Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Rescuer - cześć II "Foxtrot 1"

Rescuer - cześć II "Foxtrot 1"++++++++
Niniejsze opowiadanie jest fikcją literacką. Podane procedury i sposób działania może odbiegać od rzeczywistości. Elementy ceremoniału po części tylko odpowiadają rzeczywistości.  
+++++++
6 stycznia 2010 miasto N.S.

Biodra Lidii delikatnie poruszały się. Przyjęta pozycja na jeźdźca dawała jej pełną kontrolę nad trwającym właśnie aktem miłosnym. Ubrana w zakupiony niedawno w sex-shopie strój zakonnicy wyglądała zmysłowo i powabnie. Pieściłem jej piersi, nadal jeszcze jędrne i krągłe. Jęczała cichutko.
— Mocniej siostro, mocniej – poprosiłem
Lata małżeństwa spowodowały, że pragnęliśmy dodać pikanterii naszemu pożyciu. Kupiony na gwiazdkę prezent temu właśnie miał służyć.
— Oczywiście kaznodziejo – odparła, przyśpieszając ruchy biodrami.
Korzystaliśmy z okazji, że zostaliśmy w domu sami. Starsza córka Kinga, dwudziestoletnia pannica była u swojego chłopaka, młodszy dziewiętnastoletni syn Jakub przebywał u dziewczyny. W domu, w tej chwili prócz nas przebywała jeszcze nasza suka „Gaja”. Opiekowała się piątką kilkutygodniowych szczeniąt. Przecudne psiaki dokazywały, nie dając jej chwili wytchnienia.
Od kilkunastu lat pracowałem w grupie poszukiwawczo-ratunkowej PSP na etacie przewodnika psa gruzowego. To właśnie „Gaja” była tym psem. Czteroletnia, średniej wielkości suczka rasy gończy słowacki była rzadkością wśród psów ratowniczych. Sam ją zakupiłem od znajomego myśliwego, gdy była dziesięciotygodniowym szczeniakiem. Zakup okazał się trafiony. Pomimo oporów mojego przełożonego postanowiłem, że dokonam jej certyfikacji.
— Ukończyła z wyróżnieniem – tryumfowałem, wręczając kapitanowi stosowny certyfikat.
Przekazałem poprzednika – „Zeusa” młodszemu koledze. Jego miejsce od dwóch lat zajmowała „Gaja”.
Do grupy dostałem się „tylnymi drzwiami”. Ukończyłem studia z zakresu behawiorystki zwierząt i kynologii. Mając taki wykształcenie złożyłem podanie i o dziwo zostałem przyjęty. Krótki kurs w szkole chorążych PSP umożliwił mi zostanie pełnoprawnym strażakiem i zapewnił miejsce w korpusie aspirantów. Pracowałem z wspaniałymi ludźmi, którzy byli w pełni oddani służbie.
Lidka pracowała w szpitalu. Podobnie jak ja też wykonywała pracę, która kochała. Od paru lat była oddziałową na „noworodkach”. Całe swe serce oddawała tym małym i kruchym istotkom.
Szczęśliwym małżeństwem byliśmy od pamiętnego 1989 roku. W 2007 roku wyprowadziliśmy się od moich rodziców i zamieszkaliśmy w nowym domu na obrzeżach miasta. Dzieci mieszkały razem z nami. Dom był na tyle duży, że każdy miał swoją przestrzeń.
Zbliżaliśmy się do finału naszych miłosnych igraszek. Lidia przyspieszyła tempo i głębokość penetracji. Przyjemne mrowienie i dreszcze odczuwaliśmy oboje. Czułem jak pulsuje jej wnętrze, jak coraz głośniej pojękuje i głęboko oddycha. Fala silnego orgazmu nastąpiła u nas jednocześnie. Wydawaliśmy z siebie nieartykułowane dźwięki. Usłyszałem przytłumiony huk. Był silny, zadrżały szyby w oknach. Cały budynek lekko zadrgał. Po skończonym seksie leżeliśmy obok siebie.
— Czułeś, ziemia zadrżała jak wtedy – zauważyła.
