Utulnia

UtulniaKońcówka lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku to czas, który na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Coraz wyraźniej czuć było zbliżający się koniec socjalizmu w Polsce. Właśnie w tym okresie kończyłem naukę w szkole podstawowej. Już niedługo 24 osoby z naszej klasy miały rozejść się do różnych szkół średnich i zawodowych. Jako zgrana grupa, w której zdarzały się pewne aspołeczne elementy, pragnęliśmy, aby nasze rozstanie nie odbyło się bez echa. Przez te osiem lat łączyło nas coś wyjątkowego. Razem uczyliśmy się i dorastaliśmy, czując silną więź. Czuliśmy się ze sobą jakoś połączeni. Pierwsze miłostki, pary, trzymanie się za rękę – to były nasze wspomnienia. Organizowane w szkole dyskoteki były dla nas ważnym wydarzeniem. Dzisiejsza młodzież tego nie zrozumie. Nie było Facebooka, Instagrama ani TikToka. My, młodzież tamtych czasów, spotykaliśmy się w realnym świecie. Trzepak i boisko były naszymi miejscami spotkań – nie wirtualnymi, a rzeczywistymi. Nie istniał hejt w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Jeśli ktoś miał coś do kogoś, sprawy załatwiano w gronie chłopaków w dość prosty sposób – pięściami. Nikt nie był anonimowy, a danego delikwenta można było szybko namierzyć i w odpowiedni sposób z nim się rozprawić. W każdej grupie istniał podział – kujony, średniaki i ci mniej lotni. W mojej klasie rzadko dawało się do zrozumienia tym mniej lotnym, że są gorsi. W męskim gronie to najczęściej ci mniej lotni byli silniejsi fizycznie. Na szczęście w mojej klasie nie było ich zbyt wielu – tylko dwóch chłopaków, którzy dołączyli do nas z innej klasy. Do trójki klasowej najczęściej trafiali kujony, czasami zdarzał się jeden normalny średniak, do którego ja się zaliczałem. Wysoki jak na swój wiek, brunet z cholernie kręconymi się włosami, gdy były dłuższe. Nie byłem najwyższy w klasie – kilku chłopaków było ode mnie wyższych. Opisując siebie, mogłem powiedzieć, że byłem szczupłym nastolatkiem o brązowych oczach i przeciętnej urodzie – ani piękny, ani brzydki, po prostu przeciętny nastolatek, jakich wówczas było wielu. Byłem starszy od reszty, poszedłem do 1 klasy później niż moi rówieśnicy. Pobyt w szpitalu, który trwał osiem miesięcy był tego przyczyną. Miałem 16 lat. Gdy tylko dowiedziałem się, że nasi rodzice, dostrzegając naszą więź, zaproponowali na zebraniu w szkole zorganizowanie trzydniowego wyjazdu w góry, byłem wniebowzięty. Moja mama była skarbniczką, ojciec mojego dobrego kolegi Michała pełnił funkcję przewodniczącego, a matka Oli, w której się po cichu podkochiwałem, była sekretarzem. Mieszkając w Beskidzie Sądeckim, najpierw padła propozycja zorganizowania trzydniowego rajdu w tym terenie. Ojciec mojego kolegi Włodzimierza, z którym siedziałem w ławce, był przewodnikiem PTTK i przyjął na siebie opracowanie planu wycieczki, oferując, że pojedzie z nami. Niestety, w schroniskach brakowało miejsc, a odpowiedzi na nasze zapytania były bardzo lakoniczne. Ojciec Michała, będąc dyrektorem miejscowego ogólniaka, w końcu się wkurzył i, wykonując kilka telefonów do lokalnej komórki partyjnej oraz uruchamiając swoje kontakty, załatwił o wiele tańszą i bardziej atrakcyjną eskapadę w ówczesnej Czechosłowacji. Jego liceum było zaprzyjaźnione z podobnym liceum po słowackiej stronie. W tamtych latach, jadąc do Czechosłowacji, należało być ostrożnym w stwierdzeniach, że jest się w Czechach, będąc na Słowacji, i odwrotnie. On załatwił wszystkie sprawy logistyczne – noclegi w przyszkolnych internatach za naprawdę niewielkie pieniądze, z wyżywieniem w szkolnych stołówkach włącznie. Pozostała tylko kwestia wyrobienia paszportów. W tej sprawie pomogła matka Janusza, pracująca w WSW, która zapewniła, że wnioski paszportowe zostaną szybko załatwione i nie będzie problemu z uzyskaniem tego dokumentu dla dzieci. Problemem mogli być opiekunowie, którzy musieli z nami jechać. Szybko ustalono, że na grupę liczącą 24 nastolatków potrzebnych jest minimum trzech, a najlepiej czterech opiekunów. Oczywiste było, że pojedzie nasza wychowawczyni, ojciec Włodka, który miał doświadczenie w słowackich górach, oraz zastępca dyrektora szkoły, nauczycielka chemii, pani Zofia. Niestety pani Zofii cofnięto wniosek paszportowy. Jak wieść gminna niosła jej rodzony brat wcześniej nielegalnie przekroczył granicę PRL i teraz przebywał w Austrii. Szybkie poszukiwania trzeciej osoby zakończyły się na świeżo przyjętej nauczycielce WF-u, pani Agnieszce. Przemawiało za tym to, że wycieczka odbywała się w góry, a ona uczyła wychowania fizycznego. Zgrabna, mająca około 165 centymetrów wzrostu szatynka, zawsze z włosami spiętymi w koński ogon, została przez nas, męską część ósmoklasistów, wybrana Miss Szkoły. Szczupła, zgrabna, wesoła i pogodna. Moi koledzy i ja żałowaliśmy, że nie mieliśmy zajęć z nią, tylko z tym Robertem. Ten smalił do niej cholewki, co było widać, lecz ona odbiła jego zaloty. Na koniec wszystkie osoby wyjeżdżające miały paszporty i, co nie mniej ważne, książeczki walutowe. Ostatnie dni przed wyjazdem klasa żyła tylko tym. Jechali prawie wszyscy. Wypadły dwie osoby. Krzysiek zachorował na świnkę, a starszy z nas, „kiblujący” Krzysiek, złamał nogę. Każdy z naszych rodziców wniósł coś, by ten wyjazd się udał. Ojciec Piotra, zawodowy kierowca autobusu zakładowego, załatwił w swojej firmie nowoczesnego Autosana na naszą podróż. Zapewniono nam wszystkim ubezpieczenie turystyczne, w tym w góry. Na ten wyjazd czekaliśmy z niecierpliwością. Miał to być nasz ostatni raz w tym gronie, ostatni raz jako nastolatków. Ostatnie spokojne spotkanie, na luzie i w pięknych okolicznościach przyrody. Większość z nas chodziła po górach. Mieszkając w tym miejscu, nie sposób było tego nie uprawiać. Były co prawda wyjątki, jak Kaśka i Aśka, dwie papużki nierozłączki, zawsze zmęczone i niezadowolone, gdy trzeba było włożyć w coś więcej wysiłku. Teraz jednak zgodziły się na wyjazd bez żadnych „ale”.
++++++
– Po co pakujesz ten kompas i mapę? Przecież jedzie z wami ojciec Włodka – zapytała mnie mama, widząc, że wrzucam te rzeczy do plecaka.
– Mamo – wyrzuciłem z siebie.
Wszak te rzeczy nie zajmowały tak wiele miejsca.
– Po co Ci ta racja żywnościowa? Przecież to tylko zajmuje miejsce, masz zagwarantowane wyżywienie – dodała matka, dostrzegając wojskową rację żywnościową w moim plecaku.
– Usiu, on będzie to nosił, przecież Ci mówił, że chce być żołnierzem, to niech się przyzwyczaja – odparła spokojnie ojciec.
O ile ojciec akceptował moje plany na przyszłość, o tyle matka, nakręcona przez swoją starszą siostrę, nie mogła się z tym pogodzić.
Według niej zawodowi żołnierze to zbędny element, a ogólnie to „kurwiarze, rozwodnicy i podejrzany element”.
– Wiesz, że do tych wojskowych szkół oficerskich co miesiąc dowożą kurwy – wypaliła kiedyś, a nawet ojciec, który kiedyś służył w ZSW, zdębiał na te słowa.
Tak, moim marzeniem było zostać zawodowym żołnierzem. Po ukończeniu technikum planowałem złożyć papiery do jednej z WSO. Już na zajęciach z PO dostrzegł moje zainteresowanie były „trep”, nauczyciel PO. Byłem starszym klasy na zajęciach z PO, to były moje ulubione zajęcia. W tamtych latach w szkole w sejfach zamykanych na podwójne klucze znajdowały się KBKS wz. 48. Małokalibrowe karabinki bocznego zapłonu. Meldowanie klasy do zajęć, a później dopuszczenie do obsługi broni, jaką były małokalibrowe KBKS wz. 48, to było to, o czym marzyłem. Na przerwach, gdy tylko miał dyżur, rozmawiałem z nim. Służył jako żołnierz zawodowy i osiągnął stopień starszego chorążego. Opowiadał, że nie otworzył mu się spadochron główny i lądował na zapasowym. Twarde uderzenie w ziemię, uszkodzenie kręgosłupa. Miał wypracowaną emeryturę, niedużą, bo miał ledwo 16 lat służby. Zwolnienie z uwielbianej formacji, odprawa i emerytura. Trudno wiązał koniec z końcem, więc trafił do szkoły.
– Wiesz co, Sebastian, będziesz dobrym dowódcą. Wal ciotkę i idź tam – powiedział, patrząc na mnie.
– Naprawdę? – zapytałem.
– To się wie, masz w sobie to coś. Ja to widzę, jak nie spróbujesz, to będziesz żałował całe życie – odparł.
Najwyższym dla mnie wyróżnieniem było strzelanie z KBKS na strzelnicy LOK-u. Jak on zjebał i wyrzucił z tego obiektu jakiegoś o wiele starszego faceta, który, będąc pijany miał być amunicyjnym.
– Wykończę cię, chuju – rzucił tamten stary dziad.
– Wypierdalaj stąd, mendo jebana, jak nie chcesz, żebym ci wstydu przy dzieciach narobił – krótko odparł nasz nauczyciel PO.
Byłem tam wtedy z nim. Tylko ja i on. Starszy pan obruszył się i zaczął coś kląć pod nosem, a potem w wulgarny sposób zwrócił się do mnie.
Ten maluczki człowiek dostał tylko jednego „strzała” od naszego nauczyciela. Zwalił się na ziemię. Nasz PO-wiec dopadł go tam.
– Klucze od sejfu z amunicją i bez żadnych „ale”, ten młody człowiek będzie amunicyjnym, a ty, pijacka mendo, po zakończonym strzelaniu podpiszesz protokół strzelania. Jasne? – rzucił tamtemu pijaczynie w twarz.
Tak to się stałem amunicyjnym na tym strzelaniu. Drugi po kierowniku strzelania. Tego dzwona zamknęliśmy w pomieszczeniu, gdzie przechowywane były tarcze i inne urządzenia strzelnicy. Tłukł się, ale mój najstarszy kolega Edek i Krzysiek zrobili z nim porządek.
– Dowódź, Sebastian – powiedział mi, gdy tamten za bardzo się szarpał w tym kantorku.
+++++
Autobus czekał na nas w umówionym miejscu. Czule żegnani przez rodziców, rozpoczęliśmy naszą podróż marzeń. Wyjechaliśmy po południu, pokonując kilkanaście kilometrów po polskich drogach, aż dotarliśmy do granicy z CSRR. Lista, którą przedstawiliśmy pogranicznikowi, zgadzała się z jego zapisami. Po nim do autobusu wszedł celnik, który nie był tak wspaniałomyślny jak jego poprzednik i wybrał kilka bagaży do kontroli. Na szczęście niczego nie znalazł, więc mogliśmy kontynuować naszą podróż. Pierwszy nocleg przebiegł bez problemów, choć my chcieliśmy się spotkać z dziewczynami, co nasze opiekunki i opiekunowie bardzo utrudnili. Nastał kolejny dzień – dzień, w którym mieliśmy zdobyć „najważniejszy” szczyt górski i zejść do szkoły, gdzie zapewniono nam nocleg i wyżywienie. Ten pierwszy etap był najbardziej ekstremalny, jeśli w ogóle można mówić o ekstremum w tej sytuacji. Szliśmy pod górę, pokonując znaczne przewyższenie. To nie my myśleliśmy o naszym bezpieczeństwie, lecz nasi opiekunowie. Nasza wychowawczyni starała się zachować spokój, ale można było przypuszczać, że w niektórych momentach może pęknąć. Pozostała dwójka – nauczycielka WF-u w młodszych klasach oraz ojciec Włodka – wydawali się pewniakami. Pani Agnieszka, w typowym dresie, pokonywała trasę z łatwością, a ojciec Włodka, doświadczony w wyprawach, pełnił rolę przewodnika grupy. Planowano, że w schronisku na szczycie dołączy do nas słowacki przewodnik, Honza, dobry kolega pana Włodka. Cała grupa została zorganizowana w taki sposób, że na czele podążał pan Gustaw – ojciec Włodka, za nim szła grupa dziewczyn, nasza wychowawczyni, a następnie grupa chłopaków z wuefistką Agnieszką. Na końcu szliśmy ja i Włodek, pełniąc rolę ariergardy. Za nami nie miał prawa zostać nikt. Czułem się wyróżniony, pełniąc tak ważną funkcję. Włodek najwyraźniej opowiadał swojemu ojcu o mnie.
– Sebastian, zamykacie kolumnę z Włodkiem, za Wami nie ma prawa nikt zostać. Nie zawiedźcie mnie. Wiem, że dacie radę – pamiętam jego słowa, które obaj z przyjacielem wzięliśmy sobie do serca. Przed nami były cztery bite godziny marszu do schroniska. Początek trasy był łagodny, ale już po godzinie zaczęło się mozolne nabieranie wysokości. W tym momencie dało się zauważyć, kto ma kondycję, a kto nie. Większość chłopaków oraz bardziej sprawne dziewczyny wysforowały się do przodu z nauczycielką WF-u. Na końcu zostały dwie papużki nierozłączki oraz nasze grubaski, Marysia i Ania. Większość towarzystwa miała małe plecaki, które trudno było nazwać turystycznymi. Poważne turystyczne plecaki miał ojciec Włodka, mój kolega Sławek i ja. Zwykłe, poczciwe brezentowe plecaki ze stelażem, nie to, co teraz. Dodatkowo Włodek taszczył apteczkę sanitarną wypożyczoną od PO-wca. Po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się na sporej polanie. Standardowo – panie na lewo, panowie na prawo, ci, co potrzebowali udali się za potrzebą. Spojrzałem na mapę i zdałem sobie sprawę, że idziemy poniżej średniego tempa marszu w takim terenie. Pokonaliśmy około 1/3 trasy.
– Widzę, że patrzysz, gdzie jesteśmy, o tutaj – usłyszałem głos pana Gustawa, który wskazał mi miejsce na mapie.
– Za wolno idziemy – zauważyłem.
Kiwnął głową na znak, że zgadza się ze mną.
– Stara zasada mówi, że dostosowujemy tempo marszu do najsłabszego wędrowca – rzucił znany slogan.
– Tato, jak dla mnie to jeszcze dobre 3 godziny do schroniska – wtrącił się Włodek.
– Nie ma się co martwić, mamy dość duży bufor czasu, a nawet opóźnienie o dwie godziny zapewni nam dotarcie do celu przed zmrokiem – uspokoił nasze obawy starszy pan.
Krótki, bo trwający kwadrans odpoczynek dał jakieś tam wytchnienie. Grupa ponownie się zorganizowała. Po przeliczeniu uczestników, upewniliśmy się, że wszyscy są obecni, i mogliśmy ruszać w dalszą drogę. Plan naszej wycieczki zakładał, że o umówionej porze na końcu szlaku czekać na nas będzie autokar, który zawiezie nas do bursy szkolnej na nocleg. Gdybyśmy się tam nie pojawili, kierowca miał po trzech godzinach powiadomić ratowników, aby rozpoczęli nasze poszukiwania. W schronisku na szczycie nie było telefonu, ale według zapewnień pana Gustawa, znajdował się tam radiotelefon do łączności alarmowej z służbami. Z początku grupa ruszyła żwawo i wydawało się, że być może zdołamy nadrobić opóźnienie. Niestety, te nadzieje okazały się płonne. Po około 30 minutach marszu na czoło wysunęła się grupa sprawniejszych, a z tyłu pozostały te same osoby. Nasze koleżanki, Asia i Kasia, co chwilę się zatrzymywały, zmuszając nas do przystanków. Plotły jakieś babskie androny i nie zwracały uwagi na to, gdzie stawiają kroki. Już raz Włodek zdążył chwycić Joannę, gdy ta, nie patrząc pod nogi, potknęła się i poleciała do tyłu.
– Patrz pod nogi, Aśka! – zwrócił jej uwagę.
Przez grzeczność podziękowała, ale coś tam pomamrotała pod nosem. Rozglądały się, chichotały i nie zwracały uwagi na szlak.
– Kasia, patrz, sarenki! – usłyszeliśmy głos Joanny.
– Gdzie? – zapytała Kasia, nie patrząc pod nogi, i uderzyła w wystający korzeń.
Straciła równowagę i poleciała do tyłu. Zauważyłem to i szybko doskoczyłem, by ją chwycić. Udało mi się, ale gdy ją trzymałem, zsunęła się moja lewa stopa i poczułem specyficzne chrupnięcie w kostce.
– Łał – jęknąłem z bólu.
Włodek doskoczył do mnie i podtrzymał dziewczynę. Zrobiłem krok i poczułem narastający ból w kostce, która zaczynała puchnąć.
– Jasna cholera, tylko nie to – zakląłem, zdając sobie sprawę, że to skręcenie lub zwichnięcie.
Przysiadłem na ziemi. Włodek podszedł do mnie.
– Co się stało, wszystko w porządku? –zapytał.
Kiwnąłem głową przecząco.
– Stójcie, mamy wypadek – wrzasnął na całe gardło.
Cała grupa stanęła. Byłem wściekły na siebie. Miałem zamiar iść w wojskowych opinaczach, ale rodzice przekonali mnie, że w dresie i tych opinaczach będę wyglądał jak chwiej. Miałem na sobie zwykłe adidasy. Gdybym miał wojskowe glany, pewnie nie zwichnąłbym kostki. Rozsznurowałem buta i dotknąłem kostki. Nie dało się ukryć – była lekko spuchnięta.
– Przepraszam – bąknęła Katarzyna.
Szybko pojawiła się tuż obok mnie wychowawczyni, wuefistka i pan Gustaw.
– Mówiłam, żeby uważać – rzuciła do mnie nasza wychowawczyni.
Włodek szybko wyjaśnił jej, co się stało, nie pozostawiając na obu dziewczynach suchej nitki. Pani Agnieszka ściągnęła moją skarpetkę i zaczęła obmacywać stopę. Poruszała nią delikatnie. Syknąłem kilka razy, gdy poczułem ból.
– Na moje oko to skręcenie – postawiła diagnozę.
Wychowawczyni zaczęła lamentować, co teraz będzie. Ojciec Włodka stał chwilę, zastanawiając się, co zrobić. Byliśmy tak na oko w połowie drogi do schroniska.
– Musimy zawracać – zadecydował po chwili.
Wokół zebrała się reszta klasy. Dał się słyszeć jęk zawodu. Wychowawczyni obsztorcowywała obie dziewczyny.
– A może jednak da się coś zrobić? – zapytała przewodnika, widać było, że powrót nie był jej na rękę.
Agnieszka wzięła z apteczki elastyczny bandaż i zabandażowała moją stopę. Wsunąłem ją w rozsznurowanego buta. Nie chciałem, by cała wycieczka zakończyła się z mojej przyczyny.
– Idźcie, zejdę w dół sam – wypaliłem.
– To wykluczone, sam nigdzie nie pójdziesz – stanowczo wybił mi z głowy ten pomysł pan Gustaw.
Atmosfera stawała się nieprzyjemna. Większość moich kolegów i koleżanek była niezadowolona z faktu, że mają wracać. Wychowawczyni podeszła do pana Gustawa.
– Nie ma sensu by szedł do schroniska, szybciej zejdziemy w dół, jesteśmy w połowie drogi do schroniska. Tam nic nie dojedzie – usłyszałem, jak dyskutują, co począć.
– To ja zejdę z Sebastianem – wypalił mój najlepszy druh Włodek.
– Wymyśliłeś, dwóch 15-latków bez opieki, sami w obcym kraju, synku, pomyśl – zgasił go jego ojciec.
¬Przez grzeczność nie poprawiłem go z moim wiekiem. Miałem 16 lat.
– Ja z nim zejdę – wypaliła pani Agnieszka.
Nastała cisza. Nie spodziewałem się, że coś takiego powie. Oczy wszystkich uczestników wycieczki patrzyły na wychowawczynię i pana Gustawa. Oni byli władni w podjęciu tej decyzji.
