, że tak właśnie być powinno. Już po kilku chwilach zorientowałem się, że jakimś fartem się udało. Ani śladu tak wysokiej techniki. Czyli przeniosłem się do 2020 roku, w jakiej formie żyłem w 2046 roku. Znaczyło to, że gdzieś na tym kontynencie moja przyszła mama z moim ojcem była w bardzo specjalnej sytuacji i jestem obecnie w jej brzuchu. Tak, to było trudne do pojęcia, ale w takim razie znajdowałem się w dwóch miejscach naraz lub ta osoba, pływająca w jej wodach płodowych, nie była mną. Następna informacja. Skąd wiedziałem, że jestem w Północnej Ameryce? Z tej prostej przyczyny, że na podłodze leżała gazeta New York Times z datą 27 sierpnia 2020 roku. Czy na pewno się urodzę i trafię do ośrodka Arka i dadzą mi numer siedemdziesiąt trzy? Tego nie wiedziałem. Mało miałem danych odnośnie do mamy, właściwie żadnych. Pamiętałem jej zapach i słyszałem jej serce. Potem poród i widziałem jej śmierć. Musiałem koniecznie ich odnaleźć. W jakiś sposób uprzedzić. Tylko jak? Usiadłem na podłodze i zacząłem myśleć. Dar pamięci nie na wiele mi się przyda. Gdybym znalazł się dokładnie w tej sali szpitalnej, mógłbym sobie przypomnieć wygląd sprzętów, chociaż pewnie wszystkie wyposażenia ośrodków medycznych były podobne. I wówczas pomyślałem, że dostałem jeszcze inny dar. Zmysł zapachu. Wyszedłem na dwór i zobaczyłem miasto. Zaciągnąłem się powietrzem jakże inaczej pachnącym niż mój poprzedni świat. Nie odczułem nic. Jak znajdę Clarę i Thomas jak znajdę Corsę? Poczułem się bardzo źle. Nie po to uratowałem życie przed atomowym unicestwieniem. Wziąłem głęboki wdech przez nos. Coś poczułem. Drugi raz. Ona była daleko, bardzo daleko, na szczęście w tym wielkim kraju. Setki a może tysiące kilometrów na zachód. Policzyłem w pamięci dni. Zostałem poczęty dziewięć miesiecy wcześniej niż się urodziłem. Mniej więcej. Zostałem urodzony 13 marca 2021 roku zgodnie z informacjami Roberta Russella Coxa. Tak mogłem znaleźć Russela lub Ottona Baxtera. Z pewnością byli osobami znanymi. Otton bardziej. Do ośrodka Arka prowadzonego przez Coxa trafiłem wraz z Numerem trzy, czyli późniejszą Corsą i dwadzieścia sześć, któremu dano imię Thomas Brams.

W tym waśnie czasie, teraz, gdzieś w tym kraju, kobieta pocznie bliźniaki i jedno jej dziecko zostanie odebrane. Tak, stanowczo musiałem odnaleźć Russella. Miałem tylko ubranie i ręce. Żadnych pieniędzy i dokumentów. Musiałem szybko je zdobyć. Przypomniałem sobie o ty co robiono w tych czasach. Jak mogłem zarobić pieniądze? Miałem umiejętności, ale nie chciałem z nich korzystać, przynajmniej nie z tych ostatecznych. W Nowym Yorku był podziemny świat. Raczej nie mogłem iść do urzędu i powiedzieć, że pochodzę z 2046 i chciałbym dokumenty. Pomyślałem, że mam szansę w podziemnych walkach. Płacono nieźle a w ten sposób po jakimś czasie ktoś z szefów być może pomoże mi zdobyć dokumenty. Równolegle postaram się znaleźć Russella. Dopiero potem Ottona Baxtera.