— Tak – odparłem, lecz czułem, że nie jest to dobry znak.
— To zawsze zwiastuje coś dobrego i wiesz, co ci powiem… – zaczęła.
— Będziemy dziadkami, Kinga jest w ciąży – dokończyła radosną nowinę.
Znów coś huknęło i dom ponownie się zadrżał. Wiedziałem już na sto procent, że nie wróży to nic dobrego. Lidia też się przestraszyła. Położona na nocnej szafce moja służbowa komórka zawibrowała.
— Słucham Grabarczyk –rzuciłem.
— „Szrama”, zrywaj się, mamy robotę, runęły dwa bloki mieszkalne w N.S., chłopaki już po ciebie jadą – poznałem głos Olgierda, mojego przełożonego.
Poderwałem się z łóżka. Przeraziłem się tą wiadomością. Za oknami dał się słyszeć stłumiony odgłos syren alarmowych.
— Dostaniesz „Aresa”, zabieraj klamoty, nie wygląda to dobrze, ogłosili „Charlie” –relacjonował dalej.
— Nie, nie chcę „Aresa”, biorę „Gaje” – zaprotestowałem.
— Ona nie ma certyfikatu – zauważył mój kapitan.
— Ma, ma jeszcze do końca dzisiejszego dnia – wyprowadziłem go z błędu.
Zakończył rozmowę. Żona z przerażeniem w oczach patrzyła na mnie.
— Ogłosili „Charlie”, runęły dwa bloki mieszkalne u nas, jadę – poinformowałem.
Pospiesznie zrzucała z siebie przebranie. W ciszy nakładaliśmy ubrania. Pierwszy opuściłem sypialnię. Z szuflady przedpokoju wyciągałem szelki i smycz dla psa. Gaja momentalnie to zauważyła i po chwili siedziała obok mnie. Wiedziała, że jedziemy „na robotę”. Szczenięta spały spokojnie na posłaniu. W pospiechu nakładałem służbowy uniform. Zadzwoniła moja prywatna komórka. Dzwonił syn.
— Tato wiesz? – zapytał.
— Tak, jadę do remizy – odparłem krótko nie chcąc tracić czasu.
— Ja też, to do zobaczenia i uważaj na siebie – rzucił.
— Ty też syneczku – odparłem i rozłączyłem się.
Jakub należał do OSP. Podobnie jak ja dostał rozkaz stawiennictwa. Szykowała się ciężka noc.
— Zostań, mam złe przeczucia – usłyszałem głos mej ukochanej i poczułem jak łapie mnie za rękaw.
— Wiesz, że nie mogę – odparłem.
Zadzwonił jej telefon komórkowy. Podeszłą do stolika. Z trwającej rozmowy wywnioskowałem, że ją też wzywano. Spojrzałem przez okno. Pod bramę domu podjeżdżał służbowy Land Rover „Defender”. Nie chcąc jej przeszkadzać i przerywać rozmowy pocałowałem ją w czoło. Zabrałem ze sobą psa, plecak przewodnika i opuściłem dom. Każda sekunda była cenna, jeżeli tam przeżyli ludzie.

Lidia zakończyła rozmowę. W trybie alarmowym wzywali ja do pracy jak dziesiątki innych członków personelu szpitala. Z przerażeniem zorientowała się, że męża już nie ma.
— Boże, nie ucałowałam go na pożegnanie – jęknęła.
Mieli taki swój rytuał przejęty od Jadzi. Całowali się nawzajem w czoło, gdy się rozstawali. To miało przynieść każdemu z nich szczęście i pewność, że się znowu spotkają. Przez ten cholerny telefon i pośpiech Radka nie zdążyła złożyć swego pocałunku na jego czole.
— Radek, kochanie – krzyknęła, wybiegając na podwórko.
Mąż siedział już z psem w pojeździe. Auto zawracało. Nie zdołała go pożegnać. Zrobiła tylko ręką znak krzyża.
— Wróć kochany, wróć – krzyknęła w kierunku znikającego w mroku zielonego „Defendera”.

