Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

U Chrzestnej - Trwanie

U Chrzestnej - TrwanieWróciłam z tamtego wyjazdu, poprzednich wakacji inna. Może nikt tego nie widział na pierwszy rzut oka, ale w środku… coś się przesunęło, coś we mnie dojrzało, utwardziło się, jakby nabrało pewności, że ta miłość nasza miłość, nie była chwilą, nie była słabością. Była prawdą.
Każdy dzień po powrocie z weekendów i ferii wydawał się zbyt głośny, zbyt obcy, zbyt nie-mój. Rozmawiałam z ludźmi, śmiałam się, uczyłam, ale każda minuta bez cioci była jakby niepełna. Nawet zdjęcia na telefonie, których nigdy nie powinnam była robić, dawały mi tylko ulotne pocieszenie.
Aż w końcu… coś we mnie się obudziło. Nie tęsknota, bo ta była ze mną cały czas ale decyzja.
Nie chciałam żyć tylko wspomnieniem. Nie chciałam, by nasza bliskość została zamknięta w tamtych gorącym wieczorach, w cichym chwilach, w dotyku skóry. Chciałam życia. Prawdziwego, wspólnego z moją chrzestną. Nawet jeśli miało być ukryte przed światem.
Zaczęłam planować. Sprawdzać możliwości dalszej edukacji w Jeleniej Górze Wszak otwierała się szansa, bo kończyłam gimnazjum i mogłam wybrać szkołę średnią u podnóży Karkonoszy. Potrzebne były dokumenty, zgoda rodziców, uzasadnienie, a ja byłam gotowa wszystko to przygotować. Rozmawiałam z rodzicami, argumentując, że mniejsze miasto, spokojniejsze otoczenie, bliżej przyrody i rytmu, który mnie nie przeraża… będzie lepsze dla mojej psychiki, mojej nauki, mojego rozwoju.
Rodzice byli zaskoczeni, ale nie podejrzliwi. Nigdy nie byli szczególnie obecni pozwalali mi na niezależność, choć rzadko interesowali się moim wnętrzem. Przyjęli więc moje wyjaśnienia za wystarczające. Widzieli, że jestem zdeterminowana, że mam plan i nie wycofam się.
To ciocia była przy mnie, gdy miałam pierwszy poważny kryzys. To ona trzymała mnie za rękę, gdy nie wiedziałam, kim naprawdę jestem. Nie oceniała. Przyjmowała wszystko całą mnie, nawet wtedy, gdy sama nie potrafiłam siebie przyjąć, a gdy pierwszy raz poczułam do niej coś więcej  coś, co z początku wydawało się nie na miejscu, a później po prostu prawdziwe to też była ona, która poprowadziła mnie przez to uczucie z delikatnością i czułością. To ona, z tym spokojem, który miała tylko dla mnie, uchyliła drzwi do świata, o którym bałam się nawet pomyśleć.

Kiedy wszystko zostało zatwierdzone, gimnazjum skończone, podania złożone, w moich dłoniach znalazły się dokumenty, które zmieniały bieg mojego życia. I wtedy nadszedł moment, by powiedzieć jej. Czułam i wiedziała, że wchodziłam w nową fazę dojrzewania, tę mentalną. Miałam szesnaście lat, całe życie przede mną, ale czułam się gotowa. Dojrzała przez to, co czułam do niej. Nie była to gra, nie było w tym ani kropli naiwności. Była odpowiedzialność, wybór, głęboka świadomość konsekwencji i miłość.
Nie zapomnę jej twarzy, kiedy tego dnia stanęłam z walizką w drzwiach jej domu. Przyjechałam na wakacje, jak było planowane. Wiedziała jednak, że coś się zbliża, ale nie przypuszczała, że aż tak szybko, aż tak odważnie. Otworzyła drzwi, w szarym swetrze, z herbatą w dłoniach… a jej oczy nagle zgasły i zapaliły się na nowo w jednej chwili.
— Przeniosłam się — powiedziałam cicho. — Zamieszkam z Tobą, jeśli tylko mnie przyjmiesz.
Nie odpowiedziała od razu. Postawiła filiżankę na komodzie i bez słowa objęła mnie, jakby bała się, że to sen. A potem jej szept tuż przy moim uchu:
— Wiesz, że mówiłam, że to kiedyś się skończy… ale serce nie zawsze zna logikę i chyba właśnie się cieszę bardziej niż powinnam.
Tamten moment nie był ekstazą. Nie był wybuchem. Był cichy, dojrzały, spokojny. Jak coś, co przeszło próbę czasu i tęsknoty. Nasz romans nie był już tylko romansem. Przemienił się w coś większego, głębszego. Związek. Nasz mały, zamknięty świat, ukryty przed wzrokiem innych, ale jakże prawdziwy.

