Uwagojad (nie)pospolity

Uwagojad (nie)pospolityJeszcze w drugiej połowie dziewiętnastego wieku aluminium, ze względu na rzadkość występowania, wartością dorównywało srebru. Budowany wówczas falliczny pomnik George’a Washingtona został zwieńczony trzykilogramowym daszkiem z tego właśnie kruszcu. Miało mu to nadać dodatkowego prestiżu i znaczenia. Pewnie tak by się stało, gdyby trzy lata później nie opracowano metody masowej produkcji tego metalu. Na domiar złego, po kolejnych dwudziestu latach w Europie odkryto aluminiową folię. John i Jason zaczęli więc owijać nią swoje kanapki do roboty, a potem, uwaleni smarem, formowali kulki i celowali do śmietnika. Aluminium u szczytu pomnika pierwszego prezydenta USA znajduje się do dziś, ale chluby bynajmniej nie przynosi.

     Jestem fotografem i zawodowo zajmuję się wydobywaniem piękna. Nie jego uwiecznianiem, nie tworzeniem. Uwiecznić może bowiem każdy, a piękno syntetyczne nie ma w sobie za grosz szlachetności. Myślę, że piękno zdewaluowało się nie mniej niż aluminium. Nikt już nie pochwali mnie za zdjęcia zgodnej z dzisiejszymi standardami modelki. Takich jest przecież na pęczki.

     Silikon i push-upy już dawno zmniejszyły zachwyty nad starym, dobrym cyckiem. Pod dostępnymi dla każdego grubymi warstwami makijażu, twarzy i tak widać niewiele. Nawet od tyłu coraz trudniej poznać dziewczyny, bo co, jeśli zapomną „założyć dupę” – specjalne majtki formujące pośladki? A brwi, a usta… szkoda gadać. Do tego, co bardziej leniwe damy mogą skorzystać z odsysania tłuszczu lub jednego z tysięcy innych zabiegów, jakie oferuje branża beauty. Paradoksalnie, im bardziej rośnie ona w siłę, tym mniej warte staje się znajdujące się w ofercie piękno.

     To wszystko blaknie jednak przy możliwościach graficznej obróbki zdjęć. Pięć minut przy tablecie wystarczy, bym z najbardziej owrzodzonej dupy zrobił okaz zdrowia. Nie, żebym się chwalił, bo takimi zdolnościami dysponuje dziś przecież każda nastolatka.

     Piękno, choćby to ulotne, jest dziś na wyciągnięcie ręki. Zdewaluowało się.

     – Wyszłyśmy jakoś o dziewiętnastej. Miałyśmy być we cztery, ale Daria źle się poczuła. – Ewa nie przestaje trajkotać.

     Starym zwyczajem, co dwa tygodnie wykorzystujemy poniedziałkowe okienko w zajęciach i jemy wspólny obiad w barze mlecznym „U Boba”. Nie jest ani tani, ani smaczny, ani nawet przytulny. Nie ma tam też Boba. Jedyny atut to bliskie sąsiedztwo Wydziału Zarządzania.

     Nie mam sił jej słuchać. Jestem potwornie skacowany, a ona chwali się pierwszym od kilku miesięcy wypadem na miasto. Alkohol to ostatnie, o czym chcę teraz myśleć.

     W głowie mam zupełnie inne rzeczy. Zimą fotograficzny interes kręci się raczej średnio. Zajmuję się głównie młodymi i w miarę możliwości nieubranymi kobietami, a że w przeszłości nie zawsze kończyło się na zdjęciach, reputacja mi nie pomaga.

     Kiedy więc Aleksandra Malarz, finalistka konkursu na miss województwa, zgodziła się na sesję, myślałem, że wreszcie złapię Pana Boga za nogi. Kto wie, może nie tylko Jego. W drzwiach przywitała mnie tym sugestywnym uśmiechem, który ostrzegał, że w każdej chwili może rzucić mi się do rozporka. Popularna? Tak. Piękna? Jeszcze jak! Singielka? Owszem! Kończyłem wyliczankę, sprawdzając, czy mam jeszcze gumki.

     Dziewczyna była napalona na długą lufę mojego aparatu, ale nic poza tym. Nie poużywałem sobie. Nawet za wiele nie pooglądałem, bo nie zgodziła się na akt, ani nagość zakrytą. Zdjęcia wyszły wspaniale. Nigdy wcześniej nie cieszyłem się takim zainteresowaniem w mediach społecznościowych, ale nie wpłynęło to szczególnie na ilość zleceń. Aleksandra Malarz owszem, ruch w interesie podniosła, ale głównie tym między nogami.

     GrzechuFoto w ósmym roku działalności szoruje po dnie. Utrzymuje mnie już tylko umiejętność sprawnego wiązania modelek. Mało kto ma pojęcie, ile osób szuka dzisiaj takich usług. No, ze trzy miesięcznie. Fartem jest, że w całym mieście chyba tylko ja wiążę po to, by zrobić zdjęcie.