   Miejsce katastrofy, 20 minut od wybuchu

Po pobraniu z remizy specjalistycznego sprzętu i wyposażenia przebijaliśmy się przez utworzony naprędce kordon ochronny. Wypracowane latami procedury współpracy służb, teraz procentowały. ZE wstępnych informacji zasięgniętych na remizie wiedzieliśmy, że sytuacja jest poważna. Czekała nas ciężka i pracowita noc.
— Kurwa człowieku przepuszczaj i nie pierdol – zwyzywał miejskiego strażnika Sebastian, przewodnik „Hektora”.
Pojazd ruszył. ZE SM współpracowało się najciężej. Miałem wrażenie, że w większości trafiają tam same przygłupy o inteligencji szympansa. W pojeździe, prócz kierowcy było nas sześcioro. Dwóch przewodników z psami i czterech ratowników. Na jednostce z naszej grupy nie pozostał nikt. Zgodnie z procedurami pozostała tylko jednaj Rg. Wlekąc się niemiłosiernie w końcu dotarliśmy na miejsce katastrofy. Naszym oczom ukazał się apokaliptyczny widok. Zniszczone oba bloki wytworzyły ogromne gruzowisko sięgające wysokością do poziomu pierwszego piętra. Wszędzie rozwijały się zastępy strażaków; zawodowych i ochotników. Wojsko rozstawiało namioty i czekało w gotowości z ciężkim sprzętem. Medycy segregowali rannych, którzy zdołali sami wydobyć się z tych ruin. Co chwila na sygnałach przyjeżdżały i odjeżdżały pojazdy służb ratunkowych. Zatrzymaliśmy się przy naszym stanowisku dowodzenia. Był to duży namiot, gdzie znajdowało się wszystko, co niezbędne do działania. Weszliśmy do środka.
— Ustawcie się tam – rozkazał kapitan Olgierd, wskazując nam miejsce.
— Dwa zniszczone przez wybuch niewiadomego pochodzenia bloki mieszkalne, czteropiętrowe. Istniej podejrzenie ataku terrorystycznego. Nasi żołnierze jak wiecie są na misji w Iraku i Afganistanie. Zła wiadomość – nie dostaniemy wsparcia. Wszędzie ogłosili „Charlie”. W drodze są strażacy z OSP z naszego powiatu. Wszędzie się boją, że to, co stało się tutaj może stać się i u nich. Mamy trzy psy, po północy zostają dwa. Niedługo nasze wozy oświetlające oświetlą teren akcji. Na razie jest blisko trzydzieści ofiar i ta liczba będzie rosnąć. Dobra wiadomość to taka, że ponad piętnaście osób przeżyło i mam nadzieję, że ta liczba teraz wzrośnie. Na południe od gruzowiska koledzy z OSP walczą z pożarem w pobliżu stacji paliw. Nie dopuszczą by eksplodowały podziemne zbiorniki z paliwem i gazem. Prąd, gaz odcięty. Geofony wariują i nici z ich wsparcia. Sektory pracy dla przewodników, jak na rysunku. Każdy pies dostaje maksymalny sektor. „Ares” już pracuje. Pracujecie do upadłego, dopóki pies da radę. Pytania. – Olgierd był jak zwykle profesjonalny, potrafił treściwie i bez wodotrysków przedstawić sytuację.
Pytań nie było. Każdy wiedział, jaka jest jego działka. Teraz każda sekunda była na wagę złota.
— Znak wywoławczy „Foxtrot 1” – usłyszałem od łącznościowca.
Ten wypadek nie mógł przytrafić się w gorszym czasie. Mieliśmy w grupie siedem psów. Cztery z nich, dzisiaj po południu wraz z przewodnikami pojechało na certyfikację. Pozostało niezbędne minimum określone procedurami.
— „Szrama” zostań – polecił mi dowódca.
Czekałem co ma mi jeszcze do przekazania.
— Wiesz, że nie powinieneś pracować z „Gają”, oszczeniła się, może mieć gorszy węch, przepuści, bierz „Aresa” – walnął prosto z mostu.
Nie brałem takiej opcji pod uwagę. „Ares” był labradorem, który pracował niestarannie. Przepuszczał cele na szkoleniach i szybko się męczył. Miał opinie najgorszego psa w grupie.