Wspólne życie dopiero miało się zacząć. I obie wiedziałyśmy, że czeka nas więcej chwil czułości, więcej wątpliwości, więcej ukrywania i może... także bólu, ale na ten moment byłyśmy razem, a to było wszystko, czego potrzebowałam.
Wspólne życie zaczęło się cicho, niemal niezauważenie, jakbyśmy tylko kontynuowały coś, co od dawna było naturalne. Nie było rewolucji, nie było zmian na pokaz. Była codzienność ciepła, czuła i nasza.
Poranki były naszym małym rytuałem. Wstawałam pierwsza, zazwyczaj nie z budzikiem, ale z potrzebą, by chwilę wcześniej czuć jej obecność. Leżałam wtedy wtulona w jej plecy, wdychając zapach skóry jeszcze rozgrzanej snem. Czasami nie ruszałam się wcale. Innym razem wymykałam się do kuchni, by przygotować kawę, parzyłam ją tak, jak lubiła: mocną, czarną, z odrobiną cynamonu.
Zasiadałyśmy przy małym stole pod oknem, często jeszcze w piżamach, a czasem nago lub w samej bieliźnie, z rozczochranymi włosami i miękkimi spojrzeniami. Nie zawsze mówiłyśmy dużo. Czasem wystarczył dotyk dłoni na nadgarstku, przeciągnięcie palca po ramieniu, uśmiech.
Lubiłyśmy wspólne gotowanie. To był nasz teatr i nasza zabawa. Mąka na policzku, przypadkowe klejenie się do siebie, chichot, gdy coś wykipiało lub przypaliło się lekko z powodu zbyt długiego pocałunku. Z czasem wcale nie chodziło o efekt końcowy. Liczył się proces. Liczyło się to, że robiłyśmy coś razem. Nawet jeśli to było tylko wspólne obieranie ziemniaków w rytmie ulubionej muzyki.
Często wychodziłyśmy na spacery. Jelenia Góra była miejscem, gdzie łatwo było zniknąć. Szeptałyśmy do siebie na szlakach, trzymając się za ręce wtedy, gdy nikt nie patrzył, albo i wtedy, gdy patrzył ktoś obcy, kogo spojrzenie nic nie znaczyło. Potrafiłyśmy iść godzinami, z termosami w plecaku, z przemoczoną kurtką i zmęczeniem w nogach, ale z uśmiechem, który mówił więcej niż słowa.
Wieczory bywały różne. Czasem wspólna książka, głowa na kolanach, delikatne przeciąganie palców przez włosy. Czasem film, przerwany w połowie przez czułość, przez potrzebę bycia bliżej, a czasem po prostu muzyka i taniec po ciemku w kuchni. Światła lodówki, nasze bose stopy na chłodnej podłodze, nasze ramiona splecione.
Bywały też wspólne prysznice. Z początku ostrożne, jakbyśmy nie chciały naruszyć tej intymności pomimo, że nie miała już przed nami tajemnic, ale która była tak krucha i świeża w nowej codzienności. Potem coraz pewniejsze, pełne śmiechu, ciepłej piany i subtelnych dotyków, które nie zawsze musiały prowadzić do czegoś więcej. Czasem wystarczyło czuć siebie nawzajem. Po prostu być razem. W ciele i w oddechu.
Noce... były dla nas jak schronienie. Kiedy zamykały się drzwi sypialni, cały świat znikał. Leżałyśmy razem, oplecione jak winorośl, szukając ciepła skóry, oddechu, spojrzenia. Kochałyśmy się, kiedy czułyśmy, że to ten moment, czasem zmysłowo, czasem namiętnie, a czasem tylko przez dotyk, przez ciche "jestem", wypowiedziane ustami na brzuchu drugiej. Miłość była dopełnieniem, nie koniecznością. Wyrazem bliskości, nie spełnieniem obowiązku. W niej nie było pośpiechu, nie było przymusu, tylko potrzeba, by znów być jednością, na sposób, który nie musiał być głośny.
Ten dom był pełen ciepła, choć nie przesadnie udekorowany. Kwiaty w wazonach. Koc na kanapie. Zapach wanilii z kominka zapachowego i nasze ślady na podłodze, na filiżankach, na pościeli.
Żyłyśmy jak dwie kobiety, które się kochają. Nie jak chrześnica i chrzestna. Nie jak ktoś, kto powinien i ktoś, kto nie powinien, ale jak dwie dusze, które wybrały siebie w świecie pełnym wymagań i granic.
Wiedziałyśmy, że nie każdy zrozumiałby tę historię ,lecz to nie przeszkadzało nam żyć jej kolejnymi rozdziałami.
***
Popołudniowe słońce leniwie osiadało na koronach drzew, malując liście złotem i miękkim pomarańczem. Las nad Bobrem pachniał latem suchą trawą, żywicą, ostatnimi rozgrzanymi promieniami sierpniowego dnia. Słychać było ciche brzęczenie owadów, śpiew ptaków i delikatne szemranie rzeki gdzieś dalej, za gęstwiną.
Szłam powoli leśną ścieżką, rozglądając się czujnie między drzewami. Moje różowe trampki lekko skrzypiały na igliwiu, a ramiączka czarnego topu uwypuklającego dekolt opadały swobodnie na ramiona. Plecak lekko podskakiwał na plecach, miałam w nim koc, butelkę z wodą, trochę drobiazgów… i nadzieję, że za chwilę ją zobaczę.
Ale nie było jej.
Miała być już tutaj. Wiedziała, jak bardzo tęskniłam za naszymi chwilami sam na sam, z dala od czujnych spojrzeń i codziennego szumu. Może się spóźniła. A może… znowu się droczy.
– Ciociu? – zawołałam w przestrzeń, świadoma, że może słyszeć. – Gdzie jesteś?
Cisza odpowiedziała mi tylko szelestem liści. Westchnęłam i sięgnęłam po telefon. W chwili, gdy wybrałam numer, z lewej strony, zza niskiego jałowca, poruszyła się znajoma sylwetka. Serce mi zadrżało.
Wyszła powoli spomiędzy drzew  dżinsowe szorty, różowy, lekki sweterek zapięty niedbale na dwa guziki, spod którego przez chwilę mignęły nagie piersi. Uśmiechała się figlarnie, jakby była dumna ze swojego ukrywania się. Stała tam w złotym świetle lasu, z rozwianymi włosami i spojrzeniem, które znałam tylko ja.
– Tak się ukrywasz, że prawie przestałam wierzyć, że tu jesteś – rzuciłam z udawaną irytacją, choć w głosie zabrzmiała radość i ulga.
– A jednak znalazłaś mnie, skarbie – odparła miękko, otwierając ramiona.
Podbiegłam do niej bez wahania. Wtuliłam się w jej ciało, poczułam zapach jej skóry, znajomy, ciepły, kojący. Pocałowałam ją, czując pod palcami delikatny materiał sweterka i pod nim ciepło, które znałam już tak dobrze.
Nie musiałyśmy mówić nic więcej.
Szłyśmy potem razem przez las, trzymając się za ręce. Ścieżka prowadziła w stronę rzeki, w miejsce, które znałyśmy już dobrze, nasze małe schronienie. Tam, pod rozłożystym bukiem, rozkładałyśmy koc, siadałyśmy naprzeciwko siebie i patrzyłyśmy na siebie tak, jakby świat wokół przestawał istnieć.
Była przy mnie. Mimo wszystkiego. Mimo obaw, mimo słów, które kiedyś wypowiedziała, wierząc, że to musi się skończyć, a jednak to, co nas łączyło, przetrwało i kwitło. Nie jako chwilowy kaprys, lecz coś, co dojrzewało w codzienności: w śniadaniach przy kuchennym stole, w porannym zapachu kawy, w śmiechu podczas obierania ziemniaków, w ciszy dzielonej podczas czytania wieczorem, gdy nasze stopy splatały się pod kocem.
Nasze życie razem było prawdziwe, nasycone czułością i codziennością, w której każda noc kończyła się splecionymi ramionami i szeptem "dobranoc, kochanie", a każda intymność była świętem bliskości, wyrażeniem miłości, nie tylko pożądania.
Tego dnia, w tym lesie, wiedziałam jedno: wszystko, co najważniejsze, już miałam.