     Potem nadejdzie lato i łatwy hajs z relacji ślubnych. W przeciwieństwie do większości ludzi nie żyję od dziesiątego do dziesiątego. Żyję aby do lata, a potem jakoś to będzie.

     Zapada cisza.

     – Tak – odpowiadam z pełnym przekonaniem, bo „tak” jest bezpieczniejsze od „nie”.

     – Pytałam, czy wolisz sok jabłkowy, czy pomarańczowy. Nie słuchasz mnie.

     Jakaż bije z niej gorycz! Przyglądam się jej uważnie. Wąziutkie usta, nos otoczony nienachalnymi piegami i krzaczaste brwi. Ręka zaciśnięta na granatowym zauszniku leżących na stole okularów. Czekam, aż zmruży oczy i mruknie coś przez zęby w tylko sobie znany sposób, ale ona wcale się nie droczy.

     – Przepraszam, nie jestem dzisiaj w formie – wzdycham. Ratuje mnie tablica świetlna, która informuje, że nasze posiłki są już gotowe do odbioru. – O, jest już nasz numerek. Przyniosę talerze i się ogarnę, w porządku? – składam obietnicę bez pokrycia.

     – No dobra… – mówi pod nosem.

     Jest dobrze.

     Dziewczynka, która siedzi przede mną, ma na sobie ciasne spodnie w kolorze zgniłej zieleni i przydługi sweter w biało-turkusowo-brązowe pasy. Oblizuje się bezwstydnie i próbuje wykroić w naleśniku jakiś wzorek.

     – No nie! – Śmieje się, gdy coś nie idzie po jej myśli. Eksponuje wystający z szeregu równych zębów kieł.

     Dziewczynka, która siedzi przede mną, ma dwadzieścia dwa lata i nieciekawy zestaw schorzeń – ABC (Absolutny Brak Cycków) i płaskodupie, co nadaje jej tak niewinny wygląd, że musi pokazywać dowód przed zakupem zapałek.

     Przyjaźnimy się od początku studiów. Połączyło nas wspólne zamiłowanie do robienia zdjęć, a później dzielenie się notatkami (ona daje, a ja biorę) i wspólna nauka. Lubimy spędzać czas, a nawet się sobie zwierzamy. Przy całym jej sposobie bycia nie odczuwam dzielących nas czterech lat różnicy. Zapracowaliśmy na wzajemne zaufanie.

     Fascynuje mnie jej ostry umysł i bezpośredniość. Co prawda nie tonę w nowych znajomościach, ale jest ona jedną z nielicznych przyjaciółek, z którymi nie spałem i jedyną, z którą nie mogę wyobrazić sobie siebie w łóżku. Jest poza moim zasięgiem.

     Bo dziewczynka, która siedzi przede mną to Ewa Biała i już za chwilę zostanie jedną z najpotężniejszych osób w Powiązkach.

     – ...a Teresa do mnie, że jestem zbyt grzeczna na drinka „Seks w wielkim mieście”. Jak ona mogła mi tak powiedzieć? I to w twarz! – gorączkuje się.

     Pochyla się do przodu i patrzy na mnie tymi pełnymi energii oczami, jakby każde kolejne wypowiadane przez nią zdanie detronizowało poprzednie w byciu najważniejszym na świecie. Uwielbia skupiać na sobie oczy i uszy innych. Jeśli ja jestem człowiekiem rozumnym, to ona jest podręcznikową przedstawicielką uwagojada pospolitego.

     – ...a ty co myślisz? Przecież wiesz jak jest – dodaje.

     Wiem. Jest zaręczona z Danielem Engelmannem, synem wspólnika w Biały&Engelmann, największej kancelarii prawniczej w mieście. Związek niewiele ma wspólnego z miłością („To pierwszy i ostatni raz, kiedy pozwalam komuś za mnie decydować!”). Po otrzymaniu dyplomów wezmą ślub (Ewa zatrzyma nazwisko) i dołączą do rodzinnego interesu, który coraz bardziej przypomina korporację. Daniel zostanie prawnikiem, a ona przejmie władzę nad firmą, do czego jest już przygotowywana..
Do samego wesela będzie całe dnie przesiadywać na uczelni i w bibliotece, trzymając dziewictwo dla nieukochanego, którego na domiar złego uważa za geja.

     – Myślę, że Teresa nie powinna cię oceniać. – Widzę, że zdawkowa odpowiedź jest niewystarczająca, więc dodaję: – Na pewno nie miała nic złego na myśli. Może chciała cię trochę rozerwać.

     Wcale nie uważam, by to pierścionek i ambicje utrudniały jej lżejsze prowadzenie się. Przez pierwsze dwa lata w jej wynajętym mieszkaniu panowała zasada „Jeśli masz wacka, to wyprowadzka”. W końcu zostały tam same baby.

