Happyendów nie ma: roździał dwudziesty pierwszy

Centrum handlowe jest na tyle duże, że trzymam się jak najbliżej Natana, aby się nie zgubić. Chodzimy po galerii już dobrą godzinę, a żadne z nas nie może sobie znaleźć niczego odpowiedniego. Przez ten cały ślub ja też muszę kupić sobie nową sukienkę, co wcale nie jest takie proste, a Natan jest po prostu bardzo wybredny. Każdy garnitur który przymierza jest zły, bo jakiś mały element mu nie pasuje. Przez te wszystkie miesiące naszej znajomości nie powiedziałbym, że przywiązuje taką wagę do ubrań.  
-Tu nie chodzi o mnie, ale o moją rodzinkę.
-Chyba nie rozumiem. Oświeć mnie, jeśli możesz.  
-To są okropni materialiści. Wszyscy bogaci jak nie wiem. Patrzą ma wszystkich z góry, oceniają, nawet siebie nawzajem. Ich sztuczna uprzejmość jest tak irytująca, ale spróbuj popełnić jeden błąd, już będziesz na językach wszystkich.  
-A tak właściwie to dlaczego ja idę z tobą na ten ślub?
-Bo jesteś moją przyjaciółką.
-A no tak. Ja to zawsze wpadnę w złe towarzystwo- śmieję się, ale tak naprawdę jestem przerażona. Nie wiedziałam, że jego rodzina taka jest.  
W końcu wchodzimy chyba do ostatniego sklepu z garniturami w galerii. Kasjerka za ladą od razu wychodzi nam na spotkanie, pytając czy może w czymś pomóc. Jej uśmiech jest mniej sztuczny niż wszystkich wcześniejszych sprzedawczyń, więc od razu zaczynam ją lubić. Kobieta okazuje się pomocna, a do tego zabawna, dzięki czemu ja i Natan wychodzimy z tamtąd z nowym garniturem oraz w dobruch humorach.
Przyszła kolej na mnie, ale już naprawdę nie miałam ochoty wchodzić do sklepów i przymierzać coraz brzydsze sukienki. Chłopak też zaczął tracić cierpliwość.
-Bella, a może wrócimy tu innym razem? Nogi mnie bardzo bolą i mam ochotę na kawę mrożoną.
-Ale ty stawiasz- śmieję się, wychodząc ze sklepu.
Wchodzimy do samochodu, a Natan od razu włącza radio. Razem śpiewamy najnowszą piosenkę Seleny Gomez, którą oboje bardzo lubimy. Jadąc ulicą niedaleko parku, rozglądamy się za miejscem parkingowym.
-Jest!- krzyczę, wskazując palecem wolne miejsce. Przyajciel szybko je zajmuje, wychodzi z samochodu i otwiera mi drzwi jak prawdziwy, angielski dżentelmen.  
Kawiarnia jest w jasnych kolorach, różowy i biały świetnie się razem komponują. Siadamy przy szarym stoliku, biorąc menu do rąk. Chwilę milczymy, wpatrując się w kartę dań. Każde z nas nuci inną melodię, która tworzy zgraną całość. W końcu uśmiechamy się oboje i zgadzamy na sorbet cytrynowy i herbatę.
Temat naszej rozmowy znowu wraca na jego rodzinę. Przez jego opowiadania wcale nie mam ochoty ich poznawać. Co prawda jestem dobrze wychowana i potrafię się zachować, ale jeśli przy tych ludziach jeden mały błąd to powód do wiecznych kpin, nie jestem gotowa iść na to wesele. Natan chyba zauważa moje zdenerwowanie i niepewność, które na pewno widać w moich oczach, bo zaczyna mnie uspokajać, że będzie cały czas przy mnie, mówiąc mi czego przy kim nie robić i nie mówić.
-Masz u mnie wielki dług- krzywię się i biorę telefon do ręki. Mam dwa SMSy.
Jeden jest od Matta odnośnie dzisiejszego spotkania, a którym tak naprawdę kompletnie zapomniałam. Jest już po dziewiętnastej, jednak ja zamiast się przygotowywać w najlepsze rozmawiam i siedzę w kawiarni. W clubie jazzowym mamy się spotkać o 21, podał mi też adres. Nie miałam pojęcia gdzie to jest, więc pokazałam wiadomość Natanowi.
-To jakieś pół godziny od mojego domu samochodem. Jak teraz wyjdziemy to zdążysz się przygotować i nie spóźnić godzinę- śmieje się, ale od razu wstaje i podchodzi do kelnera, żeby zapłacić. Tym razem nie mam czasu kłócić się z nim o rachunek, a szczerze mówiąc nie mam w portfelu żadnej gotówki.