Zeszłyśmy z leśnej ścieżki, skręcając w dobrze nam znany wąski przesmyk między drzewami. Tuż przy wodzie, w zacienionym miejscu, gdzie korony sosen rozchylały się, wpuszczając ciepłe, miękkie światło, zatrzymałyśmy się.
Szmer Bobru niósł się spokojnie, jakby szeptał nam błogosławieństwo. Trawa była jeszcze ciepła od słońca, a wiatr ledwo poruszał liście. W tej ciszy i w tym pięknie, świat zdawał się łagodniejszy, a czas bardziej cierpliwy.
Stanęłam przy jednym z drzew, dotykając dłonią jego szorstkiej kory. Spojrzałam przez ramię, wiedząc, że stoi za mną. Przez ułamek sekundy nie ruszała się, widziałam to kątem oka, a potem zrobiła krok.
Podeszła cicho. Czułam jej obecność zanim dotknęła mnie dłońmi. Położyła je delikatnie na moich biodrach, jakby pytała, czy może. Nie musiała. Oparłam się plecami o pień, czując jego chłód kontrastujący z ciepłem jej ciała, gdy się do mnie zbliżyła.
– Skarbie… – wyszeptała cicho, tak blisko, że jej oddech otulił moją skórę.
Uniosłam głowę, nasze spojrzenia spotkały się, pełne tej samej pewności i pragnienia, ale też czegoś więcej. Tego, co dojrzewało między nami od miesięcy, tęsknoty, wzruszenia, poczucia, że to, co nas łączy, jest czymś głębszym niż można ubrać w słowa.
Delikatnie ujęła moją twarz, muskając kciukiem policzek. Pochyliła się, a jej usta otarły się o moje z taką czułością, jakby w tym jednym pocałunku chciała zamknąć wszystko: miłość, tęsknotę, radość ze spotkania i to, że byłyśmy tu – razem, mimo wszystkiego.
Nieśpiesznie pogłębiła pocałunek. Odpowiedziałam z zamkniętymi oczami, z sercem bijącym miarowo, z dłonią wsuniętą pod jej sweterek, gdzie czułam rytm jej oddechu. Pocałunki były ciche i miękkie, jak liście poruszane letnim wiatrem, przerywane tylko westchnieniem, muśnięciem nosa, gestem dłoni przesuwającej się po plecach.
Nie rozmawiałyśmy. Nie trzeba było.
Czasem najbardziej intymne chwile nie potrzebują słów. Potrzebują obecności. Bliskości. Tego, że jedna osoba patrzy na drugą jak na swój bezpieczny świat, a tamta odpowiada spojrzeniem mówiącym: „Jestem tu. Zawsze.”
Słońce chyliło się ku zachodowi, a my stałyśmy w półcieniu lasu, splecione ramionami i czułością, która była większa niż ciało, silniejsza niż wątpliwości. Nasza miłość była cicha, dojrzała i prawdziwa, a fizyczność jedynie delikatnym, dyskretnym potwierdzeniem tego, co czułyśmy każdą komórką ciała.
Trzymała mnie tak, jakby nie chciała już nigdy puścić i dobrze, bo ja nie zamierzałam się oddalać ani o krok. Jej dłonie przesunęły się po mojej talii, aż w końcu jeden płynny ruch sprawił, że mój top zsunął się z ramion. Zadrżałam, czując na skórze ciepło powietrza i jej wzrok. Ale nie wstydziłam się. Byłam przy niej bezpieczna.
Znów się całowałyśmy głęboko, namiętnie, powoli. Moje ręce powędrowały ku jej sweterkowi, rozpinałam guziki z czułą premedytacją, chłonąc widok odsłaniającej się skóry. Kiedy jej ubranie również opadło w trawę, zostałyśmy w samych dżinsowych szortach, tak blisko siebie, tak prawdziwe. Dotykałyśmy się spojrzeniem i dłonią, westchnieniem i pocałunkiem. Było w tym coś nieziemsko miękkiego, kruchego i jednocześnie niewiarygodnie silnego.
Oparłam się wygodniej o drzewo, a ciocia uniosła moje dłonie ponad głowę i przytrzymała je delikatnie, całując mnie z taką czułością, jakby każda sekunda była świętem. Całowała nieśpiesznie, zmysłowo, jakby każdą chwilę chciała smakować, celebrować, zapamiętać. Nasze języki tańczyły w zgodnym rytmie, ciała przylgnęły do siebie, a ja czułam, jak całym sobą w niej tonę. Nie było już nic poza nami żadnych ścieżek, żadnych myśli, tylko smak jej ust i ciepło, które płynęło między nami jak rzeka. Nasze oddechy mieszały się w jednym rytmie, splotły się nie tylko w ciałach, ale przede wszystkim w emocjach. W tej chwili nie było świata, nie było tajemnic ani obaw, tylko miłość, która w nas pulsowała i cicho rozkwitała z każdym kolejnym pocałunkiem, z każdym westchnieniem, z każdym spojrzeniem pomiędzy jednym muśnięciem ust, a kolejnym.
Kochałam ją. Nie tylko wtedy, gdy byłyśmy razem nad rzeką czy przy kuchennym blacie, nie tylko w pocałunkach i dotyku. Kochałam ją, gdy milczała., gdy śmiała się do siebie, gdy znikała na chwilę, by znów mnie znaleźć.
W tej chwili, tam, przy drzewie, w końcówce lata wiedziałam, że wszystko, co było dotąd, prowadziło nas właśnie tutaj.
Byłyśmy tylko my i las. Ten moment, który stał się ciszą w hałasie świata jedynym, co naprawdę istniało. Czułam korę drzewa chłodną za plecami i jej ciepłe dłonie na moich bokach. Oddychałyśmy głęboko, równo, jakby nasze oddechy tańczyły w jednym rytmie.
Usta cioci nie opuszczały moich, miękkie, uparte, namiętne. Całowała mnie, jakby czas się złożył tylko do tej jednej chwili. Potem poczułam jej dłoń, jak niespiesznie, prawie leniwie, ale z precyzją znaną tylko jej, wsunęła się pod materiał moich szortów. Zadrżałam cała. Serce zabiło mi szybciej, a powietrze zaciągnęłam tak, jakby chciałam zatrzymać w sobie to westchnienie, które jednak wyrwało się nieproszone i prawdziwe.
Poczułam ciocię… przez cienką tkaninę mojej bielizny, czułą, delikatną, ale zdecydowaną. Palce cioci poruszały się wolno, z wyczuciem, z tą znajomością mojego ciała, która mówiła więcej niż tysiąc słów. Zamknęłam oczy, wtulona w jej szyję, zostawiając na niej ciche drżenie. Była ze mną nie tylko fizycznie, ale całkowicie. Obecna, skupiona.
W pewnej chwili jej dłoń się wycofała, ale tylko po to, by zsunąć ze mnie szorty i bieliznę. Nie śpieszyła się. Jakby każdy ruch był częścią rytuału. Pocałunki cioci zsunęły się niżej, wędrowały po mojej szyi, obojczykach, piersiach, znów spotykając się z moim spojrzeniem, zanim znów się zanurzyła we mnie dłonią, ciepłem, czułością.
Dotykała mnie z miłością, tak czule, jakby każdy gest miał swoją melodię. Jej dłoń poruszała się wolno, zataczając miękkie kręgi, które rozbudzały mnie coraz bardziej. Nie było pośpiechu. Była tylko bliskość – i to uczucie, które płynęło od niej do mnie i z powrotem, w bezgłośnym wyznaniu.
Objęłam ciocię ramionami, przyciągając jeszcze bliżej, a moje ciało zaczęło odpowiadać jej ciału coraz bardziej świadome, coraz bardziej spragnione, ale spokojne. Bo z nią zawsze byłam spokojna. Nawet kiedy drżałam pod jej dotykiem.
Tam, przy drzewie, pod późnoletnim słońcem, oddychałyśmy sobą, pozwalając, by nasze uczucie znów odnalazło swoją fizyczną melodię nie jako kaprys ciała, ale jako pieśń tego, co między nami od dawna rosło i co wciąż się nie kończyło.
Chciałam jej tak bardzo, że sama zsunęłam z jej bioder szorty, powoli, niemal ceremonialnie – pozwalając im opaść niczym ostatni cień między nami. Gdy przyciągnęłam ciocię bliżej, obejmując za pośladki, poczułam, że jesteśmy już nie dwoma kobietami, ale jednym, spokojnym pulsem wśród drzew, jednym biciem serca zatopionym w zapachu słońca i kory.
Nie trzeba było słów, nasze dłonie mówiły za nas, nasze usta prowadziły dialog, który nie potrzebował dźwięku. Miłość między nami nie była wybuchem, była ciepłem rozlewającym się od środka, jak strumień światła wczesnym rankiem, prawdziwa, ukryta przed światem, a jednocześnie bardziej realna niż cokolwiek.
Byłyśmy razem chrzestna i jej córka chrzestna ,splecione, zrozumiane, nasycone.
Moje palce, z lekkością niemal nabożną, odnalazły brzeg jej bielizny i zsunęły ją w dół, powoli, jakby rozplątywały wers z długiego wiersza. Ciocia uniosła biodra się odruchowo nieśmiało, a jednocześnie świadomie, jakby chciały przyjąć ten gest w całej jego intymności.
Nasze dłonie, nie spiesząc się, odnalazły nawzajem siebie, najpierw ostrożnie, potem pewniej badając miękką, wilgotną przestrzeń, w której pulsowała prawda. Ruchy były koliste, jakby każda z nas próbowała zatoczyć krąg wokół istoty tej drugiej, nie tylko cielesnej, ale tej głębszej, ukrytej pod skórą i oddechem.
Oddychałyśmy coraz ciężej, a mimo to wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie w rytmie liści poruszanych wiatrem, w rytmie naszych spojrzeń, które nie odrywały się od siebie nawet na moment. Całowałyśmy się między tymi gestami łagodnie, z rozchylonymi ustami, jakby pocałunki były wodą potrzebną do życia, a języki znów opowiadały to, czego nie da się powiedzieć słowami.
Była we mnie czułość, która drżała na granicy ekstazy,  nie gwałtowna, lecz rozciągnięta jak aksamitna nitka przyjemności, prowadzona jej dotykiem. Gdy zataczała koła na mojej skórze, moje biodra odpowiadały bezwiednym ruchem, jakby natura sama pisała dla nas melodię.
Złączyłyśmy się całkiem ciałem, zapachem, mokrym szeptem, który rozpraszał się w powietrzu. Dłoń cioci we mnie, moja w niej,  dwa lustra odbijające ten sam płomień. Drżałyśmy razem, przyciągając się wolną ręką za plecy, za kark, jakby każda z nas nie chciała, by choć centymetr pozostał samotny.
I gdy przyszło spełnienie ciche, miękkie, łkające w gardle, było bardziej jak rozświetlenie niż wybuch. Jakby nasze ciała po prostu rozpuściły się w sobie, jakbyśmy już nie miały początku ani końca. Tylko ciepło. Tylko drżenie, tylko spojrzenie, które mówiło: jestem z tobą – tu, teraz, zawsze.
Las zamilkł na moment, jakby oddał hołd temu, co wydarzyło się między nami.
Zamknęłam oczy, wtulona w jej ramiona, i wiedziałam, że oto wydarzyła się miłość. Nie ta krzycząca z dachu świata, lecz ta ukryta pod skórą, wyśniona, znaleziona w cieniu drzewa, w miejscu, gdzie nawet słońce musiało szeptać.