– To wcale nie jest głupi pomysł – powiedziała wychowawczyni, ku uciesze reszty grupy.
Ojciec Włodka chwilę pomyślał. Podszedł do młodej kobiety.
– Da Pani radę? – zapytał.
– Tak, dam radę, ruszajcie, bo szkoda czasu – odparła pewnie.
Wszyscy przyjęli to z ulgą. Sprawa była przesądzona.
– Ale bracie, będziesz miał opiekę – szepnął do mnie Włodek.
– Dobrze, dawaj Sebastian swój plecak – rzuciła wychowawczyni.
Zaprotestowałem. Nigdy, ale to przenigdy, chodząc po górach, nie pozwoliłbym na to, by pozbyć się plecaka. Były tam najpotrzebniejsze i niezbędne rzeczy.
– Chłopak ma rację, niech pani Agnieszka dorzuci ze swojego plecaka potrzebne jej rzeczy do niego i będzie dobrze – zawyrokował pan Gustaw.
Młoda kobieta wyciągnęła ze swojego plecaka dokumenty i jakieś drobne rzeczy. Sprawnie przepakowała te drobiazgi do mojego.
– Jak dotrzecie do tej szkoły, gdzie spaliśmy, to dajcie znać. Tu masz numer telefonu do bursy, gdzie my będziemy. Powinniście dotrzeć tam przed nami. Jak będzie jeszcze nasz autobus, to się ładujcie w niego i do zobaczenia – podał jej ostatnie wytyczne pan Gustaw.
Wstałem z ziemi i zrobiłem jeden krok. Czułem lekki ból, ale powoli mogłem się jakoś przemieszczać.
– To nie twoja wina, chłopcze, może uratowałeś tę dziewczynę – zwrócił się do mnie pan Gustaw i mocno uścisnął mi dłoń.
Powoli ruszyłem w dół, słysząc za sobą okrzyki „Trzymaj się, Seba”. Pani Agnieszka chciała mnie podtrzymywać z boku, lecz na razie z tego nie skorzystałem.
– Daj plecak – poprosiła.
– Nie, jest dobrze, dam radę – zgrywałem twardziela.
Szliśmy wolno. Na razie było w miarę. Najbardziej obawiałem się schodzenia z tej stromizny. Na początku nic nie rozmawialiśmy.
– Dziękuję, Pani – wyrzuciłem z siebie.
– Nie ma za co, pewnie zrobiłbyś to samo, co ja – odparła. Nawiązaliśmy rozmowę. Na początku mówiła, że to wina tych dziewczyn, które zepsuły mi wycieczkę, bo z pewnością miałem ją spędzić, przemieszczając się autobusem. Potem zaczęła opowiadać o swoich studiach.
– Skąd pani wiedziała, że to skręcenie? – zapytałem ciekawy.
– Nie wiedziałam, tak sobie powiedziałam, objawy na to wszystko wskazywały – odpowiedziała, uśmiechając się.
Po pół godzinie marszu usiedliśmy, by odpocząć. Agnieszka sama to zaproponowała, obawiając się, że mogę przeforsować nogę. Wyciągnąłem z plecaka mapę. Wlekliśmy się niemiłosiernie. To, co normalnie zajęłoby kwadrans, my pokonywaliśmy w pół godziny. Należało się liczyć z tym, że przy dobrych wiatrach dotrzemy do celu po około czterech godzinach. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Chciałem przyspieszyć tempo marszu, lecz nie mogłem.
– Nie forsuj nogi, nie uciągnę cię, jak padniesz – zwróciła mi uwagę.
Szliśmy tak jeszcze dobre dwadzieścia minut, gdy z daleka dał się słyszeć odgłos burzy.
– Nie tylko nie to – jęknęła kobieta.
– Co? – zapytałem.
– Ja się cholernie boję burzy – odparła spanikowana.
W prognozie pogody wspomniano co prawda o silnych przelotnych opadach deszczu, lecz w godzinach późnopopołudniowych, gdy planowane było zakończenie etapu trasy. Coś koło osiemnastej, dziewiętnastej. Najwyraźniej front burzowy przyspieszył i, jak to w maju bywa, czekało nas starcie z nim. O ile reszta grupy oddalała się od burzy, to my dwoje szliśmy w jej kierunku. Pomruki wyładowań atmosferycznych stawały się coraz bardziej słyszalne.
– Oprzyj się na mnie i daj plecak – zaproponowała wuefistka, widać było, że jest coraz bardziej zestresowana.
Dałem jej plecak i wsparłem się na niej. Nie przyśpieszyło to marszu, lecz, mając mnie obok była mniej wystrachana. Lekki deszcz dopadł nas na sporej polanie, gdzie wcześniej odpoczywaliśmy. Mieliśmy do pokonania spory kawałek otwartej przestrzeni. Zrobiło się chłodno, a wiatr zaczął wiać. W połowie drogi do lasu lało już całkiem mocno. Jeszcze chwila, a oboje byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Żadne z nas nie miało przeciwdeszczowego płaszcza lub pałatki. Brnąc w deszczu, dotarliśmy do ściany lasu. Huk wyładowań atmosferycznych był już mocno słyszalny.
– Musimy gdzieś przeczekać ten deszcz – stwierdziłem.
– Ale gdzie, tutaj w lesie, może zawróćmy – rzuciła spanikowana kobieta.
Drżała, nie wiedziałem, czy z powodu strachu, czy zimna. Jej rozbiegane oczy patrzyły wszędzie. Gdy tylko dał się słyszeć grzmot pioruna, jej ciało przeszywały dreszcze. Czułem to, będąc oparty o nią. Silny deszcz przerodził się teraz w ulewę. Stanęliśmy pod jakąś sosną lub świerkiem.
Przecież nie można stać w czasie burzy pod drzewami – rzuciła, powtarzając ogólny slogan.
Nie można stać pod pojedynczo rosnącymi drzewami na otwartej przestrzeni. My byliśmy na skraju lasu. Deszcz lał coraz mocniej. Schodzenie w taką pogodę, gdy szlak był mokry i zamieniał się w mały potok, było samobójstwem. Nie podjąłbym się tego mając wszystkie kończyny zdrowe. Kucaliśmy pod drzewem. Lało na nas mniej niż na otwartej przestrzeni. Gałęzie dawały jakieś schronienie. Kobieta poczęła trząść się coraz bardziej. Była bliska wybuchu płaczu. Nadchodziła na nas burza z całą swą mocą.
– Wyciągnij z plecaka mapę i latarkę – poprosiłem ją.
Grzmotnęło gdzieś blisko. Agnieszka mimowolnie objęła mnie i wtuliła swoje ciało we mnie.
– Zrób coś, boję się – wypaliła jak mała dziewczynka.
Całą drżała. Objęła mnie swoimi dłońmi i nie chciała puścić.
– Już, spokojnie, ściągnij plecak, jestem z tobą – odparłem, zgrywając twardziela.
Nie miałem planu, ale studiując mapę przed wyjazdem, wydawało mi się, że w tej okolicy jest jakiś szałas lub leśniczówka. Zdjąłem z kobiety plecak i wydobyłem z niego mapę i latarkę. Przez tę burzę stawało się ciemno. Rozłożyłem mapę i przyświeciłem latarką.
– Jest, jest tutaj – powiedziałem do siebie, dostrzegając znak topograficzny określający jakąś budowlę.
Szybko analizowałem, gdzie jesteśmy i gdzie musimy się udać. Za jakieś pół kilometra była krzyżówka szlaków. Od naszego czerwonego odchodził niebieski. Idą nim po jakimś kilometrze była owa budowla.
– Niech pani posłucha, za jakieś 1,5 kilometra jest jakieś schronienie, nie wiem może to szopa, może leśniczówka albo schron turystyczny, tam przeczekamy burzę – zadecydowałem, widząc, że nauczycielka jest całkowicie spanikowana.
Popatrzyła na mnie przerażonym wzrokiem. Odsunąłem ją od siebie i nałożyłem plecak. Wsunąłem mapę pod mokry dres. W dłoni trzymałem latarkę.
– Chodź za mną, nie bój się – waliłem teraz bezpośrednio na ty.
– Boję się, może zostańmy tutaj – rzuciła.
– Trzymaj się za mną, połóż dłoń na moim ramieniu i idź za mną – poleciłem.
To, że miałem się kimś zaopiekować, powodowało, że myślałem bardzo realnie. Zdałem sobie sprawę, że role się zamieniły. Teraz ja byłem jej opiekunem. Miałem tylko nadzieję, że trafię w to miejsce i będzie ono otwarte lub ktoś nas przyjmie. Świecąc sobie pod nogi, kuśtykałem do przodu. Strugi deszczu lały się na nas, a ja czułem, że przemokłem do suchej nitki. Wróciliśmy na szlak i powoli przemierzaliśmy kolejne metry. Kobieta trzymała swą dłoń na moim lewym ramieniu i postępowała za mną.
– Na pewno wiesz, co robisz? – usłyszałem jej pytanie.
– Tak – odparłem krótko, wyostrzając wszystkie zmysły.
Najbardziej bałem się, że w tej szarudze, jaka nastała, nie znajdę rozwidlenia szlaków. Oświetlałem każde z drzew, chcąc dojrzeć niebieski znak. Burza nabierała na sile. Kolejne grzmoty spowodowały u Agnieszki wybuch płaczu.
– Jest, zobacz, jest odejście na niebieski szlak – poinformowałem ją.
– Ale gdzie? – zapytała i zapewne się, poślizgnąwszy runęła na mnie.
Poleciałem do przodu na twarz. Wypuściłem latarkę, chcąc dłońmi zamortyzować upadek. Udało się. Szczęśliwie latarka nie zgasła i po chwili, podnosząc się, miałem ją w ręku.
– Przepraszam, Boże, nic ci nie jest – usłyszałem za swoimi plecami.
Upadła na moje plecy. Byłem upaprany w błocie. Kobieta przesunęła się obok mnie i dotknęła mojej twarzy.
– Przepraszam, nie chciałam – mówiła ze łzami w oczach.
– W porządku, nic mi nie jest – odparłem, będąc tylko lekko potłuczony.
Pozostał nam jeszcze kilometr marszu. Grzmotnęło gdzieś blisko. Ta burza nie miała zamiaru szybko przejść. Czułem, że jeszcze nie byliśmy w jej epicentrum. Nie otrzepując się nawet z błota, powstałem i ruszyliśmy w dalszą drogę.
– Gdzie ta szopa? – zapytała po kwadransie.
Wyciągnąłem mapę i spojrzałem na nią. Nie miałem żadnego specyficznego punktu orientacyjnego. Drzewa i tylko drzewa.
– Jezu, zgubiliśmy się – jęknęła przerażona i zaczęła płakać.
Odwróciłem się do niej. Nie pomagała tymi stwierdzeniami. Budowała atmosferę strachu i przerażenia.
– Słuchaj, zaufaj mi, idziemy dobrze, wiem, co robię – powiedziałem, chwytając ją za obie dłonie.
Popatrzyła na mnie tym jakże bezsilnym wzrokiem. W jej oczach było widać strach i przerażenie. Trzęsła się cała, podobnie jak ja. Kiwnęła znacząco głową i ruszyliśmy dalej. Mapa była cała mokra i bałem się, że się podrze na drobne kawałki. Wsunąłem mapę pod mokry dres. Świecąc na prawo i lewo latarką, starałem się lustrować teren. Nie wiem, jak długo szliśmy. Żadne z nas nie patrzyło na zegarek.
– Jest, tam – dojrzała pierwsza niewielki drewniany budynek bez okien.
Odetchnąłem z ulgą. Połowa sukcesu była za nami. Kompletnie przemoczeni i wyziębieni dotarliśmy do tego budyneczku.
– Turisticka utulna – przeczytałem napis nad drzwiami.
Pani Agnieszka wyminęła mnie i nacisnęła klamkę.
– Otwarte, jest otwarte – oznajmiła, wchodząc do środka.
Byliśmy uratowani. Doczłapałem do budynku i znalazłem się w jego wnętrzu. Oświetliłem latarką wnętrze. Słyszałem od tych „utulniach”. Były to prowizoryczne schrony turystyczne bez większych wygód. Tutaj na środku był zbity z desek stół, jakaś ławka i metalowy piec w rogu. Po drugiej stronie zbita z podobnych desek prycza bez materaca dla dwóch może trzech osób. Podłoga to zwykłe klepisko. Przy piecyku trochę drewna. Wysoka na jakieś 2,5 metra o kubaturze 20 może 25 metrów kwadratowych przestrzeń zapewniała schronienie w takich właśnie przypadkach. Zawiesiłem latarkę na gwoździu przy wejściu i zamknąłem drzwi. Nie były szczelne, lecz nawet gdyby zacinał deszcz, to nie wpadłby on tutaj.
– Jezu, jesteś wielki – rzuciła i objęła mnie swoimi ramionami, całując w policzek.
Byliśmy całkowicie przemoczeni. Na drewnianej pryczy leżał nieduży szarawy koc. Zdjąłem plecak i położyłem go na podłodze. Było mi zimno. Przemoczone ubranie dosłownie lepiło się do skóry. Oboje szczękaliśmy z zimna zębami. Cała drżała.
– Musimy ściągnąć te mokre ubrania – stwierdziłem, widząc, że i ona cała drży.
Kobieta zrobiła krok do tyłu i popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
– Żartujesz, mam się rozebrać tu przy tobie? – zapytała.
– Tak, bo za chwilę zamarzniesz – odparłem jak najbardziej serio.
Zrzuciłem z siebie mokrą górę dresu, cienką koszulę i podkoszulek. Wszystko było mokre, tak że mogłem wykręcić z tego znaczną ilość wody.
– Słuchaj, jest koc, otulimy się nim – rzuciła, nie mając zamiaru ściągać swoich mokrych ubrań.
– Nawet tego nie rób, przemoczysz ten koc i nic nam nie pomoże – zaprotestowałem.
Działałem racjonalnie. Kiedyś, wędrując po Beskidzie Sądeckim, miałem podobny przypadek. Zaskoczył mnie deszcz i przemokłem do suchej nitki. Na szczęście miałem wtedy zapasową bieliznę.
– Niech pani mnie posłucha, chyba do tej chwili wszystko, co robiłem było OK, ja się odwrócę i nie będę patrzył. Proszę ściągnąć wszystko i opatulić się tym kocem. Tu nad piecem są jakieś sznurki na bieliznę. Wykręcimy te ubrania i powiesimy. Może uda się rozpalić ogień, to przynajmniej bielizna szybko wyschnie – przedstawiłem jej swoje zdanie.
Odwróciłem się do niej tyłem, usiadłszy na rogu pryczy. Zdjąłem przemoczone byty i skarpetki. Potem zsunąłem spodnie i slipki. Wszystko było mokre. Wykręciłem je i będąc odwrócony do niej tyłem, świecąc gołym zadkiem powiesiłem te rzeczy nad piecem.
– Już możesz – usłyszałem po chwili.
Zasłaniając jedną dłonią swoje intymności, odwróciłem się i kompletnie nagi podszedłem do niej. Była opatulona tym kocem. Na stole leżały jej górna i dolna część dresu, zapinana na guziki bluzka, podkoszulek, sportowy biustonosz i figi. Wykręcała swoje rozpuszczone mokre włosy. Jedną dłonią zebrałem jej ubrania ze stołu i odwróciłem się do niej tyłem. Wykręciłem po kolei każdą z tych rzeczy i rozwiesiłem na sznurku. Przykucnąłem, szukając papieru do rozpałki.
– Proszę się odwrócić, muszę poszukać papieru, a jedną ręką będzie mi to trochę niewygodnie – poprosiłem.
– Już możesz – usłyszałem po chwili.
Musiałem dokładnie przeszukać całe pomieszczenie. Były drobne szczapy drewna, ale papieru nigdzie nie było.
– Jasna cholera – zakląłem.
Piorun pierdyknął gdzieś w pobliżu. Agnieszka poderwała się z pryczy i mimowolnie omiotła mnie spojrzeniem.
– Przepraszam – rzuciła, widząc, że to dostrzegłem.
Powiesiłem latarkę na swoim miejscu. Drżałem i szczękałem zębami nadal. Oznajmiłem jej, że nici z rozpałki. Byłem gotów poświęcić nawet swoją mapę, ale ta była mokra. Usiadłem obok niej na skraju pryczy, zakrywając dłonią swego penisa i mosznę. Cały drżałem z zimna i miałem gęsią skórkę. Dojrzała to.
– Boże, ty cały się trzęsiesz – stwierdziła.
– Niestety koc mamy tylko jeden – odparłem.
Patrzyła na mnie. Widać było, że coś ją gryzie.
– Chodź do mnie, usiądź za moimi plecami, okryjemy się tym kocem razem – wydusiła z siebie.
Zaskoczyła mnie tą propozycją. Nie wiedziałem, co zrobić. Było mi tak zimno, że nie odczuwałem żadnego podniecenia. Mój członek był wielkości niemowlaka. Siedziała w kucki na pryczy.
– No już, na co czekasz, tylko jak komuś o tym powiesz to ci łeb urwę – ponagliła mnie.
Usiadłem za nią na piętach, ale ból kostki szybko wybił mi tę pozycję z głowy.
– Muszę usiąść okrakiem, nie dam rady na piętach, ta kostka mnie boli – stwierdziłem zgodnie z prawdą.
Rozchyliła koc i podała mi go do tyłu. Przez chwilę widziałem jej nagie plecy i część pośladków. Narzuciłem koc na swoje plecy i podałem jej przednią część, aby mogła okryć siebie. Zaplotłem swe dłonie wzdłuż jej ciała. Ona obiema dłońmi trzymała krańce koca, mając je skrzyżowane na piersiach. Moje nogi dotykały jej nóg i częściowo pośladków. Nasze ciała przylgnęły do siebie. Ogrzewaliśmy się nawzajem, choć to teraz ja dawałem jej więcej ciepła niż ona mi. Moje genitalia nie dotykały jej pośladków. Była tam jakaś szczelina o szerokości paru centymetrów.
– Boże, co ja robię – szepnęła cicho.
Burza szalała na zewnątrz. Teraz chyba przechodziło jej epicentrum. Pioruny tłukły coraz bardziej. Za każdym razem, gdy to usłyszała, jej ciało przeszywał dreszcz. Koc nie był duży i odsłaniał moje pośladki oraz część nerek. Nie narzekałem jednak. Było mi o wiele cieplej niż wcześniej. Nasze mokre ciała stopniowo stawały się coraz mniej wilgotne. Podobnie jak ja, ona również miała gęsią skórkę. Mój oddech lądował na jej szyi i włosach. Nie wiem, jak długo tkwiliśmy w takiej pozycji, ale wiem, że ustało szczękanie zębami.
– Wiesz, dziękuję ci bardzo, gdyby nie ty, to nie wiem, co bym zrobiła – rzuciła.
– To ja dziękuję, gdyby nie pani, cała ferajna wracałaby z powrotem – odparłem.
– Ty jesteś po prostu niesamowity, działałeś jak profesjonalista, niejeden dorosły facet by spękał i nie wiedziałby, co zrobić – kadziła mi.
To łechtało moje ego. Usłyszałem jak burczy jej w brzuchu. Byłem tak blisko, że musiałem to usłyszeć.
– Zjemy coś – zaproponowałem.
– Tylko mi nie mów, że masz coś do zjedzenia – odpowiedziała.
– Tak, mam – odparłem i poprosiłem ją, by puściła mnie spod koca.
Podszedłem do plecaka i wyciągnąłem wojskową rację żywnościową oraz niezbędnik. Sprawnie otworzyłem konserwę i suchary. Zakrywając się, położyłem to na stole wraz z manierką, w której była woda. Ze spodu plecaka wyciągnąłem skarpety na zmianę. Teraz sobie o nich przypomniałem. Byłem wściekły, że wziąłem tylko je. Zapasowa odzież i bielizna były w drugiej torbie, zapakowanej w autobusie.
– Załóż, będzie ci cieplej – powiedziałem, kładąc na pryczy obok niej moje skarpety frotté.
– A Ty? – zapytała.
– Dam radę, są czyste, bez obaw – odparłem i wybuchliśmy śmiechem.
Usiadłem na ławce za stolikiem. Stół zasłaniał mnie i nie musiałem już skrywać dłonią swych klejnotów. Rozsmarowałem na sucharach mielonkę. Agnieszka założyła moje skarpetki i opatulona kocem przysunęła się z pryczy na jej skraj, bliżej stolika.
– Zaskakujesz mnie, i to w dobrym tego słowa znaczeniu – stwierdziła, jedząc przygotowany posiłek.
Pałaszowaliśmy przygotowany posiłek, popijając wodą. Nagle kobieta, jak rażona piorunem, wskoczyła na pryczę, wrzeszcząc wniebogłosy.
– Szczur, tam jest szczur – kwiliła.
Na pryczę opadł koc, którym się nakrywała. Stała na łóżku kompletnie naga, przebierając nogami. Dojrzałem jej piękne nagi ciało. Lekko owłosiona cipkę i jędrne krągłe piersi. Nie za duże i nie za małe. Cudne i ponętne. Nie zważając, że też jestem nagi i nie zakrywając niczego, wskoczyłem na pryczę i dopadłem do niej. Obróciłem głowę w kierunku, gdzie patrzyła. Nie było tam szczura, lecz maleńka polna mysz. Patrzyła na nas swoimi malutkimi oczkami. Najwyraźniej poczuła jedzenie i wyszła ze swojej kryjówki.
– Już, spokojnie, to tylko mysz polna – starałem się ją uspokoić, gdy przebierała nogami, stojąc naga w rogu pryczy.