Przemknęła mi myśl co chciał powiedzieć ten ktoś tą informacją. Bóg jest jeden, a nie w trzech osobach? Miałem wewnętrzne przekonanie, że ten człowiek stał za wszystkim. To jego również i przede wszystkim powinienem zabić, poza Usinoko, Jonasem i Xsi – Mingiem. Byłem bardzo optymistyczny. Odnajdę i zabiję ich teraz, ale najważniejsze brzmiało, kto kazał zlecić i zabić moją mamę. W ten sposób zmienię historię, jeżeli do tego nie dopuszczę. Tylko będzie jeden kłopot. Będzie dwóch Scottów Siena. Pozostawała jeszcze jedna kwestia, czy będę podlegał czasowi. Sądziłem, że odpowiedź na to pytanie znajdę bardzo szybko. Uważałem, że ponieważ czas działa na wszystko, będzie działał i na mnie.
   Wyszedłem na większą ulicę. Pojedynczy przechodnie, samochody. Mogło być dobrze po południu. Zgodnie z czasem powinien być to trzynasty lipca roku 2020. Środek lata, upał. Miałem dobrej klasy spodnie z weny, buty ze skóry aligatora i jedwabną koszulę. Pozbyłem się kombinezonu, bo nie chciałem wyglądać jak przybysz z innej planety. Na razie nie czułem głodu ani pragnienia. Dlaczego znalazłem się w Nowym Jorku? Nie miałem pojęcia, ale powinienem się cieszyć. Dobrze, że nie wylądowałem na pustyni lub na środku oceanu. Musiałem pozostawić rozmyślania o tym, dlaczego maszyna przeniosła mnie na wschodnie wybrzeże. Doszedłem do wielkiej ulicy. Atlantic ave, czyli znajdowałem się na Brooklynie. Trzech czarnych stało na ulicy i o czymś dyskutowali. Mówili dziwnym angielskim. Im bardziej się do nich zbliżałem zaczynałem bardziej rozumieć znaczenia wyrazów. Dostrzegli mnie.
– Co robi taki elegant na naszej ulicy? – zapytał najwyższy.
– Pewnie tu przyszedł, żeby nas nieco wzbogacić.
– To może glina po cywilnemu? – zapytał drugi, nieco niższy, ale bardziej nabity.
Było pewnie dobrze ponad dwadzieścia pięć stopni. Ciężkie wilgotne powietrze powodowało, że zacząłem się pocić. Doszedłem już całkiem blisko, na około dwa metry. Minąłem ich i dopiero wówczas najwyższy zagadnął.
– Zgubiłeś się młody?
Szedłem dalej. Dogonił mnie i zastąpił mi drogę.
– Nie chcesz gadać, bo jesteśmy czarni?
– O czym być chciał gadać, czarny? (Powiedziałem czarnuch ,,nigga")
– Coś ty powiedział białasie? – teraz już wszyscy trzej stali z każdej mojej strony.
– Wasz kolega stwierdził, że nie chcę z wami gadać, bo jesteście czarni, więc rozmawiam.
– Dobra, przestań smęcić i wyskakuj z forsy.
– Nie ma zegarka, ale buty warte z dwa tysiące – wtrącił nabity.
– Pieprzysz, pewnie chińska podróba.
– Oryginalny aligator.
Nie miałem pojęcia skąd wiedział. Słuchałem ich chwilkę.
– Chciałbym dostać się na Manhattan – rzekłam spokojnie.
– Lu, on wcale się nie boi.
– Może jakiś odmieniec, ma dziwny akcent.
– Miałeś oddać forsę i komórkę – ponaglił mnie Lu, to pewnie był skrót od Louis.
– Przykro mi, ale nie mam ani komórki, ani pieniędzy. A będę ich potrzebował.
– Zaczynasz mnie irytować. Jak nie dasz dobrowolnie to ci spuścimy niezły wpierdol. Sam się prosisz.
– Skoro mówicie o biciu podobno są tu podziemne walki, właśnie na Manhattanie i można nieźle zarobić.
Zaczęli się śmiać. Louis przestał pierwszy.
– Jak nam dasz radę to cię sami tam zawieziemy, a jak nie, to zabierzemy buty i koszule. – Trzeci chyba był ich szefem, bo rozejrzał się czy nie ma w pobliżu policji.
– Ty tu rządzisz, prawda? Jestem miło do was usposobiony. Pomożecie mi, dam wam dziesięć procent od pierwszej wygranej.
Louis był półgłówkiem i się zamierzył, ale facet, którego uznałem za szefa był szybki. Zablokował jego niefortunnego sierpa.