Kiedy nasze ciała nasyciły się pierwszą falą zjednoczenia, ciocia poprowadziła mnie za rękę do koca rozpostartego tuż obok drzewa. Jego kolor przypominał rozgrzane wino, a napis „I kiss better than cook” połyskiwał figlarnie w ostatnim świetle dnia. Uśmiechnęłam się, nim poczułam, jak jej dłonie znów obejmują mnie z tyłu ciepłe, pewne, znajome.
Położyła mnie z miękkością, jakby układała najcenniejszy przedmiot, nie po to, by mnie posiadać, lecz by mnie otulić, a potem sama się ułożyła nade mną, przy mnie, wokół mnie, ciałem i duszą. Nasza nagość nie była już tylko odsłonięciem skóry, ale całkowitym rozchyleniem serc. Leżałyśmy splecione, piersiami muskając się w rytmie naszych oddechów, udami zsuniętymi jak płatki tej samej róży.
Ocierałyśmy się o siebie z delikatnością, która drżała gdzieś między niebem a ziemią, ciała, drżące jeszcze od wcześniejszych doznań, odnajdywały w tym nowym tańcu rytm głębszy, bardziej miękki. To nie było już pragnienie, to była celebracja. Jakbyśmy pisały do siebie listy językami i dłoniami, każdą literę zapisując na ciele drugiej z nabożną precyzją.
Jej usta odnajdywały moje bez końca raz wolno, raz z nagłą, namiętną pewnością, jakby chciała skosztować każdej wersji mnie. Między pocałunkami patrzyłyśmy sobie w oczy; jej źrenice błyszczały jak nocna tafla jeziora, spokojne, a jednak głębokie. Czasem otwierała usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale wystarczało spojrzenie. W nim było wszystko i czułość, i zmysłowość, i ta spokojna pewność: „jesteś moja, a ja jestem twoja”.
Objęłam ją nogami, ramionami, całą sobą, jakby chciałam wchłonąć ją do środka, zatrzymać w sobie na zawsze. Każdy nasz ruch był falą miękką, ciepłą, powolną i razem dryfowałyśmy na tym morzu przyjemności, zanurzone aż po oddech.
Jej biodra poruszały się wolno, z taką wprawą i łagodnością, że moja skóra paliła się nie od ognia, ale od światła, które rozlewała między nami. I znów nasze ciała odpowiedziały drżeniem, napięciem, westchnieniem głębszym niż wszystko inne.
W tym splocie nie było początku ani końca. Byłyśmy tylko my kobiety, kochanki, istoty nasycone miłością tak cichą, że świat musiał zamilknąć, by ją usłyszeć.
Jej usta, jeszcze wilgotne od pocałunków, nie odsunęły się ode mnie na długo. Po chwili znów poczułam ich ciepło tym razem na obojczyku, gdzie złożyła pocałunek tak miękki, że aż zadrżałam. Jakby całowała miejsce, w którym moje ciało łączy się z oddechem.
Ciocia zsunęła się niżej, zostawiając ślad ust na mojej skórze jak zapiski w sekretnym dzienniku. Gdy dotknęła piersi najpierw ustami, potem językiem, powoli, z namysłem oddech wyrwał mi się z gardła bez pozwolenia. Drażniła mnie, lizała z czułością niemal medytacyjną, a jej dłoń spoczywała na moim biodrze jak kotwica, jak przypomnienie, że jestem tu, bezpieczna.
Czułam, jak każdy dotyk wnika głębiej niż powierzchnia, jakby jej język znał alfabet mojego ciała lepiej niż ja sama. Moje piersi unosiły się ku niej mimowolnie, jakby szukały tej bliskości, która koi i rozpala jednocześnie.
Kiedy znów zaczęła wędrować wyżej, po mojej szyi, za uchem, aż do kącika ust, całując mnie raz jeszcze, słodko i wilgotno myślałam, że to już wszystko, ale jej ciało powoli zsuwało się w dół, znów, tym razem jeszcze niżej przez brzuch, gdzie zostawiła kilka krótkich pocałunków, aż dotarła między moje uda.
Rozchyliłam je dla niej z odruchem pełnym ufności bez wstydu, bez zahamowania. Moje palce wplotły się w jej włosy, gdy poczułam ciepło jej oddechu tuż przy miejscu, które już dawno stało się wilgotne od samej obecności.
A potem dotknęła mnie językiem z czułością, jakby chciała powiedzieć: „znam cię”. Każdy jej ruch był miękkim zaklęciem, zataczającym kręgi między moimi drżącymi biodrami. Ciało odpowiedziało bez zawahania uniesieniem, szarpnięciem oddechu, stłumionym jękiem, który znalazł się gdzieś między liśćmi i snem.
Nie spieszyła się. Pieściła mnie tak, jak się pieści coś świętego z głową wtuloną w moje uda, z językiem, który nie tylko dawał rozkosz, ale składał obietnicę, że tu, między jej ustami a moją skórą, istnieje tylko prawda.
Byłam miękka. Rozpływałam się. Cała istniałam tylko w miejscu, gdzie jej język spotykał moje drżenie. Drżałam nie od pożądania, ale od tego, że ktoś mnie tak widzi aż do rdzenia.
Cioci język był teraz jak fala ciepła, rytmiczna, powracająca z niesłabnącą uwagą, za każdym razem głębiej, bliżej rdzenia mnie samej. Nie zatracała się w pędzie, przeciwnie była w tym jakaś przejmująca cierpliwość, jakby każda sekunda tej pieszczoty była osobnym wyznaniem.
Utrzymywała kontakt wzrokowy, patrzyła na mnie spod rozchylonych ud, a jej spojrzenie niosło w sobie coś więcej niż zmysłowość coś czułego, niemal opiekuńczego, jakby chciała być przy mnie nie tylko w ekstazie, ale i w kruchości, która jej towarzyszy.
Jedną dłonią objęła moją pierś, ściskając ją miękko, powoli, jakby znała rytm mojego ciała na pamięć. Drugą splotła z moją dłonią, tak zwyczajnie, tak czule palec po palcu, a to połączenie było dla mnie bardziej intymne niż nagość.