— Wiesz, że jestem twoim najlepszym przewodnikiem i że przyjechałem tu z najlepszym psem – rzuciłem.
Kiwnął głową. Miałem opinie najlepszego przewodnika i najdłuższy staż.
— A ty dobrze wiesz, że mam do ciebie słabość, zmykaj, po północy przejmujesz „Aresa” – odparł i wszystko stało się jasne.
Opuściłem namiot. Ściągnąłem z suki szelki. W tym kłębowisku gruzu i żelastwa mogła o coś zahaczyć i utknąć w szczelinach na dobre. Spojrzałem w jej ślepia i widziałem w nich tę wolę pracy. Byłą zawziętym stworzeniem, nie przepuszczała nawet śladowego zapachu. Odważna, karna i zdyscyplinowana. Nigdy mnie nie zawiodła. Miała jeszcze jedną zaletę w porównaniu do większych od niej labradorów –mogła wejść tam, gdzie one nie mogły.
— Tu „Foxtrot 1” w sektorze, rozpoczynam działania –zameldowałem i dałem psu komendę do poszukiwania.
Pomknęła jak wystrzelona z procy. Wozy oświetleniowe omiotły snopami światła rumowisko. W tym blasku wyglądało to straszliwie przerażająco.
— Tu „Foxtrot 4”, dawajcie „Tango” – usłyszałem i wiedziałem, że „Hektor” już namierzył żywego człowieka.
— Zuch pies –mruknąłem sam do siebie.
— Tu „Tango 2”, przyjąłem – odpowiedzieli ratownicy.
„Tango” było kryptonimem ratowników, „Foxtrot” – przewodników, „Golf” to byli chłopaki od geofonów. Dowództwo miało kryptonim „Hotel”. Zapaliłem czołówkę na hełmie. Pies sumiennie pracował na gruzach. Nie poganiałem jej. Przesuwała się cały czas. Na efekty jej pracy nie musiałem długo czekać. Po kwadransie usiadła i szczekaniem dała znać, że kogoś znalazła.
— Tu „Foxtrot 1”, dawajcie „Tango” – zgłosiłem potrzebę przybycia ratowników.
— Tu „Tango 1”, przyjąłem – odezwali się moi ratownicy.
Nie musiałem wysoko wspinać się na gruzowisko. Moment i byłem przy psie.
— Dobry pies, szukaj dalej – pochwaliłem, głaszcząc ją po pysku.
Ruszyła do dalszej pracy. Począłem rozgrzebywać rumowisko w zaznaczonym miejscu. Niewielkim szperaczem o dużej mocy oświetliłem odgruzowaną połać. Dojrzałem, tam w dole przerażony wzrok młodej kobiety. Mogła być w wieku mojej córki.
— Wszystko w porządku, ratownicy już po panią idą, Może się pani poruszać, nie jest pani ranna? – rzucałem standardowe pytania.
Była w szoku. Nic nie odpowiedziała. Dwójka moich kolegów zbliżała się. Wskazałem im miejsce i wróciłem do pracy. Oni już teraz przejmowali poszkodowaną. Moja obecność była zbędna. Pies wspinał się coraz wyżej.

HQ grupy poszukiwawczo-ratowniczej
Olgierd zdał sobie sprawę, że sytuacja staje się coraz bardziej poważna. Dostał rozkaz, aby przekazać chłopaków z „Geo” do pomocy jednostce ratowniczo – gaśniczej. Wszystkie jednostki OSP, jakie miały ich wesprzeć z powiatu utknęły w korkach na rogatkach miasta. W mieście wybuchła panika. Momentalnie zablokowały się wszystkie arterie wylotowe. Zdołały dotrzeć jedynie wozy z dmuchawami. Dwie jednostki OSP z miejsca katastrofy przesunięto jako ubezpieczenie tymczasowych lądowisk dla śmigłowców LPR, SAR, Combat SAR i innych. Tą zimową porą dla przysypanych ludzi były trzy zabójcze czynniki – uciekający czas, niska temperatura i brak powietrza. Należało jak najszybciej rozwinąć system dmuchaw i wtłaczać ciepłe, świeże powietrze w te gruzowiska. Z bólem serca przekazał jako wsparcie do tych działań dwie sekcje ratowników. Szczęśliwie dostał do dyspozycji jedną sekcję wojskowych paramedyków z doświadczeniem po misji w Iraku z miejscowej JW.