Do domu wpadam jak burza, krzycząc tylko "dzień dobry" na wszelki wypadek, gdyby rodzice Natana wrócili już z pracy. Na dworze jest już trochę głodno, więc nie ubieram sukienki, choć przyjaciel przez całą drogę powrotną tłumaczył mi, że najlepiej w nich wyglądam. Uznałam jednak, że postawię na komfort, dlatego luźne jeansy i zwykły podkoszulek to idealna opcja. Zmywam resztki makijażu, które udało mi się zachować, żeby pomalować tylko rzęsy. 
Do łazienki wchodzi Natan, uśmiechnięty od ucha do ucha, widocznie rozbawiony moim pośpiechem.
-Spokojnie, masz jeszcze jakieś dwadzieścia minut do wyjścia. O! I tak w ogóle to cię odwiozę.
-Najlepszy taksówkarz świata- przytulam się do niego, całując go w policzek.- Powinnam rozpuścić włosy czy związać w kucyka? Nigdy nie mogę się zdecydować- przyglądam się sobie w lustrze, a potem obracam do przyjaciela, przekrzywiając głowę na bok.
-Wszystko jedno, ale zdejmij z siebie ten worek- pokazuje na moje spodnie, a ja wystawiam mu środkowego palca.- Tylko mi tu bez takich!- robi srogą minę, ale zaraz znowu się uśmiecha.- Jezu, Iza, ty w ogóle nic nie łapiesz, co?! Idziesz do klubu jazzowego, nie możesz wyglądać jakbyś co dopiero wstała z łóżka, to nie jest byle jaki pub.
Przewracam oczami, jednak posłusznie wracam się do pokoju i wyciągam z szafy czarną sukienkę, jest obcisła, ale z rozciągliwego materiału, więc w miarę wygodna. Na szczęście sięga aż do kolan i ma długi rękaw. Pokazuje się w niej Natanowi, a on kręci z aprobatą głową i każe mi rozpuścić włosy, a do tego założyć moje ukochane czarne koturny. Czyli "wieczór wygodnych ciuchów" nie wypalił.
Pod club dojeżdżamy w sam raz, a pod drzwiami czeka na mnie Matt, ma na sobie czarne spodnie i czarną koszulę, wygląda naprawdę nieziemsko. Przytula mnie na przywitanie, czym jestem bardzo zaskoczona, bo nie znamy się za dobrze. Zaprasza Natana, żeby poszedł razem z nami, ale mój przyjaciel kręci głową, mówiąc, że to jego klimaty.
-Szczerze mówiąc moje też nie, ale co zrobić?- śmieje się Matt biorą mnie pod rękę.
-Będę po ciebie o pierwszej, dobrze?
-Jasne, dzięki- mrugam do niego i znikam za drzwiami.
Schodzimy po wąskich schodach, a dookoła panuje półmrok. Z dołu dochodzą stłumione dźwięki muzyki, nie wiem jak można nie lubić jazzu i to jeszcze na żywo. Kiedy stopnie się skończą wychodzimy na korytarz z granatowymi ścianami i czarną, błyszczącą posadzką, drinki i dym z cygar czuć już tutaj. Skręcamy w lewo, jak się okazuje, żeby wejść do dużej sali. Na środku stoi okrągła scena, na której jakiś zespół ciemnoskórych mężczyzn gra koncert. Większość ludzi siedzi w ciszy albo cicho rozmawia, podświetlany bar jest pod prawą ścianą, a parkiet do tańczenia, gdzie kiwa się jedynie kilka par, na przeciwko. Razem z Mattem przechodzimy przez całą salę, a ja rozglądam się jak zaczarowana, bo tak naprawdę jest pierwszy raz w prawdziwym klubie jazzowym. Zbliżamy się do loży, przy której siedzą trzej mężczyźni i cztery kobiety, a ja mocniej zaciskam dłoń na przedramieniu kolegi, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę z mojego zdenerwowania.  
-Nie pogryzą cię, oni są akurat bardzo sympatyczni, to moi przyjaciele- uspokaja mnie Matt, a ja uśmiecham się do niego.
Zanim jeszcze dojdziemy do stolika czuję na sobie wzrok całej grupy jednak staram się nie okazać zdenerwowania, uśmiecham się, a kiedy stoimy przy loży pozwalam, żeby Matt mnie przedstawił. 
-To jest Izabella, dzisiaj miała swój pierwszy dzień w pracy, jest przyjaciółką naszej kochanej Kimberly.
-Faktycznie, dopiero teraz cię poznałam, w tym cholernym klubie jest za ciemno- śmieje się ładna kobieta. Jest może kilka lat starsza ode mnie, ale w jej oczach i tym jak gestykuluje rękami widzę młodzieńczą energię, jakby była nastolatką.- Byłaś kiedyś z Kim w teatrze.
-Tak byłam.