– Stop, Lu. Facet jest poważny. Jestem George – wciągnął prawicę.
– Scott Siena – odrzekłem.
– Zawieziemy cię na miejsce. Raczej robisz uczciwe wrażenie, Scott. To trudny ring. Jak wygrasz pierwszą walkę możesz zgarnąć i dwa tysiące. Dasz radę na gołe pięści?
Spojrzałem na niego i zdjąłem koszulę. George pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Walczył na noże – spojrzał na kompana.
– I z kim zaczynałeś, zabiłby cię, zanim byś się zorientował, debilu? Trzeba się znać na ludziach, głupi czarnuchu. -- Lu dostało od Georga opierdol, w sumie mu się należało.
– Legia cudzoziemska, marines, komando? -- kontynuował wysoki.
– Wszystko po trochu. – założyłem koszule.
Zaczęliśmy iść w kierunku północnym. Po pięciu minutach doszliśmy do ich garażu. W środku stał czarny Chevrolet Impala z 1996 roku z dorabianym filtrem powietrza.
– Ma z trzysta koni? – zapytałem.
– Trzysta osiemdziesiąt, niezła fura.
– Niczego sobie.
Louis i Kevin usiedli z tyłu. Lu robił wrażenie, że chce przeprosić.
– Nie ma sprawy stary, nie trzymam urazy – uśmiechnąłem się do niego.
Widziałem, że Kevin z nim o czymś dyskutuje.
– Biłeś się już w takich miejscach?
– Nigdy.
– Masz twarz bez skazy. Podołasz?
– Potrzebuję pieniędzy, a nie chcę nikogo zabijać.
Zaczęli się śmiać.
– Teraz to przesadziłeś, prawda? – zapytał Lu.
– Zamknijcie się czarnuchy. – zgromił ich George. (Jest w porządku jak czarny się tak odzywa do czarnego, nie daj Boże jak biały to zrobi, o ile jest nieznajomy).
Jechaliśmy spokojnie. Wóz aż prosił się, by mu wcisnąć gaz.
– Ścigasz się czasem – zapytałem kierowcy.
– Nie tym, za szkoda. Skąd wiesz?
– Widzę.
– Skąd się tu wziąłeś? Nie masz kurzu na butach. Nie masz komórki i pieniędzy. Sądzę, że żadnych dokumentów.
– Tego nie chcesz wiedzieć.
Milczał dłuższą chwilę.
– My też potrzebujemy forsy. Wiesz, czasem kogoś tykniemy, ale baz mokrej roboty. Co zrobisz jak wygrasz w pierwszej walce?
– Jestem wojownikiem, zawalczę dalej.
– Właśnie o tym mówię. Pomożesz nam trochę?
– Co umiecie?
– Wszystko po trochu. Ja mogę być kierowcą, tamci umieją rozwalić słaby sejf i prawdę mówiąc, to wszystko.
– Pomyślę. Zostawisz mi kontakt.
– Dzięki. Mam wrażenie, że jesteś twardziel z twarzą ... aniołka.
– Chciałeś powiedzieć coś innego, prawda?
– Jesteś równy, ale mogłeś się pogniewać. Masz dziwny akcent
– Nie jestem stąd.
– No tak.
Zatrzymaliśmy się przed jakimś klubem. Stała tam setka ludzi, by wejść do środka. To nie mogło być tu.
– Zaczekaj.
George wyszedł, ale nie zgasił motoru. Podszedł do potężnie zbudowanego faceta w czarnym stroju.
– Co to jest? – zapytałem.
– Nocny klub. Poważnie nie wiesz?
– Teraz już wiem, ale nie jest noc.
– Zaczynają od siódmej. Można tu sprzedać trochę proszku. George nie chce byśmy to robili, ale czasem trzeba.
– Chodzi wam o kokainę?
– Koka, Extesy i nowość, ponoć daje zajebistego kopa.
– SCK-300? Są potem duże problemy z nerkami i mózgiem.
– Wszystko wie – odezwał się Kevin.

   Coś z pewnością nie grało.