Mimowolnie przytuliłem ją do siebie i objąłem za kark. Wtuliła się we mnie jak mała dziewczynka. Nie wiem, dlaczego, ale zacząłem ją głaskać po jeszcze wilgotnych włosach. Czułem jej całe ciało. Jej piersi dotykały mojego torsu. Uspokoiła się po chwili. Pochyliłem się i podałem jej koc. Zawstydzona i zażenowana nakryła się nim. Zasłoniłem swoje przyrodzenie dłonią, choć wiedziałem, że widziała moją fujarę i jaja. Myszka zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Burza nie ustępowała, najprawdopodobniej po chwilowym ustaniu deszczu nadchodziła druga fala, bądź ta, która była, zawracała. Cały czas główkowałem, jak rozpalić ogień w tym piecu. Blokował mnie brak papieru. Miałem sztormowe zapałki i zapalniczkę, było drobne, pociapane i suche drewno. Były też większe, porąbane kawały. Zdawałem sobie sprawę, że bez tego nasze ubrania nie wyschną do rana.
– Wiem, mam pomysł – rzuciłem sam do siebie.
Agnieszka, otulona, zbliżyła się do mnie. Stanęła z tyłu za moimi plecami i nakryła mnie kocem. Nie zwracaliśmy uwagi, że śmierdział niemiłosiernie. Dawał ciepło, i to było najważniejsze.
– Co wymyśliłeś? – zapytała swym miłym głosem.
– Jak rozpalić w piecu – odparłem, pewny, że mój plan się powiedzie.
++++++++++++++
Cała grupa wycieczkowa dotarła do schroniska bez większych przeszkód, choć z opóźnieniem, które przewidział pan Gustaw. Po rozstaniu z Sebastianem i Agnieszką tempo marszu nieco wzrosło. Wychowawczyni trzymała przy sobie obie sprawczynie wypadku i poganiała je do przodu. Moje miejsce obok Włodka zajął Sławek. Chłopcy rozmawiali o tym, co się wydarzyło, i współczuli Sebastianowi.
– Dobra, krótki odpoczynek i ruszamy dalej – zakomenderował ojciec Włodka, po czym poszedł szukać swojego kolegi Honzy.
Znalazł go po chwili na korytarzu. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i objęli się.
– Postój 10-15 minut i ruszamy – poinformował swojego słowackiego kolegę pan Gustaw.
– Gustaw, zostajecie tutaj. Ciągniecie za sobą sporą burzę, która dotrze tu za jakieś 30-40 minut. Miała być parę godzin później – przekazał mu Honza.
Ojciec Włodka zbladł. Był blady jak ściana.
– Jezu, co ja zrobiłem najlepszego – wyrzucił z siebie.
– Gustaw, mów, co się stało! – ryknął na niego Honza, potrząsając nim.
– Jeden chłopak skręcił nogę, więc posłałem go w dół szlaku z młodą nauczycielką – wyznał mężczyzna.
– Dobrze zrobiłeś, bez sensu było go ciągnąć w górę, kiedy to było – usłyszał Gustaw od Honzy.
– To było jakieś dwie, może dwie i pół godziny temu, nie pamiętam dokładnie – odparł nasz przewodnik.
Włodek zauważył rozmowę obu mężczyzn i wyczuł, że coś jest nie tak. Zbliżył się do ojca.
– Tato, co się dzieje? – zapytał, widząc, że jego ojciec jest blady jak ściana.
– Nic, przekaż wychowawczyni, że nocujemy tutaj. Zbliża się burza, idzie od zachodu – rzucił mu krótko ojciec.
Włodka zamurowało. Wiedział, że podczas burzy chodzenie po górach jest niebezpieczne.
– Sebastian i pani Agnieszka – wyrzucił z siebie, zdając sobie sprawę, że ta dwójka poszła wprost na spotkanie burzy.
– Idź, nie ma czasu – ponaglił go ojciec.
Włodek ruszył w kierunku wychowawczyni i przekazał jej informację o przymusowym noclegu w schronisku oraz nadciągającej burzy. Tego drugiego faktu nie dało się ukryć; delikatne pomruki burzy można było usłyszeć. Wkrótce zapanował harmider i chaos. Wszyscy pytali, co i dlaczego. Wychowawczyni starała się zapanować nad tłumem, ale średnio jej to wychodziło.
– Proszę o uwagę – zagrzmiał głośno ojciec Włodka, a towarzystwo na chwilę ucichło.
– Zbliża się burza i jesteśmy zmuszeni przenocować tutaj. Obecny z nami czechosłowacki przewodnik, pan Honza, załatwił nam dwie ośmioosobowe sale, reszta rozlokuje się w jadalni. Grupą męską opiekuję się ja, grupą damską pani Maria (wychowawczyni). Warunki będą nieco spartańskie, część osób będzie spała na podłodze, reszta na drewnianych pryczach w salach. Ruszymy najprawdopodobniej jutro rano, gdy pogoda się poprawi – przedstawił młodzieży i wychowawczyni swój plan.
Teraz to dopiero zrobił się gwar i hałas. Większość przyjęła to ze zrozumieniem, ale byli też tacy, którym to nie pasowało. Obaj mężczyźni ruszyli korytarzem. Dopadła ich wychowawczyni.
– Panie Gustawie, jest za mało miejsc, a co z pokojami dla nas, mam spać z młodzieżą na tym materacu – zapytała, jakby nic ważniejszego nie miała na głowie.
– Proszę podzielić dzieci na grupy: 7 dziewcząt z panią, 7 chłopców ze mną, pozostali z Honzą. Nie mam teraz czasu, idziemy do pokoju łączności, by poprzez VB poinformować kierowcę autobusu, by na nas rano nie czekał. Ma czekać na tę dwójkę, która teraz jest w centrum burzy – zbył ją szybko.
Jego syn obserwował to wszystko z boku. Na wychowawczyni stwierdzenie, że jego dobry druh Sebastian i wuefistka są teraz w centrum szalejącej burzy nie zrobiło żadnego większego wrażenia. Ważne dla niej było, by mieć osobny pokój. Obok niego stał Sławek.
– Co za kurwa – wypalił ten drugi w miarę cicho.
Obaj przewodnicy dotarli do pokoju łączności. Będący tam Słowak właśnie miał zamiar wychodzić.
– Musisz połączyć się z VB i przekazać im, by telefonicznie poinformowali kierowcę autobusu, by nie czekał rano w umówionym miejscu. Przez burzę przedziera się dwójka turystów, w tym jeden poszkodowany. Niech dadzą sygnał, czy dotarli, a jeśli nie, niech mają w pogotowiu Horską Służbę – rzucił Honza z szybkością karabinu maszynowego.
Mężczyzna skrzywił się.
– Honza, nadchodzi burza, muszę wyjść na dach i zdemontować antenę. Jak w nią pierdolnie piorun, to spali się całe schronisko – usłyszeli.
– To nadawaj, człowieku, na co czekasz – ponaglił go Gustaw.
Stali w drzwiach i słuchali, co nadaje fonem przez poczciwy radiotelefon stacjonarny. Był to jedyny środek łączności w tym miejscu.
– Przyjęli – poinformował ich, gdy przekazał informację do najbliższego posterunku milicji (VB).
Powstał ze swego stanowiska i miał zamiar udać się na dach celem demontażu kilkumetrowej anteny prętowej. Procedury jasno mówiły, że w sytuacji wyładowań atmosferycznych antenę należy zdemontować. Podobna sytuacja miała się z zasilaniem z agregatu.
– Błagam, poczekaj 5 minut, może potwierdzą – zaskamlał Gustaw, a Honza dotknął ramienia mężczyzny.
– Honza, kurwa, gdyby nie nasza znajomość… – rzucił.
W eterze dało się słyszeć trzaski. Najwyraźniej ktoś na tej częstotliwości nadawał.
„Kierowca powiadomiony, wszystko OK” – usłyszeli w głośnikach lakoniczny komunikat.
Nie zatrzymywali już tego łącznościowca. Biegiem ruszył w kierunku włazu dachowego, by zdemontować antenę. Gustaw i Honza wyszli na korytarz.
– Twoja dwójka dotarła, wszystko jest OK. Mam Becherowkę, walniemy dla kurażu – zaproponował Słowak.
Gustaw zatrzymał się i spojrzał koledze prosto w oczy.
– Gdyby ten chłopak był zdrowy, a ta panna, co z nim poszła, miała taką kondycję jak on, to uwierzyłbym, że w normalnych warunkach udało im się dotrzeć do szkoły. Honza patrz realnie, on ma skręconą lub zwichniętą kostkę i na pewno dostali się w obszar burzy. W takich warunkach nie ma możliwości, by dotarli na miejsce – rzucił pan Gustaw.
W budynku zrobiło się głośno. Gustaw słyszał podniesiony głos swojego syna i krzyki wychowawczyni. W budynku zgasło światło i zapaliło się oświetlenie awaryjne. Ruszyli w tamtym kierunku. Nie wiedzieli, że wysłana poprzez radiotelefon informacja do VB tylko w pierwszej części została przez tamtych zrozumiana. Część dotycząca tamtej dwójki wędrowców została zakłócona przez wyładowania atmosferyczne. Odpowiedź „wszystko OK” dotyczyła faktu, że kierowca potwierdził ten fakt i uda się w kolejne miejsce.
To materace nie takie, to nie potraficie się dogadać, kto z kim i gdzie ma spać, a nie bierzecie pod uwagę, że Sebastian i wuefistka być może mokną w deszczu i nie mają takich warunków, jak wy tutaj – wrzeszczał Włodek, obserwując zachowanie niektórych swoich kolegów i koleżanek.
Wyrzucił z siebie to, co leżało mu na wątrobie. Dwie dziewczyny, przez które Sebastian skręcił nogę, narzekały, że zostały rozdzielone i nie zamierzają spać na takich materacach. Kolejna z królewien chciała umyć sobie głowę, a teraz zgasło światło. To zaś któremuś nie pasowało jedzenie przygotowane przez obsługę schroniska. Nie były to wyszukane potrawy – postawiono konserwy, suchary, wodę i drobne przekąski. Schronisko dysponowało jedynie produktami o długim terminie przydatności i nie serwowało niczego wykwintnego. Około dwóch trzecich klasy przyjęło tę sytuację „na klatę”, niestety pozostała jedna trzecia była jeszcze niedojrzała.
– Włodzimierz! – krzyknęła wychowawczyni, nie radząc sobie z tym rozgardiaszem.
– Włodek, zamknij się – ryknął na syna pan Gustaw.
Wszyscy ucichli jak na rozkaz. Sam pan Gustaw nie wiedział, co lepsze: mieć pod sobą grupę takich nastolatków, czy przypadkową zbieraninę starszych osób. Ci drudzy często traktowali wypad w góry jako okazję do upicia się. Ideałem byli ludzie, którzy kochali góry, tak jak on, jego syn i Sebastian. Nieraz musiał przyznać w duchu, że ten chłopak był naprawdę ułożony i wiedział, co chce w życiu osiągnąć. Nigdy nie podejmował niebezpiecznych decyzji i właściwie zarządzał ryzykiem. Tego często brakowało niektórym dorosłym mężczyznom. Ten szesnastolatek miał czasami więcej oleju w głowie niż niejeden trzydziestolatek. Poznał go na kilkunastu wyprawach, ponieważ należał do jego koła PTTK. Zawsze był dobrze wyposażony, czasami wręcz przesadnie. Spokojny, opanowany i realnie myślący, a co najważniejsze, potrafił przewidywać. Często z nim rozmawiał i wiedział, że jego marzeniem było zostać żołnierzem zawodowym. Aż wstyd mu było przyznać, że bardziej widział w nim potencjał niż w swoim własnym synu, który czasami jeszcze był dzieckiem. Nigdy jednak tego nie okazywał. Włodek i młodszy Przemek to byli jego dwaj ukochani synowie.
– Jaki jest problem? – zapytał krótko młodzież.
Głównie padł problem, że w stołówce ma spać mieszane towarzystwo.
– Nie widzę problemu, chłopaki mogą się położyć na korytarzu, dziewczyny w stołówce, coś jeszcze?
– Nie mamy poduszek, a materace są twarde, a chciałabym spać obok Kasi – rzuciła Asia, jedna z dziewczyn.
Facet ledwo powstrzymał wybuch gniewu. Jak dobrze pamiętał, matka tej dziewczynki była zastępcą dyrektora w drugim ogólniaku.
– Na poddaszu, w pokoju łączności, jest wygodna kanapa, lecz jeżeli piorun walnie w antenę, to nie obudzicie się już obie. Jeżeli chcecie, to zaraz załatwię Wam tę miejscówkę – wypalił w stosunku do niej, gasząc ją momentalnie.
– Panie Gustawie – oburzyła się wychowawczyni.
Przerzucił na nią wzrok. Ona była kierownikiem wycieczki, lecz to on był przewodnikiem i dopóki byli w górach, był jak kapitan statku powietrznego. Od jego decyzji nie było odwołania.
– Niech się pani wreszcie zajmie tymi ludźmi i da mi robić swoje. Na dole mam dwie osoby, i to w niekomfortowej sytuacji – wywalił z grubej rury.
Razem z Honzą udali się w ustronne miejsce. Miał już dość użerać się z tą gównażerią. W głowie miał swój plan. Na stole położył mapę.
– Nawet o tym nie myśl, Gustaw – rzucił Honza.
Dokładnie usłyszeli odgłosy burzy w niewielkiej odległości. Nagle wokół dwójki mężczyzn pojawiła się trójka nastolatków: Włodek, Sławek i Piotrek.
– Idziemy z panem, jesteśmy gotowi – rzucili, rozszyfrowując jego plany.
Popatrzył na tę trójkę chłopców z podziwem. Widać było, że są to prawdziwi przyjaciele lub koledzy Sebastiana. Nie myślał o tym, by zabrać kogokolwiek ze sobą. Miał zamiar iść sam.
– Tato – rzucił jego syn.
Odwrócił się do niego i spojrzał całej trójce w twarz. Z wyrazu jego twarzy zrozumieli, że nie zabierze ich.
– Idę sam – zadecydował.
Honza chwycił go za rękę.
– Gustaw, jesteś przewodnikiem, a nie ratownikiem, nigdzie nie pójdziesz, zabraniam Ci – wyrzucił z siebie.
– Honza, wysłałem w dół dwoje ludzi, jestem za nich odpowiedzialny – odparł twardo Gustaw.
Pierwsze krople deszczu uderzyły w dach schroniska.
– Nie dojdziesz do nich w tych warunkach, kto zna dobrze tego chłopka i tę nauczycielkę, przeanalizujmy, podobno to dobry gość, łaził z Tobą, chodźmy do stołu – logicznie zaproponował Słowak.
– Synu, zostań, reszcie dziękuję, pomóżcie wychowawczyni, bo najwyraźniej sobie nie radzi i nie chce mieć więcej problemów – rozdysponował chłopaków.
O dziwo, przyjęli to bez słowa sprzeciwu. Pozostali Włodek, jego ojciec i Honza. Rozłożyli na stole mapę terenu.
– Ja mam 1:60 000, a on nie wiem, skąd wytrzasnął 1:50 000. Schodzili od tego miejsca – zaczął pan Gustaw.
– Włodek, znasz dobrze Sebę, musiał zobaczyć, że idzie burza. Gdzie Twoim zdaniem by on poszedł? – zapytał nastolatka Honza.
Włodzimierz dokładnie lustrował mapę. Nieraz wszyscy łazili po górach. Sebastian tez chodził sam. Włodek przypomniał sobie jak od kolegi usłyszał, że dorwała go burza. Jak mu wtedy opowiadał, odbił w bok i znalazł jakąś stodołę lub opuszczoną chatę.
– Zboczy z kursu, by poszukać schronienia. Jeżeli ma drugą osobę, to zrobi to na 100%, ale….– odparł młodzieniec.
– Jakie „ale”? – zapytał go ojciec.
– To jest nauczycielka, ona może narzucić trasę. Do momentu, kiedy wszystko jest OK, podporządkuję się jej – dorzucił chłopak.
- A ta nauczycielka, ktoś o niej może coś powiedzieć – zapytał Honza.
Jedyna osoba, która mogła coś bliżej powiedzieć o nowej nauczycielce to była nasza wychowawczyni. Jednak jej obecności to towarzystwo nie pragnęło. Tyle by z niej było pożytku co z psa gnoju.
– Jeżeli by ją przekonał to jak myślicie, którędy by poszedł? – zapytał Honza.
– Na pewno w taką pogodę i w takim stanie nie pchałby się czerwonym szlakiem, tu jest spory spadek – odpowiedział Gustaw.
– Odbije w niebieski, chyba że ona mu zabroni – dorzucił Włodek.
Szkopuł tkwił w tym, że niebieski szlak szedł na prawo i lewo od czerwonego.
– A co to tutaj jest, ten znak? – zapytał Gustaw, wskazując ledwo dostrzegalny punkt na mapie.
– Ubytownia, taki schron turystyczny – odparł Honza.
– Na 100%, jak ona nie wybiła mu to z głowy to tam poszedł – rzucił Włodek.
Hoźna odetchnął spokojnie.
– Jeżeli jest tak dobry jak mówicie i z tego, co wiem ma duże doświadczenie to tam im się krzywda nie stanie. Nie ma tam luksusów, lecz do rana mogą śmiało przenocować.
– Sebastian miał rację żywnościową, zapasowe baterie do latarki, niezbędnik, nóż, zapałki, zapalniczkę, latarkę…… –zaczął wymieniać Włodek.
– Przestań synu – zgasił go jego własny ojciec.
Obaj przewodnicy zdali sobie sprawę, że w swych pleckach nie mieli takowego wyposażenia jak ten młodzieniec.
++++++++++++++++++++
Analizując sytuację, zdałem sobie sprawę, że w mojej książeczce walutowej znajduje się 800 koron czechosłowackich. Miałem jeden banknot o nominale 500 koron oraz trzy banknoty po 100 koron. Wraz z paszportem całość była starannie zawinięta w foliową torebkę, co zapewniało, że te skrawki papieru nie ulegną zniszczeniu.
– Wzięłaś pieniądze? – zapytałem panią Agnieszkę.
Sam złapałem się na tym, że czasem mówiłem jej na pani, a czasem na Ty. To drugie zdarzało się coraz częściej, zwłaszcza gdy wtulona we mnie, bała się czegoś.
– Tak, mam je, są w twoim plecaku – odpowiedziała.
Nie zwracając uwagi na to, że nie zakrywam swych intymnych części ciała, wsunąłem dłonie do plecaka. Światło latarki stawało się coraz słabsze, co sugerowało, że polskie baterie się rozładowują. Potrzebowałem światła jak ryba wody. Najpierw wyciągnąłem baterie, a potem sięgnąłem po latarkę. W pomieszczeniu nastała ciemność.
– Gdzie jesteś? – usłyszałem jej zapytanie.
– Spokojnie, wymieniam baterie w latarce – uspokoiłem ją.
Po chwili mocny snop światła oświetlił nasze miejsce. Zajrzałem do plecaka i odetchnąłem z ulgą. Podobnie jak ja, Agnieszka zapakowała swój paszport, książeczkę walutową i pieniądze w foliowy worek. Dotknąłem banknotów – były suche. Na nasze szczęście miała wszystkie 800 koron w banknotach po 100 koron.
– Biorę twoje 500 koron, a w zamian daję ci swój banknot 500 koron – rzuciłem.
Okryta kocem ustawiła się obok mnie. Deszcz znów zaczął padać mocniej. Nie zwracałem uwagi na to, że przygląda się mojej nagiej sylwetce. Być może mój ptaszek podniecony tymi wtuleniami i widokiem jej nagiej sylwetki jakoś zareagował i stał się deczko większy, lecz nie to teraz było dla mnie ważne. W ręku trzymałem banknoty po 100 koron. Już wcześniej ułożyłem sobie z drobnicy podpałkę.
– Co chcesz zrobić? – usłyszałem jej zapytanie.
– Rozpalić ogień w piecu – odparłem.
– Banknotami? – zapytała z niedowierzaniem.
– Masz lepszy pomysł? – odpowiedziałem, wsadzając pomięte banknoty pod drobne drewno. Odpaliłem pierwszą sztormową zapałkę. Była zawilgocona i nie dała rady. Udało się dopiero przy trzeciej. Właśnie paliłem w piecu 500 koron, mając kolejne 300 w zanadrzu.
– Zwariowałeś – skwitowała to.
Odwróciłem się do niej. Była teraz spokojna i jakże piękna. Pomimo tego, że była okryta tym ohydnym szarym kocem widziałem pod nim tę przepiękną kobiecą sylwetkę.
– Burza wraca, musimy tu spędzić noc, a nasze ubrania, z wyjątkiem majtek, do rana nie wyschną – oznajmiłem.
Udało się za pierwszym razem. Od banknotów zajęło się drobne drewno. Odetchnąłem z ulgą. Znów stanęła za mną i nakryła mnie kocem. Po raz kolejny poczułem, jak jej piersi dotykają moich pleców.
– Jesteś niesamowity, mówiłam ci to już, czy jeszcze nie?
– To najdroższa rozpałka w moim życiu – odparłem.