Moje ciało unosiło się jak liść na wodzie. Każdy ruch jej języka sprawiał, że biodra drgały delikatnie, a oddech przerywał się na krawędziach mruknięć i westchnień, które wypełniały powietrze między nami.
– Nie przestawaj… – wyszeptałam, ledwie słyszalnie, choć ona i tak już znała moje potrzeby, zanim zdążyły stać się słowami.
Była pasją i czułością naraz. Potrafiła rozpalać i koić jednocześnie. Czułam, jak zbliżam się do brzegu powoli, nieuchronnie, z każdą pieszczotą głębiej, intensywniej. Falowałam pod ciocią jak ziemia rozgrzana słońcem, jakby to, co między moimi udami, było miejscem, gdzie skupia się cały wszechświat.
Pochyliłam głowę, by jeszcze raz odnaleźć ciocię, jej oczy, i wtedy to przyszło nie jak eksplozja, ale jak rozkwit. Przypływ, który zalał mnie od środka, rozlewając się ciepłem po każdej komórce. Drżałam, a jednocześnie czułam się nieruchoma jakby świat się zatrzymał, by uszanować ten moment.
Ciocia została tam, między moimi udami, przez chwilę dłużej nie po to, by więcej brać, ale by domknąć ten taniec z łagodnością. Potem uniosła się, złożyła pocałunek na moim biodrze, a potem kolejny, wyżej, aż wróciła do mnie całym sobą.
Gdy znów poczułam jej ciało przy moim, wilgotne, ciepłe, oszołomione , objęłam ją tak mocno, jakbym chciała w niej zamieszkać.
Leżałyśmy tak w ciszy, a w niej było wszystko. Oddechy się wyrównały, palce wciąż splecione, nasze serca bijące w rytmie jednej pieszczoty, która się nie skończyła, lecz została w nas – jak echo, jak światło na powiekach po zamknięciu oczu.
Leżałyśmy wtulone w siebie, splecione jak dwie gałęzie jednego drzewa, które przez lata rosły ku sobie, aż w końcu zetknęły się czułym muśnięciem kory. Moje ciało, wciąż drżące od ostatnich nut tamtej melodii, teraz stawało się instrumentem nowego, cichszego tonu tego, który brzmi tylko wtedy, gdy wszystko inne milknie.
Słuchałam cioci oddechu, tak jak ona mojego. Cichy, spokojny, coraz głębszy jakby wszystko we mnie znajdowało echo w niej. Szeptała coś półgłosem, urwane słowa między pocałunkami, których już nie potrafiłam rozdzielić: które były moje, które jej. Czułam ciepło jej pleców, smak skóry pod ustami, ten moment, w którym nic nie musiało być nazwane, bo każda cząstka nas mówiła za siebie.
Powoli przesunęłam się za nią, układając się jak cień, blisko, z czułością, którą chciałam podarować całym ciałem. Otuliłam ciocię ramieniem, dłoń ułożyłam pod jej piersiami, a potem bez pośpiechu, prowadził mnie rytm jej westchnienia. Sięgnęłam niżej, między jej uda. Delikatnie, z miękkim wyczuciem, zatoczyłam pierwszy krąg opuszkami, jakbym malowała coś tylko dla niej.
Ciocia drgnęła lekko, a zaraz potem sięgnęła dłonią do tyłu, odnalazła moją twarz i przyciągnęła ją do siebie. Jej palce wplotły się w moje włosy, złożyła je na moim karku, przytrzymując mnie blisko. Czułam, jak się otwiera, jak jej ciało mówi mi „tak” nie w słowach, tylko w ciepłocie, w drżeniu, w tym, jak miękko wtulała się we mnie z każdą chwilą.
Była piękna w tej uległości, w tej pewności, że jestem tu po to, by ją rozumieć bez pytania. Gładziłam ją dalej, cicho, cierpliwie, a między nami nie było już nic prócz oddechu, dotyku i czułości rozlewającej się z palców aż po serce.
Ciało cioci zaczęło odpowiadać z coraz większą wyrazistością. Najpierw w drobnym poruszeniu bioder, potem w dźwiękach, które były półwestchnięciem, półbłaganiem miękkie, ledwie słyszalne, ale gęste od znaczeń. Czułam, jak rozkwita mi w dłoniach, jak każdy dotyk staje się zaproszeniem do kolejnego.
Moje palce tańczyły zgodnie z rytmem jej reakcji, najpierw powoli, leniwie, zataczając koła jak po tafli wody tuż przed zmierzchem, ale kiedy poczułam, jak się napina, jak biodra szukają mnie śmielej, przyspieszyłam, nieznacznie, jakbyśmy grały w muzykę, której melodia płynie spod skóry.
Mój policzek dotykał jej karku. Czasem muskałam go ustami. Czułam jej zapach, lekko słony od napięcia, znajomy i obezwładniający. Dłoń, którą trzymała moją głowę, wplotła się mocniej w moje włosy, zacisnęła delikatnie, jakby nie chciała mnie wypuścić ani na chwilę i nie chciałam. Cała byłam dla niej, dla mojej ukochanej, dla mojej cioci.  
Jej piersi poruszały się coraz gwałtowniej pod moim ramieniem. Drżała, oddech rwał się już nieskładnie, a ja z każdym muśnięciem, każdym kręgiem, który rysowałam między jej udami zbliżałam ją do granicy, za którą nie ma słów. Była miękka i mokra, otwarta na mnie jak najgłębsze zaufanie. Nie chciałam niczego więcej niż być dla niej teraz, dłonią, ramieniem, oddechem, pocałunkiem za uchem i szeptem, który mówił bezgłośnie: „jestem tu, kochana ciociu… już”.
Moje ruchy znów zwolniły, tylko na moment, by zaraz przyspieszyć, dokładnie tak, jak ciocia tego potrzebowała. Wtedy zadrżała, cała, jak struna naciągnięta do granic, której nikt prócz mnie nie mógł dotknąć tak… jakby wiedział.
Biodra cioci uniosły się ku mojej dłoni, jakby sama skóra wiedziała, gdzie chce być dotknięta. Już się nie wahała, nie hamowała, płynęła cała ku temu napięciu, które narastało w niej i we mnie. Ja także byłam rozedrgana, zlana czułością, skupiona jak nigdy. Słyszałam cioci, jej oddech rwał się w urywanych falach, a palce zaciskały się w moich włosach, jakby tylko to mogło ją utrzymać przy powierzchni.