     – A ja uważam, że ma rację. Ten gamoń sobie tam piwkuje, zamiast się uczyć, a ja muszę być ta porządna. Trzeba coś z tym zrobić. – Zakłada ręce na wysokości piersi niby obrażona, jakby właśnie odkryła, że świat jest niesprawiedliwy.

     Chyba oczekuje, że coś powiem, ale nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Pochylam się nad resztkami gumowego kotleta. „U Boba” trzeba samemu przynieść sobie jedzenie, a po posiłku samemu odnieść naczynia w wyznaczone miejsce. Czasami najbardziej żałuję, że trzeba samemu zjeść.

     – Słuchaj, bo mam pewien pomysł. – Ewa kręci się na krześle podejrzanie niespokojna.

     Kiedy mówi „słuchaj”, oznacza to, że chce, bym słuchał, patrzył na nią i w ogóle zostawił wszystko, co robię. Przypomina mi o tym brudny wzorek podeszwy na moim bucie, efekt tego, że godzinę temu słuchałem tylko uszami. Musi jednak uzbroić się w cierpliwość, bo ja zbyt długo odkrajałem kąsek schabowego, by teraz go nie zjeść.

     – Zwż mn. – Ewa wypowiada to zdanie z taką prędkością, jakby na jego końcu rozdawali darmowe T-shirty.

     Natychmiast odwraca wzrok w stronę okna, a mnie przestaje interesować jedzenie.

     Choć jej kwestię pewnikiem pisał jakiś nastolatek, rozumiem ją bez problemu. Mój widelec spada na talerz. Hałas częściowo tłumi nabita na sztuciec mięsopodobna guma, ale tylko częściowo. Odchylam się na krześle.

     – No co, nie patrz się tak – mówi Ewa.

     Pierwszy raz widzę na jej twarzy cień zawstydzenia. Może nawet zażenowania.

     Zaczyna tłumaczyć, że Teresa z Marcinem używają jakichś gadżetów i jest fajnie nawet bez seksu, ale ona nie chce kajdanek, tylko sznur, bo to takie artystyczne. Więc chce spróbować, a że zna moje zdjęcia („Nie pokazuj mi tego!”) i jesteśmy przyjaciółmi, uznała to za dobry pomysł.

     Substytut stosunku, na który nie może sobie pozwolić.

     Ustalamy pierwsze szczegóły.

     – Tylko nikomu nie mów, no i żadnych zdjęć – dodaje.

     – Jeszcze się nie zgodziłem, a już stawiasz warunki?

     – Masz jakiś warunek?

     – Jeden. Co do ubioru…

     – W jakim mam być stroju? – Nie daje mi dokończyć.

     – W stroju Ewy.

     Przygląda mi się badawczo, sondując, czy aby nie żartuję.

     – Teraz naprawdę przegiąłeś.

     Rozpoczynają się twarde negocjacje. Przez pierwsze dziesięć minut linia frontu przesuwa się nieznacznie w moją stronę. Zgadzam się na sobotni termin. Jedyny, w którym mam pewnych klientów.

     – Pójdźmy na kompromis. Majtki zostają, ale stanik nie – proponuję.

     – Nie ma mowy!

     – Przecież tak często się żalisz, że i tak nie masz cycków.

     – Jednak mam.

     Brakuje mi przyjaznych pomruków i zmrużonych oczu. Jej stalowy głos jasno daje mi do zrozumienia, że jesteśmy na wojnie. Jest to cholernie nieprzyjemne uczucie. Ludzie nie mogą zrozumieć, dlaczego Łukasz Biały chce powierzyć losy prowadzonego od pokoleń interesu temu dzieciaczkowi. Ja go rozumiem.

     Rozumiem też, że jeszcze dwadzieścia minut negocjacji i to ja będę prosił, bym mógł zostawić na sobie chociaż bokserki.

     Mój zblokowany alkoholem umysł nie znajduje rozsądku. Idę w zaparte i ostatecznie nie dochodzimy do porozumienia.

     – Musimy już iść – stwierdza.

     Zbieramy się i po chwili trafiamy na mroźne powietrze. Na rozdrożu dróg zwykliśmy żegnać się długim objęciem.

     Zostawia mnie samego bez słowa.

     Po zajęciach już się nie widzimy. Wieczorem leżę w łóżku i oglądam film. Nie mogę pogodzić się ze straconą szansą i analizuję każdy fragment naszej rozmowy.
Jaki ja byłem głupi! Dlaczego naciskałem, dlaczego tak mi się śpieszyło? Trzeba było ustąpić, sprawić, by poczuła się ze mną pewniej. Moja wyobraźnia jakby się odblokowała. Widzę teraz bardzo wyraźnie, co moglibyśmy razem zrobić.

     Sygnał SMS-a.