Jakże ona łechtała moje ego, spragnione takich komplementów, i to nie od nastolatek, lecz od dorosłych kobiet.
– Daj nasze buty, powiesimy je nad piecem, to wyschną – zaproponowałem.
Zostawiła na moim ciele koc i sama nagusieńka pobiegła w samych skarpetkach po swoje i moje buty. Podała mi je zza pleców. Przewiesiłem je na sznurku, tak by nie spadły. Odwróciłem się do niej twarzą, teraz ja byłem otulony kocem. Stała na wyciągnięcie ręki, całkowicie naga, nie zakrywając intymnych części ciała.
– Boże, jaka ty jesteś piękna – wyrwało mi się, patrząc na jej sylwetkę.
– Przestań – odparła, zrywając ze mnie koc.
Narzuciła go na siebie i teraz ona lustrowała moje nagie ciało. Wstyd przed pokazywaniem się nago spadł na dalszy plan. Te przypadkowe sytuacje, gdy widzieliśmy swoje intymne części ciała, zadziałały w ten sposób. Odwróciłem się, musząc jeszcze coś sprawdzić.
Nie zostawiaj mnie tu samej – rzuciła, widząc, że otwieram drzwi od utulni.
– Sprawdzę, czy komin jest drożny, żebyśmy się nie zatruli tlenkiem węgla – odparłem.
Na dworze padało dość intensywnie. Krople deszczu spadły na moje nagie ciało. Dzierżąc w ręku latarkę musiałem nieco oddalić się od budynku. Mocnym snopem światła omiotłem wylot komina. Wszystko było w porządku, dym był widoczny. Ta krótka chwila na dworze sprawiła, że wróciłem lekko przemoczony. Kobieta natychmiast narzuciła na mnie koc i zaczęła mnie nim wycierać. Znów stała blisko mnie nagusieńka jak ją tylko Bóg stworzył.
– Nie patrz tak na mnie, peszę się – powiedziała, widząc, jak lustruję jej ciało.
Dostrzegłem, że miała gęsią skórkę. Gdy skończyła mnie wycierać, zdjąłem z siebie lekko wilgotny koc i okryłem nim ją.
– Niepotrzebnie, teraz jest wilgotny – oceniłem jej działanie.
Deszcz zaczął padać coraz mocniej. Pomruki burzy stawały się coraz wyraźniejsze. Okryta kocem położyła się na pryczy. Zbliżyłem się do pieca i dołożyłem sporą szczapę drewna. W pomieszczeniu powoli zaczęło czuć się ciepło.
– Chodź do łóżka, nie marznij – usłyszałem z jej ust.
Ten pierwszy człon brzmiał zachęcająco, ale nie wiedziałem, o co jej chodzi. Postanowiłem jednak, że bez jej zgody nie podejmę bardziej odważnych kroków. Powiesiłem latarkę na swoim miejscu i zrobiłem to, o co mnie prosiła. Uniosła się na łokciach.
– Boże, Ty o wszystkim pamiętasz, a ja nawet nie zapytałam Cię jak Twoja kostka – zarzuciła sobie i natychmiast opatulona kocem wstała z pryczy.
Nim zdążyłem odpowiedzieć, stwierdziła, że musi ją zobaczyć. Usiadłem na rogu pryczy. Agnieszka usiadła w kucki na klepisku równolegle do mojego ciała. Ujęła moją chorą stopę, lekko się nad nią pochyliła i zaczęła ściągać przemoczony i brudny bandaż elastyczny. Jej głowa była na wysokości moich bioder. Nie mogłem powstrzymywać już dłużej podniecenia. Mimo że nie chciałem, mój penis osiągnął wzwód. Na razie tego nie widziała, ale po zakończeniu obdukcji mojej stopy i podniesieniu głowy miałaby kilkunastocentymetrowy organ w odległości kilku centymetrów od siebie, centralnie na wysokości swoich oczu. Bez namysłu obiema dłońmi zakryłem swojego członka.
– Opuchlizna jest, poruszam teraz i powiedz, kiedy boli – poinstruowała mnie co ma zamiar robić.
Syknąłem parę razy z bólu, gdy ruszała moją stopą. Ból nie był zbyt silny. Nadal klęcząc, wyprostowała się.
– Nie ma sensu bandażować ponownie, wzięłam jeden świeży bandaż z apteczki, to zabandażuję ci jutro – odpowiedziała i uśmiechnęła się, widząc moje dłonie zakrywające wiadomy organ.
– Teraz ty mnie peszysz – powiedziałem, czując, że się rumienię.
Opuściła wzrok. Gdzieś w oddali słychać było grzmot.
– Chodź, kładź się, połóż się za moimi plecami, tak na łyżeczkę – poprosiła.
Zdawałem sobie sprawę, że w sytuacji, gdy miałem erekcję w tak bliskim kontakcie, poczuje to na swoich pośladkach. Odwrócona na boku, tyłem do mnie, podała mi koc, bym nas oboje nakrył. Miała lekko zgięte nogi w kolanach. Narzuciłem koc na plecy i powoli usadowiłem się za nią.
– Podłóż mi rękę pod głowę i przytul mnie mocno – poprosiła, podnosząc głowę.
Zrobiłem to, o co prosiła. Położyła głowę na mojej ręce. Gdy nas okryłem kocem, delikatnie wzięła moją lewą dłoń i położyła na swoim brzuchu. Poruszyła ciałem, wtulając się mocno we mnie. W tej pozycji to ja byłem dużą łyżeczką, a ona małą. Poczułem, jak jej pośladek dotyka bezpośrednio mojego wzwiedzionego penisa. To, że jeszcze nie zabrałem się za wiadome rzeczy, leżąc z nagą kobietą w tym prowizorycznym łóżku, było poświęceniem z mojej strony. Musiała czuć mój organ, czuć jego obecność i śluz, jaki produkował.
– Dziękuję ci za wszystko – powiedziała.
Pocałowałem ją w szyję, która wystawała spod koca. Zaczęło padać mocniej. Odgłosy wyładowań atmosferycznych stawały się coraz bardziej słyszalne.
– Jezu, kiedy to się skończy?
– Śpij, niedługo przejdzie – starałem się ją uspokoić.
Na zewnątrz lało jak z cebra. W pewnym momencie przez szparę w drzwiach dostrzegłem błysk pioruna, a po chwili potężny huk. Piorun musiał walnąć gdzieś blisko, bo czuć było, że ziemia, aż zadrżała. Agnieszka momentalnie zmieniła swą pozycję na twarzą do mnie i dosłownie dociągnęła mnie do swojego ciała.
– Przytul mnie mocno, proszę, boję się, ja już nie wytrzymam – krzyknęła panicznym, płaczliwym głosem.
Jej dłonie oplotły moje ciało, a paznokcie prawie wbiły się w moje plecy. Głowę mocno wtuliła w moją klatkę piersiową. Boże, musiała w dzieciństwie przeżyć jakąś traumę podczas burzy.
– Już dobrze, jestem tutaj przy tobie, nic ci się nie stanie – wyrzuciłem z siebie.
Prawą dłonią objąłem tył jej głowy i docisnąłem lekko do swej klatki piersiowej. Lewą mocno oplotłem jej kibić i przyciągnąłem do siebie. Cała drżała i płakała. Przez jej gwałtowny ruch koc zsunął się nieco, odsłaniając górne części naszych ciał. Znów gdzieś w miarę blisko pierdyknęło.
– Jestem tutaj, nic się nie bój – rzuciłem, chcąc ją uspokoić.
Łkała, a jej ciało było sztywne i naprężone. Czułem jego drżenie. Musiałem za wszelką cenę uspokoić tę kobietę.
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze, jestem tu z tobą – szeptałem, składając delikatne pocałunki na jej barku.
Nie wiem, co plotłem, lecz starałem się cały czas ją słownie uspokajać, przerywając to delikatnymi pocałunkami w szyję, kark, bark. Powtarzałem frazy w stylu: „Jestem tutaj z Tobą”, „Spokojnie, nic Ci nie będzie”, „Wszystko będzie dobrze”. Wyrwało mi się nawet: „Już dobrze, kochanie, jestem przy Tobie”. Agnieszka, skulona w pozycji embrionalnej, kolanami napierała na mojego sterczącego członka. Cały czas czule i delikatnie prawą dłonią głaskałem jej włosy. Moje działania w końcu przyniosły skutek – mniej drżała i przestała szlochać. Nie przestając powtarzać tych banalnych stwierdzeń, całując odsłonięte części jej ciała i głaszcząc ją po głowie, miałem nadzieję uspokoić jej strach i przerażenie. W duchu modliłem się, by ta burza wreszcie się skończyła. Nie zwracałem uwagi na zegarek; dla mnie czas się dłużył, dla niej pewnie trwał wieczność. W końcu wyładowania atmosferyczne stały się słabsze i mniej słyszalne.
– Już dobrze, maleńka, już po wszystkim – wyrwało mi się, a ja złożyłem pocałunek na jej karku.
Jej ciało nie było już tak napięte i sztywne. Paznokcie nie wbijały się tak mocno w moje plecy. To był dobry znak – strach i przerażenie zaczynały mijać. Moja lewa ręka nie obejmowała jej już tak mocno w talii. Agnieszka nie była już tak skulona. Wyprostowała nogi, tak że teraz mój penis dotykał jej brzucha.
– Dziękuję, dziękuję, dziękuję – wyrzuciła z siebie, zaczynając całować moją klatkę piersiową.
+++++++
Ten cholerny piorun, jaki walnął w pobliżu miejsca, gdzie przebywali, całkowicie rozstroił chwilowo uspokojone ciało młodej kobiety. Traumatyczne przeżycia z dzieciństwa powróciły. Wszystko, co wtedy przeżywała, wróciło ze zdwojoną siłą. Już wcześniej, idąc z tym chłopakiem w czasie deszczu i nadciągającej burzy, czuła strach. Gdyby wiedziała, że ta burza ma ich spotkać, nie zgodziłaby się na tę eskapadę. Ten chłopak jednak był niesamowity. Niesamowity to mało powiedziane. Nigdy w życiu nie spotkała tak opanowanego i logicznie myślącego dorosłego mężczyzny. Miałam się nim opiekować, a w sytuacji załamania pogody to on przejął dowodzenie i, mimo urazu, poprowadził wszystko tak, że znaleźli w miarę bezpieczne miejsce. Gdyby to przydarzyło się jednej z tych dziewczyn, które Sebastian pochwycił, obie jęczałyby w lesie ze strachu. Spokój, opanowanie, logiczne myślenie i analiza skutków swoich działań – to było to, czym zaimponował jej ten piętnastolatek. Agnieszka nie ukrywała – gdyby nie on, nie przeżyłaby tej nocy w lesie. Spanikowała, demony z przeszłości wróciły, gdy jako mała dziewczynka widziała, jak piorun uderza w pobliskie drzewo, zapalając je. Nie było ojca, który, podobnie jak on teraz, mocno ją przytulił i trzymał w swoich wątłych jeszcze nastoletnich ramionach. Wątłych fizycznie, lecz silnych psychicznie. W pokoju nauczycielskim, gdzie dość rzadko przebywała, padło czasami jego nazwisko, lecz tylko od jednego nauczyciela – tego od PO. Same superlatywy. Bagatelizowała to wtedy, nauczyciel PO, nic nieznaczący przedmiot w szkole. Narzucona dokładka do przedmiotów nauczania. Teraz zmieniła diametralnie zdanie. Fakt, że ten Gustaw, ich przewodnik, wysłał go razem ze swoim synem na tyły, też dawał jej do myślenia. Końcowy fakt pochwycenia tej niesfornej Kasi, kosztem swojego zdrowia, również był godny podziwu.
– Boże, gdzie się tacy rodzą i dlaczego ja takiego nie spotkałam?
Pierwszego chłopaka, z którym się przespała, poznała na studiach, na pierwszym roku. Zrobiła to bardziej z ciekawości niż z miłości. Nic nadzwyczajnego. Był starszy od niej o dwa lata, ale nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Stosunek był przeciętny, nie odczuła orgazmu, a ten Patryk, bo tak miał na imię, po zakończonym akcie zwalił się na bok, zostawiając ją rozgrzaną. Potem, na trzecim roku, student o rok starszy z Politechniki, zapoznany na imprezie. Dziki, namiętny seks w jakże romantycznej klubowej toalecie. Trzeci partner to chłopak o rok młodszy, z wyższych sfer. Ojciec dyplomata, piękna willa. Może i był fajny, lecz rodzina nie zaakceptowała jego wybranki. Dali jej odczuć, że nauczycielka WF-u to nie partia dla ich syna. Spasowała, bo on również nie miał zamiaru działać wbrew woli rodziców. Z żadnym ze swoich poprzednich partnerów nie przeżyła w 25% tak ekstremalnej sytuacji jak ta, w której się znalazła. Czy zepsucie się samochodu i czekanie na pomoc drogową w odludnym terenie można porównać do tego? Na dodatek tamten ostatni partner od razu wsadził swoje ręce pod jej sukienkę, twierdząc, że „teraz przeżyjemy seks stulecia”. Sebastian, ten nastolatek, to była w porównaniu do tamtych facetów inna liga. Sama dziwiła się, dlaczego w tej krytycznej sytuacji on, gówniarz, tak ją zdominował. Poddała się bez większych oporów jego poleceniom. Nawet kiedy powiedział jej, że ma zdjąć wszystkie ciuchy po dotarciu do schronienia, zrobiła to bez zastanowienia. Ten nastolatek nie naciskał, dawał tylko konkretne argumenty, by tak postąpić. Najważniejszą jednak kwestią było jego zachowanie. Miał te naście lat i z pewnością hormony buzowały w jego organizmie, ale nie posunął się dalej, niż w takiej sytuacji mógłby. Agnieszka widziała, jakby zachowali się jej rówieśnicy lub byli partnerzy. Tylko jedno byłoby im w głowie na widok nagiej, zestresowanej i wystraszonej kobiety. Potem, oczywiście, zwaliliby wszystko na nią, że niby to sprowokowała, że to normalne w takiej sytuacji i inne slogany. Ten chłopak był inny, z pewnością czuł podniecenie, co było normalne w jego wieku, jednak nie przekroczył czerwonej linii, mimo że mógł jej zachowanie i słowa zrozumieć w sposób opaczny. Czy miałaby coś wtedy przeciwko temu? Na pewno zaprotestowałaby. Zachowywał się jak troskliwy ojciec, odpowiedzialny partner, brat, z wskazaniem na tego środkowego. Nikt nigdy nie dbał tak, jak ten nastolatek teraz. To było dla niej fascynujące i jednocześnie dziwne. Apogeum wszystkiego stanowiła ta powracająca burza i uderzenie pioruna w bezpośredniej bliskości. Po raz drugi straciła kompletnie głowę i zachowywała się jak mała wystraszona dziewczynka. Wtulenie się w jego ciało musiało być dla takiego nastolatka szalenie ekscytujące i jednocześnie niekomfortowe. Nim to nastąpiło, kątem oka dostrzegła, gdy badała jego stopę, że jego penis osiągnął pełną erekcję. Wcześniej widziała ten organ w spoczynku i potem w częściowym wzwodzie. To, w jaki sposób się zachowywał, jaki był w tak intymnych sytuacjach, działało na jego korzyść. Nie grał żadnej roli, nie wywyższał się, nie pokazywał, że w tej sytuacji jest jej panem. W pewnym momencie, ku swojemu zaskoczeniu, Agnieszka przestała być wstydliwa w stosunku do niego. Po sytuacji z myszą, gdzie przez dłuższą chwilę paradowała przed nim nago, zdała sobie sprawę, że dalsze ukrywanie nagości jest zbędne. W tym apogeum, jakie wywołała ta powracająca burza, najważniejszym działaniem, jakie podjął ten nastolatek, było zapewnienie jej bliskości, ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Słowa, które jej mówił, głaskanie po głowie i, co najważniejsze, całowanie jej ciała sprawiły, że przeżyła to w mniejszym stresie. Fakt, że była wtulona w jego ciało, również dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Zdała sobie sprawę, że to on ją chronił, a nie ona jego.
– Czy tak postąpiłby któryś z jej poprzednich partnerów? – tłukło się w jej myślach.
– Żaden – odpowiedź przyszła natychmiast.
Ten nastolatek był naturalny, nieco niesforny erotycznie, lecz dojrzały intelektualnie. Opiekuńczy, odważny, rzutki i nad wyraz troskliwy. Delikatny, subtelny, trochę skryty i cholernie delikatny. Czy te wszystkie przymiotniki mówiły o nim źle? Nie, teraz dojrzała, że patrzenie na partnerów z perspektywy wyglądu i modnych ciuchów to dno. Który z nich potrafiłby posługiwać się mapą i kompasem jak on? Który byłby w stanie dla obcej kobiety poświęcić 500 koron, by rozpalić ognisko? Kto nie wykorzystałby takiej sytuacji na swoją korzyść.
– Nie znam takiego – przeszło jej przez myśl.
Jak nigdy czuła się w ramionach tego młodzieńca bezpieczna i pewna. Nikt nigdy nie dał jej poczucia takiego bezpieczeństwa jak ten gówniarz teraz. Nie myślała o nim jako o gówniarzu. Po prostu nie przechodziło jej przez myśl, że tak młody facet, nastolatek, zapewni jej to, czego nie zapewnili jej poprzedni partnerzy. Fascynował ją ten chłopak. W jego działaniu było połączenie delikatności, subtelności i czegoś jeszcze nieokreślonego, lecz mającego pozytywny wydźwięk. Burza przesuwała się gdzieś dalej od nich. Cały czas wtulona w tego chłopca przyjmowała od niego jakże niewinne pocałunki na swą górną część ciała, miłe szeptane stwierdzenia i najbardziej miłe głaskanie po włosach. Stres, strach, jakakolwiek obawa co dalej wychodziło z ciała kobiety. Wreszcie z pozycji maksymalnie skulonej mogła się wyprostować. Nie miała już drżenia całego ciała. On trzymał ją nadal, już teraz nie tak mocno jak wcześniej. Cały stres z niej uchodził, czuła, że musi go szybko rozładować. Ten chłopak zrobił dal niej tak wiele. Postanowiła podziękować mu za to, jak tylko najlepiej mogła. Bez żadnego oporu postanowiła pocałunkami odpowiedzieć na jego pocałunki. Wiedziała, gdzie w górnych częściach ciała złożenie pocałunku da facetowi przyjemność. Delikatnie najpierw musnęła swymi wargami okolice brodawek, a potem łapczywie poczęła całować tors mężczyzny. Pieściła językiem jego małe sutki. Nawet się nie spodziewała, że po takich pieszczotach mogą one sterczeć. Chłopak poddał się jej działaniom. Bezwstydnie swoimi dłońmi ujęła jego dłonie i skierowała je na pośladki. Pragnęła dać coś temu nastolatkowi za to, co zrobił. Nie przyszło jej do głowy nic innego. Wszak on zrobił to wszystko nie za pieniądze, lecz dla niej lub dla nich. Zdawała sobie sprawę, że on sam, w pełni sprawny, nawet z przeciwnościami burzy, dotarłby do celu. Muskała ustami jego klatkę piersiową, a jej włosy ocierały się o nią. Zaskoczony Sebastian przez chwilę przestał gładzić jej włosy. To, co teraz robiła Agnieszka, najwyraźniej go zaskoczyło. Za to, co zrobił, postanowiła, łamiąc przyjęte reguły, odwdzięczyć się tak, jak kobieta potrafi najlepiej. Na bok rzuciła wbijane jej kanony o dystansie uczeń – nauczyciel. Tej sytuacji żaden podręcznik lub wykładowca na jej szkole nie przewidział. Sama też musiała dać upust stresowi. Przytrzymując swego partnera na plecach, szybko przemieściła się tak, że teraz okrakiem siedziała na jego brzuchu. Koc opadł na bok i oboje byli nadzy. Chłopak patrzył na nią wielkimi oczami. Będąc na górze, delikatnie pochyliła się.
– Ciii, nic nie rób – szepnęła przykładają swój palec do moich ust.
Siedząc na brzuchu chłopaka i miała pełną kontrolę nad ty co się dzieje. Bez skrupułów ujęła jego obie dłonie i położyła je na swych piersiach. Uniosła się delikatnie na kolanach i lewą dłonią chwyciła jego sztywnego członka. Kierowała go w stronę swej cipki. Delikatnie końcówka jego penisa otarła się o jej wargi sromowe. Przesunęła nim, tak by poocierać się jeszcze przez chwilę. Nie trwało to długo. Sprawnie nakierowała fallusa na otwór swej pochwy i powoli zaczęła opuszczać swe biodra.