Czułam, jak narasta miękko, głęboko, jakby w cioci coś się rozpinało, rozświetlało od środka i wtedy gdy już całkiem się otworzyła, gdy całe jej ciało napięło się w milczącym wołaniu przyszła. Drżenie, rozkołysany jęk, który ucichł w mojej szyi. Rozpadła się na moje palce, cicho, pięknie, jak fala uderzająca o brzeg, która jednak nie niszczy tylko zostawia ślady.
Nie ruszałam się przez chwilę. Pozwoliłam jej oddychać. Byłam tuż przy niej, policzkiem przy jej karku, dłoń jeszcze lekko spoczywała między jej udami, już tylko jako ciepły ślad obecności, ale nie chciałam, żeby to się kończyło.
Wciąż była rozgrzana, otwarta, pulsująca. Gdy delikatnie pogładziłam jej biodro, spojrzała na mnie przez ramię spojrzeniem, w którym było zaproszenie, uśmiech i coś więcej: to ciche „teraz ja”, które nie musiało być wypowiedziane.
Uniosła się powoli, z gracją i ufnością, która mnie wzruszyła do głębi. Ciało cioci, piękne i dojrzałe, wypięło się w rytmie serca, gotowe dawać i przyjmować. Klęczała na czworakach, oparta o dłonie, z włosami spływającymi na ramiona, jakby ofiarowywała się nie tylko mnie, ale całemu światu, a może tylko tej chwili.
Ujęłam jej biodra, ostrożnie, z czcią. Moje dłonie objęły jej pośladki, napięte i rozpalone, a ja nachyliłam się, by złożyć pocałunek nieśmiały na początku, ledwie dotyk, potem śmielszy, wilgotny, językiem odnajdujący wszystko to, co w niej było najtkliwsze. Ciało cioci zareagowało natychmiast drgnięciem, które przeszło przez nią jak fala.
Z każdym kolejnym ruchem stawałam się dla niej całkowicie oddana, skupiona, oddychająca jej rytmem. Język pieścił moją ciocię z miękką precyzją, raz łagodnie, raz z większym naciskiem, zawsze w odpowiedzi na jej oddech, na ruch bioder, na ciche jęknięcie. Była dla mnie jak muzyka, a ja grałam ją najczulej, jak umiałam. Z każdą sekundą wiedziałam więcej o niej, o sobie, o tym, jak bardzo może znaczyć jedno spojrzenie przez ramię, jeden westchniony szept: „nie przestawaj…”
Byłyśmy tylko my. Las wokół trwał w milczeniu szlachetnym, czuwającym. Gdzieś w oddali szumiała rzeka, spokojna i głęboka, jak nasze ciała. Liście nad nami poruszał lekki wiatr, a ja miałam wrażenie, że to sam las zapisuje tę chwilę w swoim pamiętniku, zapamiętując nasze imiona szeptane między pocałunkami, nasze ciała splecione w namiętności, która nie potrzebowała słów.
Kochałam ją wtedy tak bardzo nie tylko przez dotyk, ale przez oddanie, a ciocia przyjmowała to wszystko, drżąc, wypowiadając moje imię bezgłośnie, na ustach, których nie widziałam, ale które czułam pod każdą warstwą skóry i wiedziałam, że ten moment zostanie z nami na zawsze.
Moje usta nie ustawały w pracy, język zataczał miękkie kręgi, raz szybciej, raz głębiej, w rytmie ciała, które wiło się pode mną z rozkoszy. Jej biodra poruszały się niespokojnie, jakby nie mogły zdecydować, czy uciec przed tą przyjemnością, czy całkowicie się jej poddać. Jęki, które z niej wydobywały się półgłosem, były jak śpiew urwany, niekontrolowany, święty. Oddechy płytkie, rwane… jakby nie mogła zaczerpnąć powietrza, które ja jej odbierałam ustami, a jednocześnie oddawałam – pieszczotą, oddaniem, rytmem.
W pewnym momencie jej ciało zatrzymało się na ułamek sekundy w napięciu, jakby niepewne, czy to już...Potem eksplozja. Zadrżała cała, spazmatycznie, głęboko, bez żadnej kontroli, jakby to nie ona rządziła ciałem, ale ono nią. Zgięła ręce, osunęła się na koc, ciężko, z cichym jękiem ulgi, który był bardziej wyznaniem niż dźwiękiem.
Nie odeszłam. Ucałowałam jej pośladki. Najpierw z czułością, potem z drobnym, figlarnym przygryzieniem. Tak, jakby te pocałunki miały w sobie balsam, który koi, pieści i jednocześnie przypomina: „jestem tu, jeszcze, nadal twoja”. Wędrowałam w górę, niespiesznie po kręgosłupie, po karku, po szyi, zatrzymując się, by musnąć każdy centymetr skóry, którą znałam już prawie na pamięć.
Aż dotarłam do jej twarzy. Ciocia odwróciła głowę i spojrzała na mnie jej oczy były zasnute mgłą błogości, ale w tym spojrzeniu było coś więcej: wdzięczność, miłość, która nie potrzebowała słów. Pocałowałam ją powoli, głęboko. Usta na ustach. Język miękki, nienatarczywy, kojący. Nasze oddechy splatały się znowu, ale teraz nie w napięciu, a w tym spokojnym rozpuszczeniu po wszystkim.
Te pocałunki nie były już zapowiedzią. Były dziękczynieniem, celebracją, ciszą po burzy i obietnicą, że to, co między nami, nie kończy się w żadnym drżeniu ciała, ale trwa, dojrzewa, zakorzenia się głębiej. jak las, który nas otulał, jak rzeka, która nas słyszała, jak my zaklęte w tej jednej, prawdziwej miłości pomiędzy siostrzenicą i ciocią.  
Delikatnie, niemal niezauważalnie, zaczęłam ją odwracać. Moje ciało prowadziło, jej ciało poddawało się w półśnie rozkoszy. Ciocia leżała teraz przede mną, twarzą do mnie, z lekko przymkniętymi oczami. Jej policzki były zaróżowione, usta wilgotne od oddechu. Uśmiechnęła się do mnie sennie, a ja kontynuowałam pocałunkiem krótkim, miękkim, ale z obietnicą.