     „Niech będzie ta osiemnasta w sobotę. Kompromis.”

     Ręce zsuwają mi się pod kołdrę.



     Nazajutrz mam same wykłady, więc postanawiam zrobić sobie wolne. Choć co kwadrans powtarzam jak mantrę, że nie mogę obiecywać sobie zbyt wiele, sobotni wieczór traktuję bardzo poważnie.

     Czeka mnie nie lada misja wydobywcza.

     Przywołuję losowe fakty i wydarzenia z jej życia. Przed rozpoczęciem studiów wyprowadziła się z rodzinnej willi, by żyć bardziej po studencku. Kiedyś poszliśmy całą paczką do teatru i pierwszy raz ją zobaczyłem w makijażu, a jej groteskowo czerwone usta przywodziły na myśl Jokera, tego od Batmana. Przypominam sobie, jak zapytana przez kogoś o to, gdzie kupiła bluzkę, zupełnie nie przejmując się swoim statusem, odpowiedziała, że w lumpeksie (nawet nie w second handzie!). Z jaką dumą powiedziała mi kiedyś, że „ona to ma”, mówiąc o modzie na thigh gap, czyli przerwie między udami.

     W jakim świecie żyjemy, skoro nawet taka wspaniała dziewczyna musi sobie udowadniać, że nie jest szkaradą?

     Sięgam po telefon i przeglądam w Internecie jej zdjęcia. Kiedyś poznałem dziewczynę, która twierdziła, że jest fotografem, ale jej portfolio ograniczało się do kiblowych samojebek, zawsze w tej samej pozie. Ewa jest inna, wrażliwa. By dokopać się do zdjęć z nią samą, muszę przewinąć masę piesków, ptaszków i drzewek. Gdzieniegdzie jest i ona.

     Żadnych dzióbków, stania na palcach.

     Wyszczerzona od ucha do ucha Ewa w zimowej czapce, pokazująca ten swój kieł. Ewa uchachana z półlitrową szklanką soku. Bose stopy na śniegu, oczywiście bez lakieru na paznokciach. Wreszcie Ewa z gęstymi i długimi po same biodra brunatnymi włosami, będącymi najwspanialszą manifestacją kobiecości, na jaką ją stać.

     Nie mogłem uwierzyć, gdy miesiąc temu ścięła je na perukę dla jakiejś pani po nowotworze. Dotknęło mnie to osobiście, zupełnie jakby nie miała prawa tego zrobić bez mojej zgody.
Jedyna w swoim rodzaju. Autentyczna. Nieświadoma swojej urody. Marzenie każdego fotografa.

     – Mam nadzieję, że chociaż posprzątałeś – mówi, gdy o osiemnastej pięć otwieram jej drzwi.

     Nie czeka na zaproszenie i przeciska się obok mnie do środka. Zdejmuje płaszczyk i sama trafia do salonu. Przechodzi przez duży dywan, mija niewielki stolik i opada na sofę.

     – Cześć. – Zwracam uwagę, że nawet się nie przywitała.

     – No cześć – mówi pod nosem. – Chcesz mnie poczęstować? – Wskazuje na butelkę wina, stojącą dumnie na komodzie i proszącą, by ją otworzyć.

     Nic dziwnego, w końcu kosztowała trzydzieści złotych.

     Jestem nieco zaskoczony, ale przystaję na to. Przynoszę dwa kieliszki i nalewam do połowy. Ewa jakby traci zainteresowanie trunkiem, bo odstawia kieliszek po siorbnięciu może ćwierć łyczka. Nie spotkaliśmy się, żeby pić, ale nie ponaglam jej.

     – Słuchaj, Grzesiek. Nie przyszłam tu, żeby pogadać.

     Jak zwykle krok przede mną.

     – Zacznij, kiedy tylko będziesz gotowa.

     Długo myśli, wpatrzona w martwy punkt za oknem. Wreszcie podnosi się ciężko i podchodzi do nagiej ściany. Bierze głęboki wdech, niczym lekkoatletka przed swoją próbą, a następnie zdejmuje skarpetki.

     Zawsze coś.

     – Tutaj może być? – pyta.

     – Tak.

     – Gdzie odkładać rzeczy?

     – Możesz je kłaść przy komodzie.

     Doskonale wiem, co robi. Próbuje zagadać stres. Przyglądam się jej z coraz większym zaciekawieniem. Od jej w pełni ubranego, skulonego ciała nie oderwałaby mnie teraz żadna tancerka na rurze.

     Drepcze w miejscu, nie wiedząc co począć. Mija sporo czasu, zanim zbiera w sobie dostatecznie dużo odwagi, by zdjąć sweter. Gdy ten spada na podłogę, Ewa natychmiast zakrywa ręką stanik.

     Widok jej białego biustonosza jest niezwykle kojący. Dobrze wiedzieć, że jest ktoś bardziej bezrobotny ode mnie.