+++++++
Jęknęliśmy równocześnie, gdy mój penis począł zagłębiać się we wnętrzu jej cipki. Byłem w takim szoku, że bez słowa poddawałem się temu, co wyczynia ta kobieta. W najśmielszych snach nie przewidziałbym takiego scenariusza. Agnieszka powoli opuszczała swe biodra. Czułem, jak mój penis dotyka ścianek jej pochwy, jak zagłębia się coraz bardziej. Obiema dłońmi wykonywałem koliste ruchy na jej piersiach. Miałem lekko przymknięte oczy. W końcu mój penis w całości zniknął we wnętrzu jej pochwy. Moja partnerka powoli i delikatnie poczęła wykonywać ruchy miednicą. Obie jej dłonie oparte o moją klatkę piersiową stymulowały moje sutki. Patrzyła na mnie tym specyficznym wzrokiem, delikatnie przygryzając wargi. Burza odchodziła, lecz teraz tutaj to wybuchł huragan erotyzmu i pożądania.
– Agnieszko… – szepnąłem
– Ciii, nic się nie bój, wszystko będzie dobrze – usłyszałem w odpowiedzi i poczułem jej palec na moich ustach.
Właśnie przeżywałem swoją inicjację seksualną. Była pierwszą kobietą, z którą miałem okazję odbyć stosunek. To, że to ona kontrolowała sytuację, było dla mnie ulgą. Z pewnością byłbym nieporadny i mógłbym zepsuć ten zmysłowy akt, który właśnie się rozgrywał. Ona przejęła nad wszystkim kontrolę, a ja poddawałem się temu bez słowa sprzeciwu. Jej ruchy stawały się coraz szybsze. Oboje oddychaliśmy głęboko, czerpiąc przyjemność z tego, co robiliśmy. Przygryzałem wargi, czując dreszcz podniecenia i błogi stan. Dłońmi wykonywałem okrężne ruchy na jej piersiach, co jakiś czas ocierając o jej nabrzmiałe brodawki. W tej pozycji mogłem zrobić tylko tyle. Ona była dyrygentką tego stosunku, nadając tempo i głębokość penetracji. Z początkowo delikatnych i niezbyt szybkich ruchów powoli zwiększała intensywność. Jej ruchy stawały się coraz głębsze i szybsze, poruszała biodrami w prawo i lewo, w górę i w dół. Czułem skurcze ścianek jej pochwy. Nasze serca biły jak szalone, a ciśnienie krwi mogłoby przyprawić niejednego lekarza o zawał. Czułem nadchodzącą falę przyjemności. Dyszałem jak parowóz, a z moich ust wydobywały się jęki.
– Ooo, aaa – wyrywało nam się co chwila.
Agnieszka jęczała, wykonując coraz silniejsze i szybsze ruchy miednicą. Poczułem, że został przekroczony ten moment i za chwilę będę miał wytrysk. Poruszałem biodrami, ale to ona miała nade mną przewagę. Przeszywający dreszcz i spazm przyjemności ogarnęły moje ciało. Wszystkie moje mięśnie naprężyły się, a w tym momencie moje nasienie trysnęło w głąb jej pochwy.
– La aaa, ooo ooo – jęczałem, wijąc się z rozkoszy.
Ruchy Agnieszki stały się dzikie i intensywne. Czułem, jak jej ciało przeszywają dreszcze, słyszałem, jak jęczy z rozkoszy.
– O takk, o taaaaak, jeszcze – wyrzuciła z siebie bez żadnego zażenowania.
Najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że ja już przeszedłem przez orgazm. Mój penis wciąż był w erekcji, wypluwając kolejne porcje nasienia. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, zanim erekcja ustanie.
– Uuuuuuuu, taaaaak, och – wyrzuciła z siebie głośno, a jej całe ciało wygięło się w kształt łuku.
Czułem, jak wszystkie jej mięśnie są napięte. Patrzyłem na to zjawisko, które widziałem po raz pierwszy w życiu. Jej ciało wstrząsnęła seria konwulsji i przeszywających dreszczy. Jęcząc z rozkoszy, opadła na mnie. Czułem jak mocno kołata jej serce. Dyszała jeszcze chwilę, leżąc na mnie. Objąłem ją czule i zacząłem głaskać po włosach.
– Dziękuję ci, to było cudowne – szepnąłem jej do ucha.
Oddychała ciężko, nic nie mówiąc. Oboje dochodziliśmy do siebie po tym miłosnym akcie. Leżąc na mnie, uniosła biodra i sprawnie ujęła mojego już nieco sflaczałego członka, wyciągając go z siebie.
– Boże, co ja zrobiłam, będę się za to smażyć w piekle – rzuciła.
– Nie pozwolę na to – odparłem i po raz pierwszy pocałowałem ją w usta.
Zdałem sobie sprawę, że przez cały czas, kiedy się kochaliśmy nie całowaliśmy się w usta. Zapragnąłem tego teraz, i to zrobiłem. Spojrzała na mnie serdecznym wzrokiem.
– Teraz czuję, że wszystko ze mnie zeszło – oznajmiła, a widać było, że stres i strach były już tylko wspomnieniem.
– Ułóż się wygodnie i zaśnij, ruszamy skoro świt, musimy wypocząć – powiedziałem, tuląc jej głowę do swojej piersi.
– Dziękuję Ci, za wszystko, za to też – odparła i wygodnie ułożyła się kładąc swą głowę na mojej klatce piersiowej.
– Spij, kochanie – wyrzuciłem z siebie.
Wtuliła się we mnie mocno, a ja nakryłem nas oboje kocem. W utulni było już w miarę ciepło. Deszcz delikatnie kropił na zewnątrz. Burza oddaliła się gdzieś w dal. Czułem bicie jej serca i równomierny oddech. Wiedziałem dokładnie, kiedy zasnęła. Odczekałem jeszcze chwilę, nie chcąc jej budzić, a jednocześnie musiałem dołożyć drewna do pieca. Gdy byłem pewien, że śpi głęboko, delikatnie wysunąłem się i ułożyłem ją wygodnie na pryczy, szczelnie nakrywając kocem. Dołożyłem spory kawał drewna do pieca. Na szczęście ogień był jeszcze na tyle silny, że po chwili jego języki omiotły dołożony kawałek. Usiadłem za stołem i patrzyłem na śpiącą nauczycielkę. Czułem coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem, i wiedziałem, że się w niej zakochałem. Łzy napłynęły mi do oczu. Płakałem ze szczęścia. Przemyślając to, co się wydarzyło, siedziałem do świtu, od czasu do czasu dokładając szczapy drewna do pieca. Nie chciałem jej budzić, a ona spała mocnym, spokojnym snem, a ja byłem jego opiekunem. Tylko raz wyszedłem na zewnątrz za potrzebą. Baterie latarki wyczerpały się gdzieś koło trzeciej w nocy. Świt, jak to w maju, nastał około piątej. Nie dokładałem już do pieca. Sprawdziłem nasze ubrania – były suche. Narzuciłem na siebie ciuchy i wyszedłem na zewnątrz, by podziwiać wschód słońca. Wstawał piękny, słoneczny dzień, a ptaki śpiewały niemiłosiernie. Oddaliłem się nieco od naszego noclegu w poszukiwaniu źródła wody. Znalazłem je około 300 metrów od naszego domostwa. Niewielki strumyk wydawał się czysty. W razie czego miałem w plecaku Pantocydom – tabletki do uzdatniania wody, prezent od mojego PO-wca. Nabrałem wody do manierki i wróciłem do utulni. Agnieszka nadal smacznie spała. Z bólem serca musiałem przerwać jej ten błogi sen. Od wczoraj czułem się jakoś odmieniony, lepszy. Przypominałem sobie nasz intymny akt i w głębi duszy czułem się dobrze. Wiedziałem, że to kobieta mojego życia. Nie przeszkadzała mi spora różnica wieku; wręcz przeciwnie, uważałem to za zaletę. Cóż, mogła mi dać równolatka, która w głowie miała tak poukładane jak w dupie po śliwkach.
– Wstań, kochanie, musimy ruszać – powiedziałem cicho, delikatnie głaszcząc ją po twarzy.
Nie mogłem się oprzeć i nim otworzyła oczy, pocałowałem ją w policzek.
– To już? – zapytała, otwierając oczy.
– Tak, jest piąta, już świta, musimy ruszać, ubrania wyschły i masz je na stole – odpowiedziałem.
Podszedłem do swojego plecaka i wyciągnąłem z niego ostatnią konserwę wojskową – salceson. Nie przepadałem za nim, ale kiszki nam marsza grały, więc należało się posilić przed wyjściem. Rozpakowałem kolejną porcję sucharów i nałożyłem na nie kawałki salcesonu. Agnieszka ubierała się w tym czasie. Gdy to zrobiła wyszła na zewnątrz najpewniej za potrzebą. Wróciła po chwili.
– Niestety, to salceson, nic innego nie mam – oznajmiłem.
– Nie mam nic przeciwko salcesonowi – odparła.
Jedliśmy w ciszy, popijając wodą z manierki. Ogień w piecu wygasł.
– Wyspałeś się? – zapytała.
Nie mogłem jej skłamać. Nie po tym, co między nami zaszło.
– Nie spałem, nie mogłem, musiałem dokładać do pieca – odparłem.
Przyjrzała mi się badawczo.
– Sebastian, co jest, jesteś jakiś nieobecny, co się stało? – zapytała.
Miałem jej to powiedzieć, ale później.
– Agnieszka, kocham cię – wypaliłem bez ogródek.
Zrobiła wielkie oczy, zaskoczona moim wyznaniem. Przez chwilę nic nie mówiła, patrząc mi prosto w oczy.
– Wiedziałam, wiedziałam, że nie powinnam, przepraszam cię, to nie powinno się wydarzyć – wyrzuciła z siebie, ku mojemu zaskoczeniu.
Nie wiedziałem, o czym mówi. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem.
– Agnieszka, co ty mówisz? Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam, a to, co się wczoraj wydarzyło, było najcudowniejszą rzeczą w moim życiu – odparłem.
– A ile ty kobiet znasz i z iloma byłeś w łóżku? – zapytała.
– Tylko z tobą, byłaś pierwszą i tą jedyną w moim życiu – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Wstała od stołu i obiema dłońmi chwyciła się za głowę.
– Jezu, ja Cię jeszcze rozprawiczyłam, niezła ze mnie suka – wyrzuciła z siebie i wybuchła płaczem.
Wstałem za stołu i podszedłem do niej. Objąłem jej twarz obiema swymi dłońmi.
– Nie płacz, Kocham Cię i nic na to nie poradzę, zdałem sobie sprawę z tego wczoraj, jak patrzyłem jak śpisz, po raz pierwszy w życiu płakałem ze szczęścia – otworzyłem się i pocałowałem ją w usta.
Zrobiła krok w tył.
– Sebastian, ja mam 25 lat, Ty szesnaście, co Ty możesz wiedzieć o miłości, bzyknąłeś sobie nauczycielkę i tyle, pomyśl, to nie ma żadnego sensu, Tobie się to tylko tak wydaje, poznasz młodsze dziewczyny… – rzuciła mi w twarz dość ostre słowa.
– Może i niedużo wiem o miłości, może tyle co ty o topografii, lecz wiem, co czułem i co czuję teraz – przerwałem jej.
Agnieszka płakała i przeklinała siebie za to, co zrobiła. Czuła się winna tego, co było między nami w nocy.
– Powiedz, że nic dla ciebie nie znaczę i tylko mnie wykorzystałaś. Tylko powiedz to szczerze i patrz mi prosto w oczy – rzuciłem wszystko na jedną szalę.
Dotarło to do niej. Patrzyła na mnie swoimi zapłakanymi oczami i wiedziałem, że mi tego nie powie. Czułem to podskórnie. Nie była tego typu kobietą, by zabawić się i porzucić partnera. Staliśmy naprzeciwko siebie, patrząc sobie głęboko w oczy. Czekałem na odpowiedź, a w jej wnętrzu coś się kotłasiło.
– Nie, nie jest tak, jak mówisz – szepnęła.
Doskoczyłem do niej i objąłem ją rękoma. Nie pytając o zgodę, całowałem jej usta, jak tylko najlepiej umiałem.
– Kocham cię, kocham cię – szeptałem w przerwach pocałunków.
Nie zaprotestowała. Całowaliśmy się teraz namiętnie i bez krępacji. Mocno objęci wyglądaliśmy jak para kochanków.
– Kocham cię – usłyszałem od niej i mało co nie eksplodowałem ze szczęścia.
Wymiana czułości i pocałunków trwała jeszcze chwilę. Musieliśmy ruszać. Pozostawiwszy utulnię w stanie, w jakim ją zastaliśmy, wyszliśmy na dwór. Zarzuciłem plecak.
– Prowadź – rzuciła Agnieszka.
– Postaram się prowadzić tak dobrze, jak ty wczoraj – odparłem, szczęśliwy.
Oboje wybuchliśmy gromkim śmiechem i bez zwłoki ruszyliśmy w dół czerwonego szlaku. Kostka bolała mnie już nieco mniej, ale nie szliśmy szybko. Po deszczu szlak był śliski, więc musieliśmy iść ostrożnie. Przez całą drogę rozmawialiśmy. Dowiedziałem się o jej traumatycznych przeżyciach związanych z burzą. Przyznała, że oprócz myszy boi się również węży. O dziwo, nie bała się pająków ani żab. Opowiadałem jej o sobie, moich pasjach i planach na przyszłość. Szczęśliwi pokonywaliśmy kolejne kilometry.
– Słuchaj, musimy ustalić jakiś scenariusz dla reszty, coś, co łykną i nie będą niczego podejrzewać – rzuciła podczas dłuższego postoju.
Rzeczywiście, należało stworzyć jakąś spójną historię dla pozostałych. Po kilkunastu minutach mieliśmy już wspólnie opracowany scenariusz. Wydawał się logiczny i trzymał się kupy. Po pokonaniu najtrudniejszej części trasy wyszliśmy na dość dużą łąkę.
– Uważaj, wąż – krzyknąłem, choć nigdzie węża nie było.
– Gdzie? – zapytała przerażona, doskakując do mnie i wpadając w ramiona.
– Tutaj, w moich spodniach jest jeden jadowity wąż – odparłem, kierując jej dłoń na swoje krocze.
– Wariat jesteś i do tego zboczeniec – odpowiedziała ze śmiechem na mój żart.
Znów całowaliśmy się w usta. Wsadziła dłoń pod moje spodnie i majtki, dotykając mego stojącego ptaszka. Objąłem jedną z jej piersi przez materiał dresu.
– Świntuch jesteś, wiesz o tym? – szepnęła.
– Tak, Ty ze mnie zrobiłaś takiego świntucha – odparłem lubieżnie.
Może i coś między nami na tej łące by się wydarzyło, jakiś szybki petting lub coś w tym stylu, lecz z naprzeciwka zbliżała się dwójka turystów. Przerwaliśmy te wzajemne pieszczoty. Pozdrowiliśmy mijających nas mężczyzn i dotarliśmy w końcu do końca szlaku. Stąd do szkoły było może z 500 metrów.
– Sebastian, błagam Cię, tylko nie chwal się nikomu… – zaczęła mówić.
– Agnieszka, ranisz mnie tym stwierdzeniem – uciąłem krótko.
Nie miałem zamiaru chwalić się tym, że uprawiałem z nią seks. Nie w tej sytuacji. Ku naszemu zdziwieniu dostrzegliśmy na parkingu przed szkołą nasz autokar. Jakież było zdziwienie ludzi w sekretariacie szkoły, gdy się pojawiliśmy. Zaraz zawołano naszego kierowcę i zaoferowano podwózkę do miejscowego szpitala.
– A co Wy tu robicie? – zapytał nas zaskoczony kierowca.
Agnieszka sprzedała mu historię o skręceniu mojej kostki, pomocy dwóch miejscowych słowackich turystów, u których przenocowaliśmy, a rano byli na tyle uprzejmi, że podwieźli nas pod szkołę.
– Gdyby nie ta dwójka Słowaków, to chyba musielibyśmy nocować w deszczu w lesie – zakończyła swoją opowieść.
Nasz kierowca łyknął tę historyjkę jak pelikan. Poinformował nas, że dostał telefon z posterunku milicji, że cała grupa nocuje w schronisku, bo złapała ich tam burza. Miał dzisiaj koło południa odebrać ich z umówionego na wczoraj miejsca. Dlatego przenocował tutaj. O nas nic nie wiedział. Nikt o naszej dwójce go nie poinformował.
– Zapomnieli o nas, zobacz, mieli nas w dupie – rzuciła Agnieszka, wsiadając do poczciwej Skody 105.
Razem z uczynnym pracownikiem szkoły pojechaliśmy do szpitala. Przyjęto mnie w miarę szybko, a diagnoza mojej partnerki okazała się trafna: skręcenie kostki I stopnia. Podano mi jakieś leki przeciwzapalne, stopę posmarowano jakąś maścią, czy żelem i standardowo wpakowana ją w gips. Dla mnie górskie eskapady były zakończone. Wróciliśmy do szkoły. W autokarze były nasze torby z ciuchami, więc szybko przebraliśmy się w toaletach w świeże ubrania. Nim ruszyliśmy z naszym kierowcą, na stołówce dano nam ciepły posiłek. Przed jedenastą, podziękowawszy za pomoc, ruszyliśmy autokarem, by odebrać resztę grupy. Nie rozmawialiśmy ze sobą podczas drogi. Agnieszka prosiła, by nie okazywać zbytniej bliskości. Nadal mieliśmy stwarzać pozory nauczycielki i ucznia. Przystałem na to, choć nie było to dla mnie łatwe. Łaknąłem jej bliskości, dotyku i zapachu.
– Jezu, jak dobrze Was widzieć – wyrzucił z siebie pan Gustaw.
Widać było, że zeszło z niego ciśnienie. Ucałował mnie w czoło i Agnieszkę również. Do autobusu ładowała się reszta klasy. Widać było, że też są zadowoleni na nasz widok. Momentalnie dosiadł się do mnie Włodek. Objął mnie po przyjacielsku.
– Opowiadaj, jak było – rzucił.
Sprzedawałem mu ten kit ustalony z nauczycielką. Do niej dosiadła się nasza wychowawczyni. Długo ze sobą rozmawiały. Dłużej niż moja relacja przekazana koledze. Tuż obok siedział ojciec Włodka i przysłuchiwał się mojej opowieści. Gdy skończyłem, usłyszałem teraz od Włodka relację z ich wyprawy.
– W szkole nic nie wiedzieli o Waszym zejściu – zapytał mnie pan Gustaw.
– Nie, nikt nic nie wiedział, kierowca też był zdziwiony – odparłem.
Mężczyzna westchnął ciężko.
– Mieliście cholernie dużo szczęścia, podaliśmy informację przez radio, że schodzicie, i zapewniono nas, że wszystko jest OK. Najwyraźniej milicja nie usłyszała o tym, że schodzicie – rzekł.
Autobus ruszył. Jakiż był w nim gwar. Niektórzy narzekali na nocleg spędzony na podłodze w schronisku. Słuchałem, jakie to niedogodności przeżyli, i uśmiechałem się pod nosem. Nawet kątem oka nie spojrzałem na Agnieszkę. Gdy wychowawczyni skończyła z nią rozmawiać, podeszła do mnie.
– Dobrze Cię widzieć, pani Agnieszka bardzo Cię chwaliła, że słuchałeś się jej bez problemów. Dobrze, że Słowacy Wam pomogli, przynajmniej przespaliście się w normalnych warunkach, a nie tak, jak my – palnęła pani Maria.
Mało nie wybuchnąłem śmiechem. Jakaż to ona była biedna, bo musiała spać na pryczy w suchym ubraniu, mając dach nad głową. Agnieszki słuchałem i podporządkowałem się w jednej kwestii, gdyby ta nasza wychowawczyni wiedziała, w jakiej dostała by zawału i wylewu zarazem.
– Tak, tak, mieliśmy szczęście – bąknąłem, chcąc, by zakończyła już tę miałką gadkę.
Wróciła na swoje miejsce przy Agnieszce. Wkrótce dotarliśmy do szkolnego schroniska młodzieżowego. Jako ostatni wysiadłem z autokaru. Kuśtykałem powoli za całą grupą. Mój bagaż i plecak zabrał Włodek, odprawiony przez ojca, by zajął pokój. Panu Gustawowi najwyraźniej coś nie dawało spokoju. Zatrzymał się i poczekał, aż do niego dojdę.
– Sebastian, takie bajki to może łyknie mój syn, ale nie ja. Nawet gdyby Wam ktoś pomagał, nie dalibyście rady niebieskim szlakiem zejść do tej wioski przed burzą. Powiedz mi prawdę, bo mam wyrzuty sumienia, że Was samych wysłałem – wyrzucił to z siebie.
Szanowałem tego człowieka, miałem jednak układ z wuefistką i nie miałem zamiaru go złamać.
– Proszę zawołać panią Agnieszkę – poprosiłem.
Gustaw krzyknął na nią i poprosił, by podeszła. Zawróciła i po chwili staliśmy w trójkę. Ponowił do niej zadane mi wcześniej pytanie.
– Ale musi pan przysiąc, że nikomu pan o tym nie powie – rzuciła.
– Przysięgam, pozostanie to między nami – odparł Gustaw.
– Nocowaliśmy w szałasie przy niebieskim szlaku. Spanikowałam, a gdyby nie Sebastian, to bym chyba umarła w tym lesie podczas burzy. Praktycznie to on się mną opiekował, a nie ja nim. Znalazł to miejsce, rozpalił ogień w piecu, nakarmił i uspokajał. Dzięki niemu jesteśmy tutaj cali i zdrowi – wyjawiła mu.
– Tak przypuszczałem, no chłopaku spisałeś się na medal. Musieliście tam przejść niezłe piekło – odpowiedział.
– Zlało nas niemiłosiernie… – rozpocząłem.
– Ale szczęśliwie mieliśmy zapasowy komplet bielizny – przerwała mi Agnieszka.
Ugryzłem się w język. Nic już nie mówiłem. Całą trójka ruszyliśmy w kierunku szkolnego schroniska.
Do końca wycieczki poruszałem się autobusem w towarzystwie kierowcy. Z Agnieszką wymienialiśmy jedynie krótkie zdania. Oboje byliśmy bardzo ostrożni, może nawet zbyt. Włodek, niezwykle ciekawski, wypytywał mnie, jak to było z nią na szlaku. Zgodnie z obietnicą jego ojciec nie wyjawił mu prawdy. Odpowiadałem półsłówkami, zbywając jego pytania. Po powrocie do domu nosiłem gips przez kolejne pięć dni. Zbliżał się termin naszego komersu – ostatniej klasowej imprezy. Można było zaprosić kogoś lub przyjść samemu. Zadeklarowałem, że pojawię się z osobą towarzyszącą.

