Okno

– Dlaczego masz kanapę pod oknem? Któregoś dnia zawieje tak mocno, że szyby powywala i wszystko to na ciebie spadnie.

Oderwał się od książki, którą czytał, siedząc na tapczanie oparty plecami o poduszkę przystawioną do ściany.

– Bo lubię świeże powietrze, nie muszę wstawać za każdym razem, gdy chcę zamknąć, otworzyć, lub zmienić szerokość otwarcia okna. No a poza tym więcej miejsca jest w pokoju w takiej konfiguracji. A jak miałbym się bać każdej jednej rzeczy, która może się stać – popatrzył na stojącą w drzwiach matkę – to nawet z łóżka bym nie wstawał. A i tu by się mi mogło coś stać, gdybym z niego przypadkiem spadł na podłogę.

Pokiwała tylko głową.  
– Jednak czułabym się lepiej, gdyby ją przestawić. Od przejścia tych paru kroków do okna, korona z głowy jeszcze nikomu nie spadła.
– Oj, mamo...


Księżyc bladym blaskiem oświetlał chmury znajdujące się wokół nich, gdy wygrzebał się ze swojego stanowiska w wieżyczce pod brzuchem samolotu, żeby pójść się odlać. Było cholernie zimno. Nieogrzewany wewnątrz, pokryty alcladem, kadłub był tak lodowaty, że gdyby nie grube rękawice, przyłożona do niego dłoń przymarzłaby natychmiast. Do tego ten mroźny wiatr wpadający przez dwa duże, znacznie większe niż pięćdziesiątki w nich zamontowane, kwadratowe otwory strzelnicze po bokach tylnej części kadłuba...

Przeszedł przez niewielkie pomieszczenie radiooperatora, docierając do luku bombowego. Stanął na wąskiej metalowej kładce w kolorze aluminium, tuż przed przymocowanymi z obydwu jej stron dźwigarami tworzącymi między sobą bardzo ciasne przejście. Pomiędzy nimi a kadłubem umieszczone były, jedna nad drugą, pokryte czarnymi napisami zrobionymi od szablonu, oliwkowe cielska bomb z pojedynczymi żółtymi paskami farby tuż przed ich kwadratowymi zakończeniami, z których ukośnie wystawały lotki statecznika. Luk bombowy otworzył się, a on obrócił o dziewięćdziesiąt stopni w lewo i wygrzebał spod warstw ubrania swojego najlepszego przyjaciela, który cierpiał teraz niedostatecznie osłonięty przed przenikliwym czterdziestostopniowym mrozem i wiatrem. Cisnący go pęcherz też jednak miał swoje prawa.

Strumień moczu wydostał się z luku bombowca. W przesuwających się pod jego twardo stojącymi na kładce stopami ciemnościach nawet go nie widział, ale i bez tego wiedział aż za dobrze, gdzie spadnie. Cała pozostała dziewiątka lała w ten sam sposób – prosto na umieszczoną za lukiem wieżyczkę dolnego strzelca. Jego wieżyczkę. Do której wszystko to, niesione wytworzonym przez lot samolotu strumieniem powietrza, przymarzało. ""Zostań amerykańskim orłem..., wstąp do lotnictwa..., przeżyj przygodę...". Taaa..." – pomyślał, wsłuchując się w równy miarowy pomruk czterech potężnych gwiazdowych silników Wrighta, i cierpliwie czekał, na możliwość powrotu do swojej obsikanej, aluminiowo-pleksiglasowej, niesamowicie ciasnej dziupli. "Sielankę" przerwał okrzyk lewoburtowego strzelca i dźwięk przeładowywanego karabinu maszynowego kalibru 0.50.

– Bandziory na ósmej!

Momentalnie zawrócił, kierując się do swojego stanowiska ogniowego i dokańczając sikanie po drodze. Zanim jednak tam dotarł, w górną część skrzydeł i kadłuba Latającej Fortecy załomotały pociski nocnego myśliwca, a pierwszy Focke-Wulf z wizgiem przeleciał po przekątnej kadłuba, tuż nad nimi, zapalając oba silniki prawego skrzydła. Noc wypełnił dźwięk silników, huk broni oraz ogień i dym wlatujące do samolotu przez wszelkie możliwe otwory, fabryczne i te powstałe w wyniku ostrzału.  

Maszyna szybko traciła wysokość. Jeśli nie wybuchnie, będzie spadać niemal pionowo, próbując utrzymać jednocześnie poziom lotu, dopóki osłabiona ogniem konstrukcja nie ulegnie naprężeniom i skrzydło nie złamie się, odrywając się od płonącego jak pochodnia kadłuba. Trzeba skakać. Natychmiast, bo gdy się oderwie, Forteca wpadnie w korkociąg, a wtedy już nikt z niej nie wyskoczy. Chyba, że działające na samolot siły wyrzucą go poza podziurawiony i porozrywany kadłub.

Pobiegł do drzwi w kadłubie, po drodze chwytając spadochron i zakładając go na plecy. Otworzył je, pochylony, stanął na ich skraju i zrobił krok przed siebie.  


Wczesnym rankiem pod stary blok z wielkiej płyty, którego ogródek oraz kawałek chodnika zostały ogrodzone taśmą, podjechał nieoznakowany radiowóz. Wysiadł z niego mężczyzna w średnim wieku i podszedł do drugiego, który stał właśnie przy bezlistnym o tej porze roku żywopłocie.

– Co mamy?
– Samobójcę – zapytany machnął koło swojej głowy za siebie ręką z wyprostowanym kciukiem. – Ale jakiegoś dziwnego...
– Dziwnego? Ale co? Pomógł mu ktoś? – zapytał, zaglądając do ogródka, w którym na śniegu brzuchem do ziemi leżał młody chłopak z czarnym plecakiem na plecach.  
– Nie. Wygląda na to, że nie... – zapytany potarł szczękę z kilkudniowym, siwiejącym gdzieniegdzie, zarostem. – Ale wszystko wskazuje na to, że łepek poszedł się odlać, nie spuścił wody...
– Jaja sobie robisz? Co? Załamał się z powodu niespuszczonej wody w kiblu i wylądował za oknem?
– Gdybyś nie przerywał, to byś się teraz nie błaźnił.
– No dobra, przepraszam... Mów, co z tym kiblem.
– No więc nie spuścił wody, ale też nie dokończył sikania. Znaleźliśmy mocz w muszli, na desce klozetowej, na podłodze ubikacji i na dywanie przedpokoju. Nie ma też śladu jakiejś szamotaniny. Wygląda to, jakby w środku nocy poszedł się wyszczać i w trakcie sikania coś mu strzeliło do łba i poleciał rzucić się z okna.

MEM

opublikowała opowiadanie w kategorii dramat i inne, użyła 960 słów i 5784 znaków. Tagi: #okno #samolot #sen #B-17 #wojna #samobójstwo

Dodaj komentarz