     Poza tym Ewa ma płaski brzuch (nie mylić z wysportowanym) i bladą, gładką skórę. Nic, czego musiałaby się wstydzić.

     Uśmiecha się do mnie kwaśno. Mam wrażenie, że szuka pomocy.

     – Dobrze ci idzie – rzucam z braku laku.

     Chyba działa, bo dziewczyna szybko radzi sobie ze spodniami. Natychmiast po ich ściągnięciu łączy patykowate nogi. Żałuję, że jej majtki tak dobrze wywiązują się z obowiązku zakrywania pośladków, bo widać tyle, co nic.

     Przyszedł czas na pozbycie się biustonosza i tu sprawy się komplikują. Nerwowo pociera nadgarstki, drapie się piętą po kostce. Na jej zarumienionej twarzy mieszają się sprzeczne emocje. Na sesjach potrafię rozładować napięcie i modelki czują się komfortowo, ale ich nie muszę przekonywać do zdejmowania ubrań.

     Kilka razy sięga dłońmi do zapięcia stanika, ale ten cały czas trzyma się na swoim miejscu.

     – Nie dam rady! – Tupie nogą z bezsilności.

     Nagle podchodzi do stołu i sięga po kieliszek. Zawartość wypija duszkiem. Wraca na miejsce i sprawnym ruchem zrzuca górną część bielizny. Siłą woli powstrzymuje ręce, by nie zakryć biustu i opiera je na biodrach. Odwraca wzrok i przymyka oczy, jakbym dzięki temu i ja nie mógł obejrzeć jej malutkich sutków.

     Pokraczny striptiz wgniata mnie w kanapę. Guziczki ze złota zawsze będą cenniejsze od kilogramów aluminium. Albo silikonu.

     – Jestem pod wrażeniem – mówię, po czym dodaję: – Połóż się wygodnie na brzuchu, na dywanie, a ja zaraz wrócę.

     Znikam w łuku łączącym salon z miniaturowym korytarzem i kieruję się do pokoju, gdzie trzymam swój sprzęt. Odkładam na szafkę telefon. Naprędce przypominam sobie wcześniejsze ustalenia. Wiążę liną pochodzenia roślinnego, nie mogę kneblować ust (jaka szkoda!) i łapy przy sobie.

     Kiedy wracam do salonu, Ewa leży we wskazanej pozycji. Jest na brzuchu i trzyma ręce wzdłuż tułowia. Nogi ma skrzyżowane w kostkach, co jasno informuje mnie o jej niepokoju. Rzucam na ziemię zwinięte fragmenty sznura, tak by mogła się im przyjrzeć.

     – Słowo bezpieczeństwa, które wybrałaś to „papuga”. Możesz go użyć w dowolnym momencie, a ja natychmiast przestanę lub ruszę ci na pomoc. Wszystko jasne?

     Pokiwała głową.

     – Odpowiadaj pełnym zdaniem – pouczam.

     – Tak, rozumiem.

     – Najpierw zwiążę ci ręce.

     Tłumaczę jej swoje ruchy, aby oswoiła się z nową sytuacją. Delikatnie chwytam ją za nadgarstki i łączę je ze sobą. Oplatam pierwszą warstwą liny, potem kolejną i kolejną. Dokładam dodatkowych starań, by lina nie wpijała się zbyt mocno w delikatną skórę. Skończywszy, unoszę lekko jej ręce, by sprawdzić, czy węzły spełniają swoją rolę. Ewa na własną rękę testuje sznury. Niewiele może zrobić.

     – Przejdę do nóg. – Przesuwam się i łapię za kostkę. Z trudem powstrzymuję się, by nie pogładzić po łydce. – Wyprostuję je, a następnie zwiążę na dole.

     Powtarzam to samo, co zrobiłem z rękami. Kończyny wiążę tylko w jednym punkcie, choć aż prosi się o dodatkowe więzy w kolanach i łokciach. Z tyłu głowy słyszę jednak trzask jej kości, gdy na zajęciach integracyjnych musiała dotknąć stóp, stojąc na wyprostowanych nogach. Muszę się dostosować do jej możliwości.

     – Nie jesteś w stanie uwolnić rąk ani nóg. Gdybym jednak cię tu zostawił, bez problemu zdołałabyś się podnieść i znaleźć coś ostrego do przecięcia sznurów. Dlatego teraz używam dodatkowej liny, by połączyć ręce z nogami. – Mówiąc to, jestem już w połowie roboty.

     O ile wcześniej dawałem jej fory, tak tutaj wiążę ciasno. Jej nadgarstki znajdują się bardzo blisko kostek, wymuszając niewielkie uniesienie nóg lub tułowia. Nie jest to szczególny dyskomfort, a pozycja staje się bardziej ruchoma, ciekawsza.