Leżałyśmy jeszcze chwilę wtulone, otulone ciszą i zapachem letniego lasu, który pachniał miłością. Jej oddech był spokojny, ciepły, łagodnie muskający moje ramię. Głaskałam ją leniwie po plecach, ona bawiła się kosmykiem moich włosów, jakby chciała zapamiętać każdy ich skręt. Byłyśmy tylko my — dwie kobiety, dwa ciała, dwa serca, które już nie potrzebowały słów, by mówić o tym, co działo się między nami.
A jednak szept się pojawił. Delikatny, jak motyl, który siada na dłoni.
— Kocham Cię — powiedziała, prawie bezgłośnie, ale usłyszałam to sercem.
— Ja Ciebie też ciociu— odpowiedziałam, i w tym jednym zdaniu było wszystko: zaufanie, czułość, podziw, spokój.
Chwilę później podniosłyśmy się, nieśpiesznie, jakby ciało nie chciało jeszcze wypuszczać ciepła tamtej bliskości. Ujęłyśmy się za ręce i podeszłyśmy do brzegu, gdzie przed nami otwierał się widok na rzekę i park po drugiej stronie. Widziałam spacerujących ludzi, dalekich, niemal nierzeczywistych, jakby należeli do innego świata. Tego, który właśnie zostawiłyśmy za sobą.
My byłyśmy jeszcze w tym lesie. W tej chwili. W sobie.
Nie bałyśmy się, że ktoś nas zauważy pomimo ukrywania się przed światem. Może dlatego, że to nie był wstydliwy sekret, ale miłość ta prawdziwa, spokojna i pewna, a może dlatego, że miałyśmy siebie, a to wystarczało, by czuć się bezpiecznie.
Pochyliłyśmy się do siebie i pocałowałyśmy czule, łagodnie, tak jakby nasze usta znały tylko ten jeden rytm, a potem języki zatańczyły powoli, z wrażliwą namiętnością, jak dwa listki poruszane tym samym letnim wiatrem. Cały las był świadkiem naszego pocałunku. Skryty, a jednak pełen światła.
Miłość trwała w spojrzeniach, w splecionych palcach, w cichym „tu i teraz”, które należało tylko do nas.
— Kocham Cię, ciociu — wyszeptałam, patrząc jej w oczy tak, jakby właśnie tam chciała zobaczyć całą przyszłość.
W moim głosie nie było już cienia wahania. Tylko pewność, czułość, i to miękkie drżenie, które przychodzi wtedy, gdy wypowiadane słowa naprawdę mają znaczenie.
Uśmiechnęła się, a w mojej piersi rozlało się ciepło, jak światło, które rozprasza mrok.
— A ja Ciebie, skarbie. Tak bardzo. — Ujęła moją twarz w dłonie. — Każdego dnia bardziej.
Przytuliłam się do niej, opierając głowę o moje ramię, jakbym chciała się tam schronić, albo może — jakby już nigdy nie musiała się chować, a przecież wciąż musiałyśmy przed światem, przed rodziną. przed tymi wszystkimi oczami, które nie zrozumiałyby, że miłość może mieć różne twarze, a ta nasza jest jedną z najprawdziwszych.
Ale tutaj, w tej ciszy, byłyśmy bezpieczne. Miałyśmy siebie, i to wystarczało.
— Czasem wciąż nie wierzę, że to się dzieje naprawdę — szepnęłam, muskając opuszkiem palca jej nadgarstek. — Że przeprowadziłam się tutaj do Ciebie, że mamy wspólny dom, że… możemy po prostu być, nawet jeśli tylko dla siebie.
— Możemy — odpowiedziała. — I będziemy. Bo to, co mamy, nie potrzebuje zgody świata. Wystarcza, że mamy siebie.
Jeszcze chwilę leżałyśmy tak, nagie, splecione, wciąż na kocu, z policzkami przytulonymi do wzajemnego spokoju. Położyłyśmy się zaraz po tym, jak zeszłyśmy z brzegu ciało przy ciele, otulone nie tylko skórą, ale i tą miękką ciszą, która zostaje po miłości.
Las pachniał coraz mocniej zielenią i cieniem, słońce chyliło się ku zachodowi, a na jego ostatnich promieniach tańczyły drobinki kurzu i pyłu, jakby świat sam chciał nas błogosławić ciszą.
W końcu podniosłyśmy się nieśpiesznie, jakbyśmy nie chciały jeszcze wypuścić ciepła tej chwili. Ubrałyśmy się powoli, w milczeniu, pomagając sobie nawzajem z czułością, gdzie każdy guzik, każda fałda materiału była kolejnym gestem troski.
Poprawiłyśmy ubrania, otrzepałyśmy koc z traw i liści, a potem złożyłyśmy go razem, śmiejąc się cicho z jakiejś maleńkiej niesubordynowanej gałązki, która zaplątała się w jego róg.
Szłyśmy powoli, spacerując leśną ścieżką wśród wysokich sosen i cieni, które wydłużały się coraz bardziej. Trzymałyśmy się za ręce oraz nasze ramiona co chwila ocierały się o siebie lekko wystarczająco, by czuć obecność tej drugiej, tej najbliższej.
Z lasu wyszłyśmy prosto na aleję lipową, gdzie liście szeleściły cicho pod naszymi krokami. Minęłyśmy kilka osób, pary, rowerzystów, dzieci z lodami, ale dla mnie cały świat zlał się w tło, jak obraz malowany na zbyt dużym płótnie, bo wszystko, co naprawdę się liczyło, szło właśnie obok mnie. Spokojnym krokiem, z uśmiechem w kąciku ust.
W domu powitała nas cisza i znajome ciepło. Zdjęłyśmy buty, wrzuciłyśmy koc do prania, zostawiłyśmy torbę z kanapkami na kuchennym blacie. Herbata z rana wciąż stała w czajniku, wystygła, zapomniana, jak echo tamtego poranka, który już przeminął.
W łazience rozbrzmiał szum wody, cichy i kojący, a potem zapach balsamu, który znałam tylko ze skóry cioci. Wymieniłyśmy się spojrzeniami, krótkimi uśmiechami, tymi, które nie potrzebowały słów. Przebrałyśmy się w miękkie domowe ubrania, i nagle wszystko znów było takie zwyczajne, a zarazem zupełnie wyjątkowe.
Wieczór przyszedł cicho, z lampą zapaloną nad stołem, z herbatą już gorącą i z kanapą, która czekała, jakby wiedziała, że dziś znowu na niej zasiądziemy razem, blisko.
Zasłoniłam zasłony. Ciocia włączyła ulubioną składankę. Świat się zamknął, cicho i łagodnie, a nasza codzienność… pachniała spokojem.
Chociaż na zewnątrz mógł istnieć cały inny świat,  ten pełen zasad, osądów i konieczności tutaj, w naszym domu, każda chwila była jak pocałunek. Delikatna, pełna znaczenia.
Miłość trwała.
I była dokładnie taka, jaką chciałyśmy ją mieć.