W piątkowe popołudnie, w dniu, w którym miała odbyć się nasza ostatnia szkolna zabawa, siedziałem za stołem w ponurym nastroju. Nic mnie nie cieszyło, nic nie radowało. Przypomniałem sobie, jak tydzień przed ogłoszonym terminem z zaproszeniem udałem się do kantorka przy sali gimnastycznej. Odczekałem, aż dzieciaki z młodszej klasy opuszczą salę i szatnię. Zapukałem do kantorka i usłyszałem głos Agnieszki zapraszający mnie do środka. Moja ukochana, ubrana jak zawsze w sportowy dres, układała piłki na stojaku.
– Prosiłam Cię, żebyś nie przychodził w szkole, po co nam plotki – powitała mnie.
Przez ten okres od wycieczki spotkaliśmy się chyba raz i spotkanie to było krótkie i pozbawione uczucia. Nadal próbowała wybić mi z głowy ten związek. Każde jej wtedy wypowiedziane słowo raniło mnie do żywego.
– Musiałem, nie wiem, gdzie mieszkasz, nie chcę Cię śledzić – odparłem.
Zrobiłem kilka kroków w jej kierunku, pragnąc ją dotknąć, pocałować. Cofnęła się, przewidując moje zamiary.
– Nie, zwariowałeś, nie tutaj i nie teraz – szepnęła.
Nabrałem powietrza w płuca. Wyciągnąłem dłoń z zaproszeniem na komers.
– Chciałbym zaprosić Cię na komers – wydukałem.
Zrobiła dziwną minę i spojrzała na mnie badawczym wzrokiem.
– Ty zwariowałeś, rozmawialiśmy o tym, Sebastian jesteś chwilowo zauroczony, to szczenięce uczucie ucznia do nauczycielki, uwierz mi to Ci przejdzie, skończyłeś podstawówkę, pójdziesz do Technikum i poznasz tam fajna młodą i ładną dziewczynę w Twoim wieku, za pół roku będziesz się śmiał z tego, co było – mówiła do mnie cicho.
Poczułem się, jakby ktoś wbijał mi nóż w serce. Pokiwałem na to wszystko przecząco głową. Łzy napłynęły mi do oczu.
– Dlaczego nie chcesz zrozumieć, że to Ty jesteś tą jedyną i żadnej innej nie chcę? – zapytałem, ledwo tłumiąc łzy.
Zrozumiała, że tym zdaniem mnie uraziła. Widziała, w jakim jestem stanie.
– Dłużej żyję i mam większe doświadczenie. Też coś do Ciebie czuję, lecz ten związek nie ma sensu, nie przetrwa próby czasu – odparła.
Położyłem na stoliku zaproszenie. Patrzyłem jej prosto w oczy. Unikała kontaktu wzrokowego ze mną. Podniosła zaproszenie i dała mi je do ręki.
– Załóżmy, że pójdę to wiesz, co po tym tu w szkole się będzie działo, będę na językach wszystkich, naruszę niepisaną zasadę uczeń – nauczyciel – tłumaczyła mi przyczynę swej odmowy.
– Pieprzyć zasady, gdybyś wtedy tam podczas burzy trzymała się zasad, a nie zdrowego rozsądku być może by już nas nie było – wypaliłem wściekły.
– Po drugie, już nie jestem uczniem tej szkoły, zakończyłem tu naukę, a te zasady, o których mówisz, przeszły do historii – dodałem jako kolejny argument.
Nic nie odpowiedziała przez dłuższą chwilę. Nie odebrałem zaproszenia z jej dłoni.
– Nie mogę, zaproś jakąś kuzynkę, siostrę kolegi, kogokolwiek – odparła cicho.
Znów przecząco kiwałem głową. Zaproszenie jakiejkolwiek innej osoby nie wchodziło w grę. Czułem, że dalsza rozmowa nie ma sensu.
– Zrób, jak uważasz, wiedz jednak, że ja dla Ciebie zrobiłbym wszystko, wszystko – rzuciłem na pożegnanie i wyszedłem z kantorka.
Usłyszałem, jak coś do mnie mówi. Siorbiąc pod nosem, szybkim krokiem szedłem szkolnym korytarzem, nie zwracając uwagi na nic.
Teraz ta nasza ostatnia rozmowa cały czas tłukła mi się w głowie. Odświętnie ubrany w granatowy garnitur, białą koszulę, wąski modny krawat i czarne półbuty, siedziałem przybity za stołem. Obok mnie siedział mój druh Włodek ze swoją kuzynką. Wiedział, że miałem z kimś przyjść, a ciekawość go dosłownie pożerała. Widząc, że pojawiłem się sam i w dość podłym nastroju, nie omieszkał zapytać, co się stało.
– Nic, po prostu nie mogła – odpowiedziałem krótko.
Bąknął coś, że nieraz tak bywa, i widząc moją ponurą minę, nie dopytywał się już więcej. Gdyby Agnieszka była naszą wuefistką, sprawa byłaby prostsza. Wszyscy nauczyciele, którzy nas uczyli, byli zaproszeni przez nas na komers… Ona niestety nie prowadziła z nami zajęć. Towarzystwo klasowe było radosne. Około połowa klasy przyprowadziła osoby towarzyszące. Dziewczyny wystrojone w szałowe kiecki, chłopaki w eleganckich garniturach, grono pedagogiczne w mniej lub bardziej stonowanych kreacjach. Na sali gimnastycznej panowała radość i ogólna wesołość. Bal miał zacząć się od poloneza. Było jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia. Skwaszony i smutny miałem zamiar zerwać się z tej imprezy jak najszybciej. Rodzice nic nie wiedzieli, że zaprosiłem kogoś innego. Z odłożonego kieszonkowego, zabranej makulatury i butelek wysupłałem kwotę, by zapłacić za swoją partnerkę. Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się gwałtownie. Tuż obok mnie stała Kasia, ta, przez którą wtedy skręciłem kostkę.
– Może zatańczymy razem poloneza, bo widzę, że jesteś sam, tak jak i ja – zaproponowała, ubrana w szałową minisukienkę z błyszczącymi cekinami.
Ostatnie, co by mi przyszło do głowy to tańczyć poloneza z tą pindą. Co prawda to pośrednio dzięki niej narodziło się moje uczucie do Agnieszki, lecz taniec z Kaśką traktowałbym na równi ze zdradą.
– Boli mnie jeszcze kostka, chyba dobrze wiesz, z jakiego powodu – odparłem zjadliwie.
Rozdziawiła gębę i odwróciła się na pięcie. Wiedziałem, że potraktowałem ją zbyt ostro. Nie było mi jej jednak wcale szkoda. Jedno zdanie i miałem ją z głowy na resztę imprezy.
– Aleś jej pojechał po rajstopach – skwitował to wszystko Włodek.
Patrzyłem smutnym wzrokiem po swoich kolegach i koleżankach. Roześmiani, weseli, pogodni. Kipiała z nich energia i młodość. Osobiście czułem się jak stary dziad, zgorzkniały, smutny, nikomu niepotrzebny. Psułem obraz tej imprezy, nie pasowałem do reszty. Czas rozpoczęcia imprezy zbliżał się wielkimi krokami. Wychowawczyni kręciła się pomiędzy nami, parując pojedyncze osoby. Wiedziałem, że i mnie jej wizyta nie ominie.
– O, Sebastian, Ty sam, miałeś być z kimś – rzuciła na wstępie.
– Tak wyszło, jestem sam – odpowiedziałem krótko.
Za jej plecami stała Katarzyna. Najwyraźniej nie potrafiła odpuścić.
– Zobacz, Kasia jest sama, Ty też sam zostałeś, zatańczycie razem poloneza – usłyszałem od pani Marii.
Podniosłem wzrok na nie obie. Nawet nie chciało mi się wstać.
– Bardzo chętnie bym to uczynił, lecz obawiam się, że przy tej bolącej kostce z taką partnerką mógłbym skręcić drugą. Nie dziękuję, nie zaryzykuję – wywaliłem głosem pełnym złości.
Obie kobiety wytrzeszczyły oczy, jak słynna moneta z Nowotką. Nastolatka wybuchła płaczem i pobiegła gdzieś w głąb sali. Wychowawczyni stała jak wryta. Włodek i jego kuzynka otworzyli usta z wrażenia.
– Sebastian, opanuj się, wstań i idź przeproś Kasię, zobacz, do czego doprowadziłeś – poleciła mi wychowawczyni.
– Mówiłem jej wcześniej w delikatny sposób, jednak nie zrozumiała. Teraz mam nadzieję, że zrozumiała bardzo dobrze – odpowiedziałem.
Nie miałem zamiaru nikogo za nic przepraszać. Skoro ktoś nie zrozumiał za pierwszym razem, należało to wytłumaczyć w bardziej dosadny sposób. Nikt nie miał prawa mnie zmusić do tańca. Nawet jeżeli Katarzyna o tym marzyła. Najwyraźniej nie było nikogo chętnego na taniec z nią. Podobnie jak z jej koleżanką Joanną, do której na siłę wychowawczyni wcisnęła kolegę Czarka. Ugiął się chłopak pod presją pani Marii, lecz minę miał nietęgą.
– Ty, a kto to jest, co to za laska? – zapytał siedzący obok nas Sławek.
Siedziałem tyłem do drzwi wejściowych. Wychowawczyni miała mi coś powiedzieć, lecz pytanie Sławka zaintrygowało wszystkich. Powoli obróciłem się na krześle i natychmiast wstałem. W drzwiach sali gimnastycznej stała Agnieszka. Ubrana w czarną ołówkową sukienkę sięgającą za kolano wyglądała zjawiskowa pod każdym względem. Wyjątkowo kobiecy, kuszący fason sukienki idealnie dopasowywał się do figury. Ołówkowy krój sukienki, obcisły i przylegający do ciała, doskonale leżał na jej sylwetce, eksponując walory figury. Agnieszka emanowała kobiecością. Pięknie wycięty dekolt w kształcie karo podkreślał jej cudowną szyję i subtelnie eksponował biust. Dopełnieniem sukienki były cienkie cieliste rajstopy i czarne szpilki na wysokim obcasie. Stała, rozglądając się po sali.
– To przecież wuefistka Agnieszka – rozpoznał ją Włodek.
Stałem wryty, nie wiedząc, co począć. W jednej chwili ze zgnuśniałego chłopaka stałem się najszczęśliwszą istotą na świecie. Chciałem krzyczeć z radości, by cały świat wiedział, jak bardzo jestem szczęśliwy.
– Ale co ona tu robi, przecież nie była zaproszona – rzuciła wychowawczyni.
– Myli się pani, była – odparłem i ruszyłem w kierunku ukochanej.
Nie widziałem miny wychowawczyni, ale Włodek opowiedział mi, że stała z rozdziawioną gębą przez dobre parę chwil. Szybko pokonywałem dzielący nas dystans. W połowie drogi zaczepiła mnie ponownie ta cholerna Kaśka.
– Sebastian, może jednak… – zaczęła mówić.
– Przykro mi, właśnie przyszła moja partnerka – odpowiedziałem szczęśliwym głosem.
Agnieszka dostrzegła mnie i uśmiechnęła się. Nigdy wcześniej nie widziałem jej w typowo kobiecym eleganckim stroju i makijażu. Stanąłem krok przed nią i wpatrywałem się w nią jak w jakieś nieziemskie zjawisko. Podziwiałem jej piękne, duże brązowe oczy i rozpuszczone brązowe włosy. Delikatny makijaż podkreślał jej urodę: perfekcyjnie pociągnięta kreska na brwiach, subtelnie zrobione rzęsy, delikatna czerwona pomadka na ustach, czerwony lakier na paznokciach. Stałem i podziwiałem jej wygląd. Zarumieniła się i podeszła do mnie.
– Miałeś rację, pieprzyć reguły, na pohybel im – szepnęła mi do ucha i pocałowała w policzek.
– Jesteś…… – zacząłem mówić.
– Ciii, nic nie mów, wszystko będzie dobrze – powiedziała, jak wtedy i przyłożyła mi swój palec wskazujący do ust.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że wszyscy ucichli i patrzyli na nas dwoje. Było to nieco krępujące, a sytuacja stała się jeszcze bardziej niezręczna, gdy grupa od mojego stolika, w składzie Włodek, Sławek i Paweł, zaczęła bić brawo. Gdy dotarliśmy do nich, wychowawczyni wciąż stała w osłupieniu.
– Pani Agnieszko, może dosiądzie się pani do nas, do stolika nauczycielskiego?
– Pani Mario, Sebastian mnie zaprosił, więc to jest moje miejsce. Nie byłam zaproszona z racji bycia nauczycielką – odpowiedziała Agnieszka.
Reszta moich koleżanek i kolegów, z wyjątkiem może tych dwóch, dołączyła się do braw. Oboje byliśmy cholernie zawstydzeni, a rumieńce wykwitły na naszych policzkach.
– No to do poloneza – rzuciła będąca dalej w szoku pani Maria.
– Stary, rządzisz dzisiaj, szacun – dodał Włodek, klepiąc mnie przyjacielsko w plecy.
Agnieszka odłożyła niewielką kopertową torebkę. Ująłem ją pod rękę i poprowadziłem zza stołu. Wszyscy ustawiliśmy się do poloneza. Patrząc na jej przecudną postać rozpoczęliśmy taniec.
– Jesteś wielka – szepnąłem do niej po zakończonym tańcu, całując jej dłoń.
– Miłość to wielka siła, przekonałam się o tym dzięki Tobie – odpowiedziała szeptem.
– Kocham Cię, wiesz o tym – wyznałem jej to uczucie po raz kolejny.
– Wiem, ja też Cię kocham i dlatego tu jestem – usłyszałem jej odpowiedź.
Przy stoliku grona pedagogicznego wrzało. Cały czas trwały tam gorączkowe rozmowy, ale nie zwracaliśmy na to uwagi. Nie dawało mi to jednak spokoju, że ona tak miękko to przyjmuje.
– Nie boisz się, że teraz to oni Cię tu zjedzą? – zapytałem, wskazując na stolik nauczycielski.
– Walę to, od września przechodzę do Liceum Medycznego. Moja znajoma mi załatwiła, same dziewuchy w klasach, więc nie masz się czego obawiać. Co oni mi tu mogą zrobić, dupsko obrobić i tak wiem, że mówią o mnie „stara panna”. Nie pasuję do tych wapniaków – odpowiedziała.
Puścili wolny kawałek. Poprosiłem ją do tańca.
– Później, weź tę dziewczynę, przez którą skręciłeś kostkę, gdyby nie ona to … – poprosiła mnie.
Wiedziałem, co ma mi do przekazania. Podszedłem do Kaśki.
– Zatańczymy? – zapytałem.
Kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Po zakończonym tańcu powróciłem do stolika.  Zatańczyliśmy jeszcze parę tańców, ale przy tych wolnych nie mogłem jej przytulić. Byliśmy już na językach wszystkich obecnych. Gdy tylko nieco pociemniało, postanowiliśmy zerwać się z imprezy. Oboje bardzo pragnęliśmy bliskości i czułości, a w takim towarzystwie było to trudne.
– Dobra, najpierw Ty, a potem ja. Czekaj na mnie na przystanku – zadecydowała Agnieszka.
Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. Po kwadransie, gdy ja opuściłem szkołę, ona dołączyła do mnie. Wreszcie mogłem namiętnie pocałować ją w usta.
– I co teraz? – zapytałem, gdy nasyciłem się smakiem jej ust.
– Jedziemy do hotelu, ja stawiam – rzuciła bez ogródek.
Iskrzyło między nami jak cholera. Czuliśmy narastające podniecenie. Po kwadransie podjechał autobus. Po kolejnym kwadransie staliśmy przy recepcji hotelowej.
– Dwa pokoje jednoosobowe, jeden dla mnie, a drugi dla mojego kuzyna, na jedną noc – kłamała recepcjoniście.
Zadbała o to, by nie zwracać na nas uwagi. W tym czasie hotel świecił pustkami. Dostaliśmy pokój na piątym piętrze. Już w windzie zaczęliśmy się pieścić i całować. Boże, jak ja byłem wyposzczony, jak pragnąłem ją objąć, całować, mierzwić jej włosy. Pachniała cudnie, delikatnymi perfumami o subtelnym zapachu. Wsunąłem swą dłoń pod jej sukienkę.
– Pragnę Cię – szepnąłem jej do ucha, a moja dłoń posuwała się wyżej w kierunku jej szparki.
Nie miała rajstop, wyczułem, że to samonośne pończochy zakończone koronką. To jeszcze bardziej mnie podjarało. Winda dała sygnał, że jesteśmy już na właściwym piętrze. Agnieszka poprawiła sukienkę i wyszliśmy na korytarz. Nasze pokoje były obok siebie.
– Chodź – powiedziała, rozglądając się wcześniej, czy nikogo nie ma na korytarzu.
Oboje znaleźliśmy się w hotelowym pokoju. Gdy tylko przekręciła klucz w zamku, przystąpiłem do działania. To nie był tak jak w utulni delikatny, powoli narastający akt. Byliśmy siebie spragnieni jak dzikie zwierzęta. Wzajemnie się rozbieraliśmy, co sprawiało mi niezły problem. Motałem się z rozpięciem zamka sukienki, ściągnięciem czarnego koronkowego biustonosza. Pomogła mi w tym, widząc moją nieporadność. Zostałem całkiem nagi, a ona w samych samonośnych pończochach. Nasze porozrzucane ciuchy leżały na podłodze.
– Boże, Ty jesteś jeszcze piękniejsza, niż wtedy – rzuciłem, wcale nie kłamiąc.
– Choć, chcę Cię – wyznała lubieżnie, chwytając mnie za członka.
Powaliła mnie na tapczan. Coś trzymała w dłoni.
– Dopóki nie osiągniesz pełnoletności to ja tu rządzę w tej kwestii – powiedziała i tak jak wtedy usiadła na mnie.
Nie miałem nic przeciwko. Miała większe doświadczenie w tych sprawach niż ja. Teraz zauważyłem, że rozpakowywała prezerwatywę.
– Nie chcę mieć jeszcze dzidziusia, a mam dni płodne – oznajmiła mi i sprawnie nałożyła kondoma na mojego penisa.
Kochaliśmy się jak szaleni. Nie było nic z poprzedniego aktu. Zatykała sobie usta dłonią, by stłumić jęki rozkoszy. Była tam na dole cholernie wilgotna, a jej sutki były tak sztywne, że mało co nie pękły. Nakierowała jedną z moich dłoni na swoją łechtaczkę.
– O tak, tak chcę – szepnęła, pokazując mi, jak mam ją stymulować palcami.
Jęczałem i wyłem z rozkoszy, tak jak ona. Zatykała mi dłonią usta, w końcu pochyliła się tak, że mogliśmy się całować w usta. Szaleńczo ruszała miednicą na wszelkie strony. Jej pochwa pulsowała. Doszła pierwsza. Znów wygięła się na kształt łuku, a całym jej ciałem wstrząsnęła seria konwulsji i dreszczy. Opadła na mnie. Teraz to ja począłem ruszać biodrami.
– Ja już, o nie, taaak – jęczała, zakrywając sobie usta dłonią.
Miała chyba kolejny orgazm, bo jej ciało wiło się, jakby było rażone prądem. Na twarzy miała grymas przyjemności, a wargi zagryzała. Moje ruchy nie były aż tak mocne. Byłem przywalony jej ciałem, lecz po chwili i ja osiągnąłem ekstazę. Nasze serca biły jak szalone. Agnieszka nie panowała nad tym, co robi. Gryzła delikatnie moją szyję, a jej paznokcie wbiły się w moje barki. Po tym nieziemskim, dzikim i szalonym akcie miłosnym leżeliśmy obok siebie, zmęczeni niemiłosiernie. Wyciągnąłem penisa z jej pochwy i zdjąłem prezerwatywę.
– Boże, jesteś niesamowity, ja nigdy nie miałam jednego orgazmu za drugim, to było cudowne – stwierdziła, dysząc jeszcze ciężko.
– To Ty jesteś niesamowita, za każdym razem, gdy się kochamy jest inaczej i zawsze cudownie – odpowiedziałem jej zgodnie z prawdą.
Pocałowała mnie w usta i położyła głowę na moim ramieniu. Począłem głaskać jej włosy.
– Przychodząc na imprezę zrobiłaś mi najpiękniejszy prezent w życiu, gdybyś nie przyszła to ja bym…… – rozpocząłem.
Przyłożyła mi swój palec do ust.
– Nie dokańczaj, przyszłam, bo Cię kocham – przerwała mi, patrząc na mnie swoimi przepięknymi brązowymi oczami.
Widać w nich było, że nie kłamie. Znów zaczęliśmy się namiętnie całować. Wyznania „Kocham Cię” padały kilkakrotnie z naszych ust.
– Wiesz, że muszę po północy iść do domu – oznajmiłem jej.
– Wiem, będę tęsknić – odparła.
Leżeliśmy wtuleni w siebie, słuchając bicia naszych serc. Usnęła w moich ramionach. Nie mogłem spać. Patrzyłem na tę cudowną istotę i wiedziałem, że jestem niesamowitym szczęściarzem. Przed północą zostawiłem ją śpiącą i, przez nikogo niezauważony, opuściłem hotel. Recepcjonista kimał w najlepsze na złączonych fotelach.
**Epilog**
Rok później, dokładnie w tym samym dniu, w którym przyłapała nas burza, dwójka turystów – młody nastoletni chłopak i dwudziestoparoletnia kobieta – trzymając się za ręce, zmierzali tym samym szlakiem w kierunku utulni. Z daleka było widać, że są w sobie zakochani. Co jakiś czas zatrzymywali się, by namiętnie się całować.
– Sebastian, mam nadzieję, że nikogo tam nie zastaniemy – rzuciła kobieta.
– Agniecha, jeśli ktoś będzie lub dojdzie, to zrobimy sobie trójkącik – lubieżnie odparł młody mężczyzna.
– Świnia i zboczeniec – odpowiedziała z uśmiechem dziewczyna, po czym znów zaczęli się całować.
Ten rytuał powtarzaliśmy przez trzy lata. Zawsze tego dnia udawało nam się wyrwać na dwa dni do Czechosłowacji, do naszego miejsca, gdzie przeżyliśmy naszą erotyczną przygodę. Nigdy jednak nie natknęliśmy się na burzę. Kochaliśmy się tam, tak jak wtedy, choć może nie tak dosłownie. W ten sposób obchodziliśmy kolejne rocznice naszej miłości. Dlaczego tylko przez trzy lata, zapytacie, drodzy czytelnicy? Już spieszę z odpowiedzią. Gdy tylko osiągnąłem pełnoletność, ożeniłem się z moją wybranką. Wzięliśmy ślub cywilny, nikt nie mógł mi tego zabronić. Na przekór naszym rodzicom, którzy nie akceptowali tego związku, sformalizowaliśmy go. Obojgu nam nie było łatwo, zwłaszcza gdy podjąłem decyzję o przeniesieniu się z Technikum do Liceum Zawodowego. Nadal wiązałem swoje plany z wojskiem, a rok krótsza nauka w Liceum dawała mi możliwość wcześniejszego rozpoczęcia nauki w Szkole Wojskowej. Świadkiem na naszym ślubie był mój nauczyciel PO, jedyny który stanął po stronie Agnieszki do końca czerwca oraz jej kuzynka. Skromne przyjęcie w podrzędnej restauracji dla kilku osób to było nasze wesele. Nie mogąc znieść ciągłego ujadania naszych rodziców, wynajęliśmy niewielką kawalerkę na obrzeżach miasta. Na naszą czwartą rocznicę Agnieszka byłą już w ciąży. Nie ryzykowaliśmy wypadu do utulni. Oboje cieszyliśmy się owocem naszej miłości. Porzuciłem wizje dostania się do Szkoły Oficerskiej. Cztery lata skoszarowania z przepustkami na weekend były dla mnie nie do przyjęcia. Chciałem być obecny przy wychowywaniu naszego potomka. Po ukończeniu szkoły wybrałem rozwiązanie pośrednie – dwuletnią Szkołę Chorążych. Po złożonej przysiędze, gdy wróciłem do naszej kawalerki, czekała na mnie prześliczna córeczka – Lidia. Była kropla w kroplę podobna do swojej mamy. Dwa lata w Chorążówce minęły szybko, a następnie skierowano mnie do odległej miejscowości na zachodzie Polski. Sam tę miejscowość wybrałem, gdyż, kończąc szkołę z wysoką lokatą, miałem taką możliwość. Daleko od rodzinnych stron, lecz z służbowym mieszkaniem na start, zaczęliśmy nowy rozdział naszego życia. Sami, bez niczyjej pomocy, przezwyciężając wszelkie przeciwności losu, staliśmy się silniejsi.