Moi nowi znajomi nie robili wrażenia, że żartują. Rzuciłem okiem na pojazdy. Trochę znałem historię aut. Po minucie musiałem przyjąć, że nie dostrzegłem żadnego modelu młodszego niż 2010, czyli wylądowałem dziesięć lat wcześniej niż planowałem. W tym układzie wszystko się komplikowało. Prawdopodobnie ani Robert Russell Cox, ani Baxter nie mogli być jeszcze znani. Przesuniecie czasu znacznie utrudniało mi nawiązanie relacji z moją mamą. Być może nie jeszcze nie poznała nawet mojego ojca. Skupiłem się na chwilkę i przypomniałem sobie, że mama podczas porodu mogła mieć nieco mniej niż trzydzieści lat. Prawdopodobnie, a to mówiło mi moje przeczucie miała tyle lat co ja teraz. Ponieważ miałem do niej nastawienie uczuciowe, to mogło jeszcze bardziej skomplikować. Pozostawała jeszcze najważniejsza sprawa. Gazeta. Skąd mogła się tam wziąć? Postanowiłem tam wrócić, sprawdzić, czy mi się nie wydawało. Mogła być data z tego roku, a ja zobaczyłem co chciałem. Z uwagi na obecną sytuację nie mogłem wrócić tam teraz.
– No tak. Oczywiście, że jest 2010 – rzekłem do siebie.
– Żartowniś z ciebie – skwitował to Kevin.
George wrócił.
– Walki są dziś wieczorem o ósmej. Jesteś gotowy?
– Tak.
– Gerry chce dodatkowe pięć procent.
– A jeżeli odmówię?
– On ma tam układy. Chce cię sprawdzić, ma więcej do stracenia niż my.
– Sprawdzić? Chce ze mną walczyć?
– Och nie. Ma swojego wojownika. Jest niezły, dwa razy wygrał, raz przegrał. Gerry nie ma forsy na dwóch. Powiedział, że jeżeli pokonasz tamtego, to wchodzisz w jego miejsce.
– Czy ja mogę z nim porozmawiać?
– O nie. Musisz przyjąć warunki. W tym interesie zawsze jest ktoś nad tobą.
– Ile zarabia mistrz.
– Tutejszy czy znany? W każdym wielkim mieście jest jeden. Jeżeli są zawody mistrzów, obstawiają miliony. Bardzo dobry może zgarnąć koło pięćdziesięciu tysięcy za wieczór.
– To mało. Uderzenia bez ochrony mogą zabić. Mistrz świata w boksie zarabia kilkanaście milionów za walkę.
Zaczęli się śmiać.
– Pokonałbyś braci Kliczko albo chociaż Davida Haye?
– Z pewnością nie, tylko porównuję.
– Pokonaj tego gościa, to zobaczymy co dalej. Widziałem twoje blizny, ale to nie wystarczy. Tu musisz używać tylko pięści.
No tak, nie mogłem kopać, uderzać kantem dłoni czy palcami. Musiałem o tym pamiętać. Chciałem dostać się na zachód. Musiałem zdobyć dokumenty. Nie chciałem zabijać. Nie teraz.
– Dobra, niech będzie. Dzięki, że pomagasz.
– Nie ma sprawy, facet. Może dasz radę.
– Kiedy ma być ten sprawdzian.
– Od razu tam. Mam adres i musimy tam być o siódmej trzydzieści. Widzisz jak jest, jeszcze nie zarobiłeś centa a ja muszę w ciebie zainwestować. Nie możesz walczyć w wełnianych spodniach, jedwabnej koszuli i z pewnością w butach z aligatora. Jak przegrasz, zabieram buty.
Cóż, świat jest twardy. Nie mogłem liczyć na współczucie i wsparcie. Czy dam radę?
– Jest dwadzieścia po piątej. Pojedziemy kupić ci spodnie i koszulę. Nie masz nic przeciwko jeansom?
– Wranglery mogą być, chociaż lubię Levi Straussy.
– To kosztuje koło setki. Zwykłe jeansy kosztują połowę, następne piętnaście dolarów koszulka z bawełny.
– Dostaniesz buty za tysiąc pięćset dolarów jak przegram. Przestań być skąpy – powiedziałem.
Spojrzał na mnie i nic nie powiedział.