— Tu „Hotel” do wszystkich „Foxtrotów”, wycofuję „Tango 1” i „Tango 3” – rzucił w eter.
— „Foxtrot 1” dostajesz zamiast „Tango1” „Zulu” – dodał, wskazując, że wojskowi mają obsługiwać zgłoszenia Radka.
Spojrzał na zegarek. Pracował już tu ponad dwie godziny.
— Tu „Foxtrot 1”, zrozumiałem, dostaję „Zulu” – usłyszał od „Szramy”.

Cokolwiek to znaczyło, to odwołanie dwóch zespołów ratowników nie rokowało nic dobrego. Musiał tam być niezły Sajgon. Psy pracowały już grubo ponad półtorej godziny. Kątem oka dojrzałem naszych chłopaków rozstawiających system dmuchaw. Gaja metodycznie pracowała na gruzach. To znikała w załomach, to znów wspinała się na sam szczyt gruzowiska. W końcu przysiadła na samym szczycie i dała głos. Byłem z niej dumny.
— Tu „Foxtrot 1” dajcie „Zulu” – przekazałem.
— Tu „Zulu”, przyjąłem – usłyszałem nieznany mi głos w radiu.
Byłem ciekawy, kogo mi przydzielili. Kryptonim „Zulu” był wolny i mógł określać wsparcie każdej ze służb współdziałających z nami. Minęło parę minut i dotarło do mnie dwóch wojskowych paramedyków.
— Gdzie? – zapytał jeden z nich.
— Tam, gdzie pies – odparłem i wskazałem im drogę.
— Uważajcie, to gruzowisko pracuje – ostrzegłem tę dwójkę.
Sprawnie, jak to żołnierze wspięli się na gruzy. Powoli i ostrożnie poczęli odstawiać na bok wszelkie kawałki betonu, cegieł i żelastwa.
— Strażak, tu nikogo nie ma – krzyknął jeden z nich.
— Niemożliwe, ona nigdy się nie myli, grzebcie dalej, musi być głębiej – odparłem wrzeszcząc.
Kiwnęli głowami i zabrali się do dalszej pracy.
— Jest, jest – uradowali się podobnie, jak i ja.
Wyciągali z tego piekła starszą kobietę. Poleciłem mojej towarzyszce by pracowała dalej. Powoli schodzili z nią na noszach.
— Dawajcie karetkę pod poszukiwaczy, mamy jedną „RED” – meldował jeden, mijając mnie.
Oznaczenie „RED” informowało, że poszkodowana ma największy priorytet w ewakuacji. Niżej było tylko „Black”, a to oznaczało tych, którzy nie rokują szans na jakkolwiek przeżycie lub są nie do uratowania. Słowem, sytuacje beznadziejne.
— Tu „Foxtrot 7”, ROMEO, TANGO, BRAVO – usłyszałem w radiotelefonie.
Był to sygnał, że „Ares” już nie jest w stanie dalej pracować i wracają do bazy. Nigdy, jak długo byłem przewodnikiem nie nadałem takiego sygnału. Nawet mając „Zeusa” w wieku przedemerytalnym. Zawsze to bardziej ja padałem na ryj, niż mój towarzysz. Spojrzałem na Gaję. Przeczesywała teren, lecz widać było po jej zachowaniu, że już żadnej żywej istoty nie znajdzie. Nie myliłem się. Po kilku minutach wróciła do mnie, dając mi znak, że zakończyła pracę, a pod gruzami znajdują się już tylko martwi.
– Na pewno? – zapytałem, patrząc w te jej mądre ślepia.
Usiadła przy mojej prawej nodze. Był to znak, że szans na znalezienie kogokolwiek żywego pod gruzami w tym rejonie już nie ma.