Ktoś powie, że pierwsza miłość to nic nieznaczące uczucie, że to tylko choroba, którą każdy przechodzi, a z tego nic nie będzie. Gdy do tego dojdzie romans ucznia z nauczycielką, szans na powodzenie nie ma wcale. Nieprawda, jesteśmy tego najlepszym przykładem, trwając w związku już 25 lat. Mamy dwoje dorosłych dzieci. Młodszy syn Radek urodził się cztery lata po Lidce. Agnieszka pracuje jako zastępca dyrektora w miejscowym Liceum, a ja jestem kapitanem Wojska Polskiego po dwóch zagranicznych misjach. Tak, udało mi się ukończyć Szkołę Oficerską, będąc chorążym. Istniała taka opcja i z niej skorzystałem. Wybudowaliśmy niewielki dom na wsi. Nasi rodzice po kilku latach zmienili zdanie, widząc, że nasza miłość przetrwała próbę czasu. Naszą utulnie już dawno rozebrano. Podczas jakiegoś huraganu spadły na nią drzewa, niszcząc ją doszczętnie. Ona została zniszczona, ale nasza miłość trwa do dzisiaj i żadna burza nie jest w stanie jej zniszczyć. Choć gdyby nie ta burza wtedy i ta zwichnięta kostka……