– Dwa tysiące kosztowały nowe – rzekłem po chwili.
   Oczywiście improwizowałem, nie miałem pojecia ile kosztowałyby moje buty w tym czasie. Pewnie to zależało od firmy, która je wyprodukowała. Moje kosztowały pięćdziesiąt tysięcy kredytek.
Rozumiałem gościa. Pewnie ryzykował reputację. Coś musiał przecież powiedzieć napakowanemu osiłkowi. Pojechaliśmy, pewnie do sklepów. W moich czasach ludzie nie chodzili kupować. Nigdy. Wszystko przychodziło z zamówień. Obserwowałem ten świat. Czy był lepszy? Nie mnie to oceniać. Chciałem uratować mamę i moich przyjaciół z przeszłości. Nie chciałem myśleć co się stało. Wiedziałem. Zginęli w ułamku chwili. Gdzieś w tym świecie mieszkała mama Clary, Thomasa i jej ojciec. Niestety nie mogłem wiedzieć gdzie. Pamiętałem zapach mamy. Znalazłbym Clarę i wszystkich innych, ale jeszcze ich tu nie było. Dwie komórki. Wybrane nasienie ojca i jajo jej mamy. Potem jedzenie, picie i reakcja na to w macicy jej matki. Z tego ma powstać ciało przyszłego Thomasa i Clary. I wówczas zadrżałem. Czy aby na pewno? Podobno podróże w przeszłość mogą zmienić rzeczywistość. Co, jeżeli przez moją ingerencję Clara się nie narodzi? Nie mogłem tak myśleć.
Dojechaliśmy do czegoś co mogło być sklepem. Nazywali to supermarketami albo centrum handlowymi. Już wówczas wielkie korporacje zaczynały mieć wiele do powiedzenia.
Ukradkiem patrzyłem na ludzi. Rozmawiali. Robili wrażenie szczęśliwych. Usiłowałem sobie przypomnieć wydarzenia z tego okresu. Dziewięć lat temu zburzono wieże WTC. Od dziesiątków lat trwały wojny. Ostatnia wielka, skończyła się ponad pół wieku temu. Od tego czasu próbowano nie dopuścić do następnej. Bo wówczas wcześniej czy później użyto by atomu. A tego nikt nie chciał. Widocznie jednak ta demoniczna idea nigdy nie zgasła skoro ktoś użył bomb wodorowych by zabić moich przyjaciół. Doszliśmy do sklepu. George popatrzył na mnie.
– Jaki masz numer.
– Numer? O czym ty mówisz?
Z pewnością nie chodziło mu o siedemdziesiąt trzy.
– Jaki numer spodni nosisz. Trzydzieści sześć czy trzydzieści osiem.
– Wezmę dwie pary i zobaczę. Można przymierzyć, prawda?
Coś pamiętałem, że tak kupowali. Oczywiście niektórych produktów tych osobistych nie można było mierzyć.
– Dobra, bierz i przymierz. Bluzka jest w dużym rozmiarze, albo lepiej ekstra duża, będziesz miał luz – uśmiechnął się nawet przyjaźnie.
Dostrzegłem dresy z bawełny.
– Może lepiej to? – pokazałem.
– Facet, tam jest fason. Ludzie walczą w spodniach, jak te. W ty sobie możesz trenować. Wygrasz, zarobisz i sobie kupisz.
   Wyglądało, że George trochę się irytuje. Zrozumiałem, że muszę wygrać. Wziąłem dwie pary spodni i koszulkę z metką XL. Wszedłem do przymierzalni. Spodnie o wymiarze o wymiarze 36 były za ciasne, 38 pasowały dobrze. Włożyłem koszulkę a swoje spodnie i koszulę złożyłem w kostkę. Usłyszałem pukanie.
– Tak?
– Masz jeszcze sportowe buty. Następne sześćdziesiąt dolców.
Podał mi szare buty firmy Nike. Z czerwoną kartką: wyprzedaż. Nowe kosztowały ponad sto dolarów. Z mojego ubrania z przyszłości pozostały mi bokserki i skarpetki. Cóż tak już musiało być. Po kilku minutach George zapłacił kartą kredytową, a ja trzymałem dwie torby, jedna z butami, drugą ze swoimi wełnianymi spodniami i koszulą. Wyszliśmy z centrum handlowego.