     Podnoszę się z klęczki siadam na kanapie, skąd mam najlepszy widok na półnagą dziewczynę. Nie jakąś tam dziewczynę, a moją Ewę. Ewę Białą! Aż prosi się, by przetrzeć oczy, tak nierealny jest to widok.

     – W przeszłości w podobny sposób wiązano świnie – prowokuję.

     – Ekstra… A poza tym jesteś głupi, że tłumaczyłeś mi wiązania. – Próbuje rękami wymacać słaby punkt w skupisku sznurów. – Teraz rozplączę to w dziesięć minut.

     – Rozplątać to sobie możesz kabel od słuchawek – prycham. – I radzę ci uważać na słowa, bo za dalsze pyskówki przewiduję dodatkowe atrakcje.

     – Uu… jaki groźny – mówi obniżonym głosem, przeznaczonym dla tych swoich głupich zaczepek.

     Puszczam to mimo uszu.

     Ewa walczy ze sznurami. Gdy szarpie nogami, unoszą się ręce i tułów, a gdy szarpie rękoma – unoszą się nogi. Tego pierwszego unika jak ognia, by nie odsłaniać sutków. Tak samo, jak przeturlania się na bok. Mocno ogranicza to pole manewru, ale i tak nie mogę jej odmówić hartu ducha.

     Z pokoju obok roznosi się sygnał mojego telefonu.

     – Nie mów, że nie wyciszyłeś… – Ewa jest wyraźnie zawiedziona.

     – Przepraszam, ale to pilne.

     Pędzę do pokoju i wyłączam dzwonek.

     Tak. Nie, nie powiem jak się nazywa - mówię głośno. - Jest wyjątkowa. Nietuzinkowa, piękna. Krucha jak chlebek o szóstej rano i autentyczna jak własne odbicie w lustrze. Jeszcze nie miałem u siebie kogoś takiego, jak ona. Nie pokażę, bo nie robię dziś zdjęć. Nie, nie zrobię jej z ukrycia. Pozostaje ci zazdrość, ciulu.  

     Nigdy nie powiedziałbym „ciulu”, ale Ewa nie musi wiedzieć, że nie pobiegłem odebrać połączenia, a jedynie wyłączyć budzik ze zmienionym dzwonkiem.

     Kiedy ponownie ją widzę, nie walczy już ze sznurami. Piegi wokół nosa chowają się w delikatnej czerwieni skóry. Nie wie, czy się wstydzić, czy triumfalnie uśmiechać z powodu zasłyszanej „rozmowy”, więc jej twarz wyraża wszystko po trochu.

     – Ważny telefon… – Teraz już tylko się cieszy.

     – Trochę ważny. – Wzruszam ramionami.

     Pozwalam jej wygrać tę małą wymianę słów, bo prawdziwym zwycięzcą i tak jestem ja. Ten, kto rozumie, że żaden sznur nie spęta kobiety bardziej, niż celnie wymierzony komplement. Ten, kto widzi, jak Ewa podejmuje ważną decyzję.

     – Amatorszczyzna, tak samo jak te supełki! – dodaje wyzywająco.

     – Jeszcze jedno słowo… – ostrzegam. Właściwie, to zachęcam.

     – Zamknij się – mruczy pod nosem.

     Do tego się uśmiecha. Już nawet nie kryje się ze swoimi intencjami. To alkohol, czy efekt mojej porozumiewawczej zachęty?

     Nawet nie wie, że wpada w moje sidła.

     – Sama się o to prosiłaś.

     Zostawiam ją na raptem kilka sekund, bo mój kolejny ruch był już wcześniej zaplanowany. Wracam z cienkim sznureczkiem. Siadam przy jej stopach i obwiązuję paluchy. Nie czuję się fetyszystą, ale gdy patrzę na jej bezbronne stópki myślę, że mógłbym być.

     – O nie, o nie! – mówi zniżonym głosem. Dalej mnie drażni. – Co ja teraz zrobię?

     – Będziesz liczyć na głos do pięciu. – Wyciągam z ukrycia kolejne narzędzie.

     – Co to za kijek…

     – Ten kijek to trzcinka rattanowa. Jest elastyczna – Demonstracyjnie wyginam przed jej oczami – i cienka, dzięki czemu cała siła uderzenia kumuluje się w jednym miejscu. W skrócie: ciągnie. Licz.

     – Sam sobie licz.

     Pierwsze uderzenie wykonuję jak cipa i ledwo je poczuła. Wybrałem naprawdę bolesne narzędzie i muszę wyczuć jej próg bólu. Uderzenia wymierzam regularnie i z każdym kolejnym poprawiam siłę. Piąty raz jest na tyle mocny, że Ewa wyraźnie go odczuwa.

     – Miało być pięć! – protestuje po szóstym uderzeniu.

     – A ty miałaś liczyć. Teraz musisz zacząć od początku.

     – Wcale nie! Auu!