-I jak wrażenia?- pyta dobrze zbudowany blondyn, widać, że dobrą sylwetką próbuje zrekompensować sobie niezbyt przystojną twarz. Jednak jego uśmiech jest tak szczery i sympatyczny, że od razu zaczynam go lubić.
Przez parę minut rozmawiamy o teatrze, a ja dowiaduję się, że wszyscy tu znają doskonale Kimberly. Nawet jedna kobieta, Tiffany, która ma prawie piędziesiąt lat zna ją od urodzenia, ponieważ przyjaźni się z jej matką. Poznaję wszystkich z imienia, każdy z nich jest inne. Kobieta, która pierwsza mnie rozpoznała ma na imię Diana i pisze głowne arytukuły do gazety. Dobrze zbudowany blondy to Mike, jest ochroniarzem w firmie, ale jak sam twierdzi, nie czuje się gorszy. Pozostali dwaj mężczyźni to Iam i Frank, którzy pracują w rachunkowości i jak na księgowych są bardzo zabawni. Przy stole siedzą jeszzce Ann, Kasse. Ann jest ładną brunetką, ale od razu wydaje mi się, że ma tendencję do zadzierania nosa, naszczęście chociaż Kasse jest miła, nie daje mi odczuć, że jestem tylko asystentką szefa, a do tego bez studiów.
-Ale ty  chyba nie jesteś z tąd- zauważa Tiffany, uśmiechając się do nie miło. Nie miałabym nic przeciwko gdyby została moją matką.
-Cóż, niedawno przeprowadziłam się tu z Polski.
-Masz świetny angielski- chwali mnie Mike, nie wiem tylko czy z grzeczności, czy aby podtrzymać rozmowę. 
Na całe szczęście inicjatywę przejmuje Matt, któru doskonale zna każdego z nich, zaczyna neutralny i przyjemny temat jakim jeste sport. Wszyscy zaczynają rozmaiwać o ostatnich wynikach meczów, o sportowacach oraz aferach z nich związanymi. Dodaję też kilka słów od siebie, bo dzięki Natanowi i jego meczom wiem  co nieco o tym i o tamtym.
-Przepraszam, że tak długo, ale ta cholerna kolejka nie chciała ruszyć z miejsca, później jeszcze się coś popsło, a ten głupi barman ruszał się jak inwalida- usłyszałam nad sobą męski, zdenerwowany głos.  Wszyscy odwrócili się w stronę mężczyzny i zaczęli się z niego śmiać, a ja przesunęłam się trochę, żeby zrobić mu miejsce. 
-Cześć jestem Izabella i...- zaczęłam, ale kiedy zoabaczyłam kto koło mnie siedzi zamarłam. Mój przełożony uśmiechał się do mnie słodko, wystwaiając rękę, jakbyśmy faktycznie widzieli się pierwszy raz. 
-Mi też miło poznać, choć mam dziwne wrażenie, że sie już znamy.
-Och, bardzo pana przepraszam, nie powinam zwracać się do pana na "ty"- speszyłam się, spoglądajac z wyrzutem na Matta, który nie ostrzegł mnie, iż będzie tu szef. Wtedy pewnie nie zdecydowałabym się tu przyjśc albo chociaż zachowałabym się grzeczniej.
-Wyluzuj- zaśmiał się.- Nikt się do mnie nie zwraca na "ty", nawet w pracy. Za to chyba ty, Iza, się mnie boisz- był wyraźnie rozbawiony, a ja skołowana, nie podobało mi się to.
-Cóż zrobiłeś na mnie wrażenie dość oschłego.
-Takie żarty, nauczyłem się tego od mojej szefowej- znwou się zaśmiał.
Przez resztę spotkania siedzię i obseruje moich nowych znajomych, sąnaprawdę niesamowici. Prują w wielkiej korporacji a, mimo to są niezwykle wyluzowani. Zawsze miałam wyobrażenie, że ludzie prcujący w dużych firmach są sztywni, nie mają czasu na przyjaźnie ani hobby, bo cały ich czas i energię zużywa praca. Okzało się to kompletną bzdurą, a mi jest niemalże wstyd, iż takie kiedyś miałam o nich wyobrażenia.
Dokłanie o pierwszej dzwoni po nie Natan, żeby nakrzyczeń na mnie, żę znowu na mnie czeka. 
-Przerpaszam, nie miałam pojęcia, żę to już ta godzina- jestem podekscytowana i pobudzona, może ta praca nie okaże sie tak bezadziejna jak na samym początku myślałam.

 No cześć!
Jak tam wakacje?  Mam nadzieję, że roźdzaił się podobał, choć znowu się spóźniłam, przepraszam.
                                         Przesłodzone 

Przeslodzone

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 2076 słów i 11690 znaków.

Dodaj komentarz