– Nie jesteś głodny?
– Nie specjalnie. Napiłbym się wody.
– Tylko nie pij za dużo. Może wolisz sok z pomarańczy albo coś innego?
– Woda wystarczy.
Być może humor mojego pomocnika się poprawił, bo uśmiechnął się i rzekł.
– Po walce stawiam obiad. I wiesz co? Przegrasz, buty i ubranie zatrzymasz. W jakiś inny sposób oddasz. Znasz się trochę na mechanice pojazdów?
– Nie na takich.
– A jakich.
– Innych – ugryzłem się w język zawczasu, bo chciałem powiedzieć bardziej zaawansowanych.
– Dobra nie stresuj się. Nie widziałem gościa. Jedziemy.
Pojechaliśmy w kierunku Manhattanu. Docelowe miejsce wyglądało podobnie jak ten nocny klub. Tylko przy wejściu dłużej trwały rozmowy.
– Coś trzeba pokazać, dokument?
– Tu, odwrotnie. Im mniej wiedzą o tobie, tym lepiej dla obu stron. Czasami, chociaż bardzo rzadko, może być nalot policji. Jeżeli cokolwiek jest nielegalne, to gliny wsadzają swój nos.
Doszliśmy do wejścia. Stało tu dwóch gości wyglądających podobnie jak tamten w klubie. Nabitych, o wzroście sześć i pół stopy.
– Stokrotka w lesie – rzekł George.
– Który z was?
– Ten – pokazał na mnie.
Kiwnął głową i weszliśmy.
– Bez hasła byś nie wszedł – wytłumaczył mój pomocnik.
Zeszliśmy schodami w dół. Znajdowała się tu spora sala. Prawdopodobnie grali tu mecze w piłkę siatkową. Na ławkach siedziało koło setki ludzi.
– Umiesz walczyć nogami?
– Jasne.
– Jest jeszcze inna opcja. Są walki w klatkach. Tam można kopać, ale masz ochraniacze na rękach. Też można zarobić, ale tu więcej. Tylko są niestety zabici. Uważaj na skronie.
Podszedł do nas facet o rudych włosach i jasnej cerze
– To ty masz walczyć? – zapytał.
– Tak.
Zlustrował mnie.
– Jak wygrasz dam ci nazwę Biały tygrys. Masz próbną walkę z Czarną kobrą.
Domyśliłem się, że to wojownik osiłka. Ryży zaprowadził nas do mniejszej sali. Tu było tylko kilka osób, żadnej widowni. Od razu zobaczyłem Czarną kobrę. Był mniej więcej mojego wzrostu i musiał ćwiczyć. Miał łysą głowę i liczył około trzydziestki. Spojrzał na mnie jakbym mu zabił całą rodzinę.
– Mam walczyć z tym białasem? – zapytał czarny.
– Masz problem z tym? – zapytał George.
– Wal się – warknął.
Podszedł do mnie.
– Wybije ci parę zębów, biały. Zrobiłeś błąd, trafiając na mnie.
– Rozumiem. Jak masz na imię.
– Pierdol się – chciał od razu rzucić się na mnie, ale ryży go powstrzymał.
– Spokojnie Mike. Za chwilę.
Poszliśmy razem na miejsce zaznaczone na podłodze. Dostrzegłem ślady krwi. Prawdopodobnie tu myto posadzkę, ale niezbyt dokładnie.
– Walka ma trzy rundy po trzy minuty. Powodzenia.
Zauważyłem, że połowa osób w sali zostawiła swoje zajęcia, by popatrzeć. Czarny zdjął koszulkę. Stanowczo za dużo mięśni. Czekałem na gong. Skupiłem się i czekałem. Wiedziałem, że zaatakuje szaleńczo, bo aż się palił, żeby zrobić to, co obiecał. Usłyszałem gong i Mike ruszył. Zaczął sierpem. Uchyliłem się i uderzyłem go w żołądek. Powinienem mocniej. Zrobiłem to jednak na tyle mocno, że ostudziłem jego zapędy.