     Przy dziewiątym uderzeniu nie szczędzę siły.

     – Jeden – zaczyna liczyć.

     Gdy dolicza do pięciu, z ulgą przykłada głowę do dywanu. Wzdycha. Czas na odpoczynek planuję jednak dopiero zaraz. Kucam przed jej głową i przykładam trzcinkę do ust.

     – Złap.

     – Dotykałeś tym stóp!

     – Nie myjesz się?

     – Myję… – Mruży oczy w fałszywym gniewie.

     – Weź w zęby, inaczej czeka cię dziesięć razów.

     – A co ja, pies? Suka?

     Nigdy nie słyszałem w jej głosie takiego podniecenia. U mnie nie ma panów i suk. Jesteśmy równi, szanujemy się. Cała reszta to tylko droga do wspólnej satysfakcji. W jej głosie wyczuwam jednak coś, co nie pozwala mi kategorycznie zaprzeczyć.

     – Skoro tak mówisz. – Uśmiecham się.

     Przysuwam jej trzcinkę bliżej ust. Przygryza.

     Wstaję zadowolony i wyciągam dwa papierosy z paczki. Zostawiam ją samą i idę na balkon.



     Ewa od lat jest w związku z chłopakiem, który nie musiał jej zdobywać. Chłopakiem, który nie patrzy na nią męskim wzrokiem. Nie docenia. Myśli, że jedna róża w dzień kobiet wystarczy, by narzeczona czuła się kochaną kobietą. Ewa nie jest suką. Ma klasę i niepowtarzalny styl, ale chętnie suką zostaje.

     Bo lepiej być suką niż bezpłciowym człowieczkiem.

     Delektuję się dymkiem, chwaląc w myślach sprawną realizację planu. Zerkam przez szczelinkę w rolecie do środka mieszkania i widzę, że Ewa leży nieruchomo w wyznaczonej przez sznury pozycji i posłusznie trzyma w ustach narzędzie do wymierzania kar. Uśmiecha się, a ja wiem dlaczego.

     Bo znajduje się w świecie ograniczonym do jej związanego, półnagiego ciała, w którym jest piękna, komplementowana i w centrum uwagi, na którą zasługuje. Tu nie musi być perfekcyjna, nikt nie ocenia jej niedoskonałości. Nie musi być też nieustępliwa ani zawsze wygrywać. Ba! Chętnie podejmuje z góry skazane na porażkę bitwy, bo tak przyjemnie jest ugiąć się pod cudzą siłą. Pełnymi garściami czerpie z naszej spolaryzowanej relacji.

     Aż trudno uwierzyć, że tak szybko zrozumiała zasady gry.

     Na balkonie jest cholernie zimno, ale daję jej jeszcze trochę czasu. Inhaluję się drugą fajką.

     W środku bez zmian. Ewa leży tak, jak leżała i wciąż nie upuściła swojego kijka. Czas jej trochę pomóc. Podchodzę od tyłu i znienacka próbuję łaskotnąć w boczki. Bez rezultatu, nawet nie drgnęła.

     – Ha-ha-ha – przeciska przez zaciśnięte zęby bezczelną drwinę.

     Nie mogę pozwolić się tak ośmieszać.

     Przejeżdżam palcem po jej stopie. Szarpnęła się tak gwałtownie, że o mały włos nie dostałem w zęby. Uśmiecham się, bo to dobry znak. Przytrzymuję ją drugą ręką, a moje palce zaczynają tańcować na parkiecie jej stóp. Szarpie się ponownie, rzuca całą sobą to w lewo, to w prawo, ale wszystko w ramach granic wyznaczonych przez sznury. Z jej ust wydostaje się dźwięk świadczący o tym, że nie wytrzyma tak długo.

     Nie przerywam zabawy, a ona nie przestaje walczyć. Nie przejmuje się już tym, że znowu widzę jej ciało w pełnej krasie. Gotowa jest zrobić wszystko, by przerwać torturę. Wreszcie trzcinka spada na dywan, a jej krzyki, śmiechy i błagania roznoszą się po całym pokoju.

     – Dobra! Wystarczy! Puściłam! – krzyczy.

     Nie przekonuje mnie i męczę ją jeszcze ze dwie minuty, aż zauważam, że opada z sił. Doceniam, że wytrzymała tak długo, a i nie chcę zmuszać jej do użycia słowa bezpieczeństwa. Kiedy przestaję, krzyki milkną. Ewa kładzie główkę na dywan, a jej ciało unosi się i upada w rytm głośnych wdechów i wydechów.

     – Co za cham. Co za cham! – Udaje wściekłą, ale zdradza ją uśmieszek.

     – Ehh… a miałaś tylko potrzymać kilka minut – mówię z dezaprobatą.