6 komentarzy

 
  • Użytkownik W oczekiwaniu

    Ależ dobrze się to czytało. Mimo, że "nie poprawna", piękna historia o miłości. Fajny pomysł i przyzwoicie napisane.  :smile: 👏👏👏

    Wczoraj 1:41

  • Użytkownik anonim2

    Od kilku lat używałam Lola, ale chyba 2 raz w życiu po koniu zwalonym czytam opowiadanie do końca. Super podnoszone napięcie, ciągle coś się działo, naprawdę jesteś kotem 👏👏👏

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    @anonim2 Dzięki za miły komentarz. Następne opowiadania, wkrótce. W poczekalni opublikowane jest moje opowiadanie w klimacie soft gay. Zapraszam do lektury i oceny. Pozdrawiam

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Gazda

    👏👏👏👏👏👏

    2 dni temu

  • Użytkownik Kigu

    Nareszcie doczekalem sie opowiadania,ktore moze byc postrzegane jako calkiem realne,zyciowe wydarzenie ktore przezylo sie naprawde.Te opusy ze szkolnej lawy troche przydlugie,ale jakze prawdziwe i zyciowe.Pieknie opisane sceny seksu i milosci bez wulgarnych wstawek,bez wybuchow ilus tam orgazmow jeden po drugim,proste opisy innych zdarzen.
    Jednym slowem wszystko wydaje sie realne,prawdziwe i mogace sie naprawde wydarzyc.
    I to mi sie w takich opowiadaniach podoba,fabula bliska prawdzie.
    Mimo dwojga ludzi,ktorzy w zasadzie nie powinni tego robic,jako uczen i nauczycielka.
    Ale wybuchlo uczucie dzieki roznym splotom wydarzen-i to iest piekne.

    31 gru 2024

  • Użytkownik Telemach77

    Bez erotyki też byłoby fajne. :)

    30 gru 2024

  • Użytkownik Jammer106

    @Telemach77 Dzięki za komentarz, zastanawiałem się czy bez erotyki ten tekst byłby równie dobry. Postanowiłem jednak dodać nieco pikanterii . Pozdrawiam jeszcze raz dziękując za pozytywne podejście do mojej twórczości.

    30 gru 2024