– Ty skurwysynu, zabiję cię.
   Wiedziałem, co to znaczy, chociaż w moim świecie ludzie raczej mówili ładniej. Jakkolwiek obraził moją mamusię, a tego nie powinien robić. Drugi prosty również minął moją głowę. Uderzyłem precyzyjnie w jego szczękę. Zgrzytnęło. Prawdopodobnie stracił częściowo dwa zęby. Nie zadbano o ochraniacze i nie miałem pewności czy w ogóle używano czegoś takiego w takich walkach. Mike poleciał na podłogę i walka się skończyła. Ktoś do niego podszedł i zaczął sprawdzać co z nim.
– Żyje. Za dwie minuty wróci – powiedziałem.
George podbiegł do mnie uradowany.
– Niezły jesteś, ale cios!
Wyjął komórkę i prawdopodobnie dzwonił do swojego znajomego.
– Wygrałeś – potwierdził ryży. – Powiem ci za kilka minut, z kim walczysz. Jak wygrasz, dostaniesz pięćset dolców.
– Ile dostanę, jak wygram druga walkę?
Spojrzał na mnie.
– Jesteś pewniakiem. Dwa tysiące albo i więcej.
– A trzecią.
– Nie żartuj. Zwykle są trzy poziomy. Czasem cztery. Zwycięzca może wygrać i dwadzieścia tysięcy.
Poszliśmy do dużej sali i usiedliśmy. George od razu zrobił się milszy.
– Wcale nie przesadzałeś. Obiad masz zapewniony.
– Powiedziałeś: dwa tysiące, a on mówił o pięciuset dolarach.
– Szczerze mówiąc, nie wiedziałem. Jak wygrasz w drugiej walce, dostaniesz dwa tysiące.
– Tysiąc siedemset. Zabieracie piętnaście procent, pamiętasz?
– Zgadza się.
– Za trzecią walkę zgarniam wszystko.
– Rudy weźmie dziesięć procent i Peter swoje pięć.
– Ten z klubu nocnego, to Peter?
– Tak. Sam rozumiesz, że tu nie ma nic za darmo. Każdy chce żyć.
– Tak, wiem coś o tym.
Za pięć minut przyszedł rudy.
– Jestem Garry. Twój przeciwnik wygrał już cztery razy i raz przegrał. Trenował boks. Uważaj na niego, jest szybszy niż Mike.
– Który to?
– Tamten – pokazał harmonijnie zbudowanego gościa.
– Rozumiem.
Usiadłem w otoczeniu Georga, Kevina i Lu. Szukałem wzrokiem kogoś dobrego.
– Jest tu jakiś mistrz?
– Jeszcze nie przyszedł. Ma długie blond włosy. Nazywają go Złoty Sierp. Wygrał dwanaście razy z rzędu. Za miesiąc ma jechać na jakąś wyspę. Tam dopiero są stawki.
– Rozumiem.
Zaczęły się walki. Moja miała się odbyć za dziesięć minut. Wciąż przybywało ludzi.
– Czy oni tu obstawiają?
– Jasne. Dlatego jak jesteś nowy i nieznany, możesz zarobić więcej.
– Mam udawać?
– Nie w pierwszej walce. W trzeciej, ale nie radzę ci walczyć z tym blondynem, to morderca.
Posmutniałem. Z pewnością nie zabił tylu ludzi co ja. Pierwsza walka zakończyła się szybko. Wielki facet o wygolonej na łyso głowie wygrał po dwóch ciosach. Miał na ciele pełno tatuaży. Widziałem, że wszyscy zdejmowali koszulki.
– Biały tygrys i Koks – usłyszałem zapowiedź.
– Powodzenia. W narożniku będzie się tobą zajmował Garry.
Poszedłem do ringu. Nic się nie zmieniło, poza linami wyznaczającymi wielkość pola walki.
Koks nie rzucał obelgami, robił wrażenie bardziej profesjonalnego zawodnika. Skoro trenował boks, nie mogłem sobie pozwolić na żaden cios z jego strony. W rękawicach jest całkiem inna walka. Bez rękawic, jeden dobry cios i po walce. Garry dał mi ochraniacze na zęby. To miało sens.