     Podnoszę oślinioną trzcinkę, ale nie śpieszę się z wymierzeniem kary. Wpierw staję nad Ewą i zakładam jej opaskę na oczy. Kiedy przykładam narzędzie do jej stóp, cały świat sprowadza się do niewielkiej powierzchni jej podeszew.

     Pewnie myśli, że pójdzie szybko. Jak bardzo się myli.

     Tym razem nie uderzam w równym tempie. Leniwie wodzę trzcinką po jej stopach, jakbym grał na skrzypcach spokojną melodię. Od czasu do czasu podnoszę smyczek, by z powrotem położyć go na delikatnych strunach. Zdarza mi się zamarkować uderzenie, a ciszę wypełnia wtedy świst przecinanego powietrza. Po jednym z takich manewrów krzyczy, jak po mocnym uderzeniu.

     – Nie śmiej się… – mruczy.

     Nie śmieję się. Każde uderzenie jest silne i stanowi dla niej wyzwanie. Zanim rzuca w eter kolejną liczbę, z ust Ewy wydostaje się pisk, jęk lub głośne stęknięcie, w zależności od siły.

     Przyglądam się tanecznym ruchom drobnego ciała. Jej mięśnie to napinają się, to rozluźniają, w nieustannym stresie przed kolejnym razem. Boi się trzcinki, a jednocześnie każde zbliżające ją do końca kary uderzenie przyjmuje z wdzięcznością. Karą właściwą jest nie samo uderzenie, a zdające się trwać wieczność wyczekiwanie.

     Przez kwadrans od pierwszego uderzenia jedyne co robi, to leży i odlicza razy. Jest wyczerpana, jakby właśnie biła rekord w biegu na pięć tysięcy metrów.

     Dziesiąty raz odwlekam w nieskończoność.

     – No uderz wreszcie! – rozkazuje.

     Nie spodziewa się, że okażę litość. Właśnie dlatego natychmiast spełniam prośbę.

     – Dziesięć! – Kończy liczenie.

     Posykuje na długo po ostatnim uderzeniu. Obraca się na bok. Zbyt długo tkwiła w jednej pozycji. Zdejmuję opaskę z oczu dziewczyny. Zaraz ją rozwiążę, ale wpierw korzystam z okazji i dotykam jej krótkich włosów. Nie są tak wspaniałe jak kiedyś, ale sama Ewa jeszcze nigdy nie była tak rozanielona. Ma całą moją uwagę tylko dla siebie. Cykam fotkę mrugnięciem oka, licząc, że jej piękno na długo pozostanie w mojej pamięci.

     – Co się gapisz? – pyta.

     – Jesteś tak podniecona, że sutki sterczą ci jak stąd do Waszyngtonu.

     – Wcale nie – protestuje.

     Patrzę prosto w jej roześmiane, zmrużone oczy.

     A właśnie, że tak.



     Drogi Czytelniku! Przeczytałeś do końca? Pozostaw po sobie komentarz. To najlepsza nagroda dla twórcy.

4 komentarze

 
  • Użytkownik unstableimagination

    Opowiadanie bardzo przypadlo mi do gustu!
    Oczywiscie wspaniale nieidealny, depresyjny świat, wymalowany błyskotliwym językiem. Szorujący po dnie fotograf i jego urocza fascynacja Ewą. Świetny akapit, gdzie przegląda jej zdjęcia. BSDM wogóle nie jest moim klimatem, ale napisałaś/łeś tak, że wyraźnie poczułem, dlaczego to się może podobać.
    Mam wielką nadzieję przeczytać więcej o Ewie ze wspaniałym, płaskim biustem :)

    20 maja

  • Użytkownik Vee

    Do zainteresowanych: przewiduję drugi tekst w podobnych klimatach :)

    21 maja

  • Użytkownik elninio1972

    @unstableimagination ja bym nie wrzucił to do BDSM, są ludzie którzy lubią być wiązani, ba nawet jes stara japońska szkoła wiązania kobiet ... 🫣

    22 maja

  • Użytkownik unstableimagination

    @elninio1972 No muszę przyznać, że się nie znam

    22 maja

  • Użytkownik elninio1972

    @unstableimagination ja też, więc luz :)

    22 maja

  • Użytkownik TomTom

    Bez polotu. Bez emocji. Bez napięcia. Bez erotyzmu. Szkoda czasu.

    19 maja

  • Użytkownik Vee

    @TomTom Szkoda ;)

    20 maja

  • Użytkownik agnes1709

    Bomba! Fajnie, że wróciłaś❤❤❤

    19 maja

  • Użytkownik Vee

    @agnes1709 W niedługim czasie pojawi się coś jeszcze. Równie eksperymentalnego, jak to :)

    20 maja

  • Użytkownik agnes1709

    @Vee Oby w NIEDŁUGIM.🤣😉

    20 maja

  • Użytkownik Slavik1975

    Świetne

    19 maja

  • Użytkownik Vee

    @Slavik1975 Dzięki!

    20 maja