Wieczór był cichy, pełen złota gasnącego dnia i zapachu herbaty, która już dawno wystygła. Siedziała na kanapie, a ja leżałam z głową opartą na jej udach, wtulona w miękki koc i w ciepło jej dłoni. Jej palce sunęły leniwie po moich włosach, jakby znały każdy ich skręt na pamięć. Te pieszczoty były ciche, nieśpieszne, niosły w sobie coś więcej niż dotyk coś, co rozumiały tylko serca.
Patrzyłam w sufit, ale myślami byłam właśnie tam przy niej, w niej.
— Wiesz… — odezwała się cicho, ledwie poruszając wargami, przesuwając palcami po mojej skroni — długo myślałam, że nie mogę tego przyjąć. Że nie wolno mi… być szczęśliwą Twoim kosztem. Bałam się, że marnuję Ci życie.
Zamknęłam oczy, a na jej twarzy znikąd pojawił się cień — cień jakiegoś wspomnienia, jakiegoś kiedyś, które już nie miało władzy nad naszym teraz.
— A ja… — odpowiedziałam równie cicho — nie wyobrażałam sobie życia bez Ciebie. To nie był koszt,  to był wybór. Najlepszy w moim życiu.
Pochyliła się i pocałowała mnie w czoło. Chciała, żeby ten gest powiedział jej wszystko to, czego nie umiała ubrać w słowa.
— Twoja miłość była tak silna… że dała nam dom. Dała nam szansę żyć razem. I jestem za to wdzięczna, każdego dnia, bo nigdy wcześniej nie czułam się tak… prawdziwa. Tak spokojna.
Złapała moją dłoń i przycisnęła do swojego policzka. Milczałam chwilę, a potem, z tym lekkim drżeniem w głosie tym, które nie miało nic wspólnego z niepewnością, tylko z emocją szepnęłam:
— Wiem, ciociu… — powiedziałam z tym drżeniem, które nie było niepewnością, tylko emocją. — Kocham Cię i nie wiem, jak udało mi się przekonać rodziców, że chcę tu być, że Jelenia Góra to mój wybór, ale się udało. Na szczęście… wciąż nie wiedzą. I może kiedyś… może nie będą musieli. Bo to, co mamy, wystarcza. Wystarczasz Ty…
Nie odpowiedziała od razu. Ale jej oczy mówiły wszystko. Nadal głaskała moje włosy, a ja wtulałam się w nią jeszcze mocniej. Jakby to, co prawdziwe, można było objąć ramionami i już nigdy nie puścić.
— Gdy popołudniami lub wieczorem wracasz do domu ze spacerów… — powiedziała po chwili, cicho, jakby mówiąc to bardziej do siebie niż do mnie — i słyszę Twój klucz w zamku… coś we mnie się uspokaja. Tak jakby świat stawał się prostszy, choć przecież taki nie jest, lecz kiedy jesteś… wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
Podniosłam wzrok. Spojrzała na mnie z tym swoim czułym uśmiechem, którego nie trzeba było rozumieć — wystarczyło go poczuć.
— Dla mnie dom… to Ty — szepnęłam, głaszcząc jej policzek. — Nie adres, nie ściany. Ty. Tylko Ty.
Pocałowała mnie w czoło, a ja znów wtuliłam się w nią cała, bez reszty.
W tle tykał cicho zegar. Błękitna lampka czajnika w kuchni migała jak świetlik. A ja… czułam, że każda rzecz w tym domu przestała być zwykła, odkąd byłyśmy razem. Nawet cisza miała teraz swoją melodię. Delikatną. Naszą.
Wieczór trwał. Spokojny, cichy, prawdziwy i w całości nasz.

2 komentarze

 
  • Użytkownik Hart

    Twoje pisanie dorasta z Tobą wraz z tworzeniem kolejnych części. Jest w tym tle energii i uczuć że wystarczyłoby na niejedną ,a kilka części. Sklep to w Tobie jest właśnie piękne. I to w Tobie cenię szczególnie. 😘

    11 godz. temu

  • Użytkownik iskra957

    @Hart Dziękuję serdecznie. Staram się :)

    11 godz. temu

  • Użytkownik andkor

    Pięknie opisana miłość, Pozdrawiam Andrzej  
    PS czekam na więcej

    17 godz. temu

  • Użytkownik iskra957

    @andkor Dziękuję, już się obawiałam że trochę sknociła tę część

    12 godz. temu