– Powodzenia. Jak wygrasz, dostaniesz na czysto siedem stówek. Jesteś nowy, wszyscy obstawiają na Koksa.
Stanęliśmy naprzeciwko. Jednak był dupkiem. Przejechał dłonią koło swojego gardła. Znaczyło, że mnie pokona i to w bardzo przykry sposób.
Po chwili usłyszałem jego imię.
– Koks, Koks. Zabij Białego tygrysa – krzyczała widownia.
– Panie i panowie. W niebieskich jeansach i żółtej koszulce Biały tygrys. To jego pierwsza walka. Jego przeciwnikiem Koks. Cztery zwycięstwa jedna porażka.
Teraz ludzie krzyczeli głośniej. Wciąż słyszałem tylko imię Koksa. Zaczął dobrze. Nie próbował mnie zabić w pierwszej minucie. Tańczył na nogach jak bokser. Ja nie miałem takiego nawyku. Miałem inny. Poza tym nabierałem wyczucia. Wyczuwałem, kiedy ktoś zaatakuje i w jaki sposób.
W końcu miałem za sobą osiemnaście lat treningu. Koks wypuścił lewy prosty, ale szykował się prawym. Cóż, wiedziałem. Zrobiłem unik i wyprzedziłem jego prawicę. Dosłał w szczękę, ale nie centralnie. Zachrypiało inaczej niż w przypadku czarnego. Wybiłem mu szczękę i natychmiast stracił przytomność. Widownia zawyła z zachwytu. Nogi Koksa drżały. Jego opiekun wyleciał z rogu i sprawdził co z nim.
– Zabiłeś go? – zapytał przerażony.
– Nie, wybiłem mu szczękę. Ja dojdzie do siebie, będzie mu musiał ktoś ją nastawić.
– Kurwa, jak to? Nie mam pojęcia jak to zrobić. Wołać lekarza?
– Zrobię to sam.
– To zrób i w miarę szybko. Wiesz, ile straciłem przez ciebie?
Pochyliłem się nad biedakiem. Był nadal nieprzytomny. Wprawnie ująłem jego nienaturalnie ustawioną szczękę i wstawiłem na miejsce. Dobrze, że odpłyną, ponieważ ten zabieg jest również bardzo bolesny.
– Chcesz, żeby wrócił do przytomności szybciej?
– Jak chcesz. I tak straciłem dziesięć tysięcy. Kurwa, skąd się wziąłeś!
Pochyliłem się ponownie nad poszkodowanym i ucisnąłem właściwy punkt. Facet zaczął jęczeć.
Wróciłem do swoich chłopaków.
– Jesteś dobry. Będziesz walczył z tym łysym. Jak wygrasz z nim, masz przechlapane. Twoim następnym przeciwnikiem będzie Złoty Sierp.– wskazał gościa.
Facet miał coś złego w oczach. Bardzo dobrze ubrany, właśnie się pojawił na sali i spojrzała mnie.

Sapphire77

opublikował opowiadanie w kategorii fantasy i obyczajowe, użył 4447 słów i 26173 znaków, zaktualizował 17 maj o 19:07.

1 komentarz

 
  • Użytkownik Marigold

    Scott to bohater o jakim lubię czytać: pewny swojej siły, który nic nikomu nie musi udowadniać, ale gdy wkracza do gry, nie ma zmiłuj.  
    Myślę, że niedługo cały przestępczy światek Nowego Jorku będzie wiedział, kim jest Scott Siena. Tak się zastanawiam czy zabójca jego matki, nie będzie przypadkiem tą drugą osobą, która przybyła z przyszłości i wszystko pamięta, jak Scott. Zobaczymy :)

    10 godz. temu

  • Użytkownik Sapphire77

    @Marigold Jak na razie Scott zabijał tylko złych. Co do zabójcy jego mamy jesteś blisko. W następnym odcinku wiele się wyjaśni i jszcze więcej skomplikuje. Co do przestępców Nowego Jorku... Scott jest zainteresowany tylko jednym. Odnaleźć mamę i uratować ją przed śmiercią. Dzięki za komentarz :smile:

    2 godz. temu