— Tu „Foxtrot 1”, przekazuję sektor, powtarzam, przekazuję sektor, dajcie sprzęt, powtarzam, dajcie sprzęt – złożyłem meldunek o końcu pracy w sektorze.
Przekazanie takiej informacji wiązało się z dużą odpowiedzialnością. Zezwalałem na wjazd ciężkiego sprzętu. Gdyby pod gruzami był jeszcze ktoś żywy, mógłby zginać. Meldując to podejmowałem decyzję o czyimś życiu lub śmierci.
—„Foxtrot 1” zwalniasz sektor potwierdź – usłyszałem i było to naturalne zapytanie.
— Tu „Foxtrot 1”, potwierdzam, zwalniam sektor, dajcie sprzęt, proszę o zgodę na prace w sektorze „Foxtrot 7” – potwierdziłem i wskazałem dalsze miejsce mojej pracy.
Podskórnie czułem, że „Ares” przepuścił. Byłem pewien, że są tam jeszcze żywi ludzie. Nikt tez nie meldował o zwolnieniu tego sektora.
— POSITIVE, „Foxtrot 1”, udaj się do sektora „Foxtrot 7” – usłyszałem.
W czasie, gdy z Gają przemieszczałem się do sektora „Foxtrota 7” „Hektor” znalazł kolejną osobę. Była szansa, że znajdziemy jeszcze żywych ludzi.
Sektor poszukiwań „Foxtrota 7”, osiem minut później.
Sektor, który zajęliśmy po „Foxtrocie 7” był mniej zniszczony. Budynek zawalił się częściowo. Znajdowaliśmy się jednak bliżej pożaru, z którym walczyły jednostki gaśnicze OSP I PSP. Stąd właśnie w pierwszych minutach po eksplozjach ewakuowało się o własnych siłach lub z pomocą strażaków, którzy znaleźli się na miejscu katastrofy jako pierwsi wiele osób. Istniała spora nadzieja, że znajdę tu jeszcze żywe osoby.
— Tu „Foxtrot 1”, na pozycji, rozpoczynam poszukiwania – zameldowałem.
Wydałem komendę i Gaja ruszyła do pracy. Była niezmordowana, pracowała już grubo ponad dwie godziny i nadal czułem u niej ten „power”. Minął kwadrans. Suka wspięła się na wysoko ulokowany szczyt rumowiska. W radiu usłyszałem, że „Hektor” odnalazł kolejną osobę. Byłem pełen podziwu dla równolatka mojej suki. Godnie zastąpił „Zeusa”, który był już na łące pod drugiej stronie „tęczowego mostu”. Dmuchawy z pełną mocą pompowały ciepłe świeże powietrze. To zwiększało szanse na przeżycie. Gaja zatrzymała się na samym szczycie gruzowiska i zaszczekała.
– Miałem rację, przepuścił cholernik – zakląłem pod nosem.
Zameldowałem. Paramedycy byli już w drodze. Najostrożniej, jak tylko mogłem wspinałem się do niej. Całe rumowisko chodziło, kawały betonu i cegieł zsuwały się. Dotarłem na top i nagrodziłem psa.
— Idź, szukaj dalej – poleciłem.
Suka została na miejscu ani drgnęła. Począłem delikatnie odrzucać kawały żelastwa i betonu. Medycy dotarli do mnie po kilku minutach.
— Ten pies jest niesamowity – zachwycili się Gają.
Odsunąłem się dając im pracować. Powolutku i ostrożnie odsuwali wszelkie przeszkody, jakie napotkali.
— Tu jest kobieta – usłyszałem.
Delikatnie i powoli rozpoczęli proces uwalniania uwięzionej osoby. Mieli z nią kontakt słowny, co dobrze rokowało.
— Zamelduj, jeden „GREEN” – usłyszałem.
Musiała być w dobrym stanie. Hasło „Green” oznaczało, że ma lekkie obrażenia niezagrażające życiu. Poznałem ten głos poszkodowanej. Gdzieś go już kiedyś słyszałem. Byłem blisko obu żołnierzy.
— Laura – poznałem moją byłą dziewczynę.
— Radek – usłyszałem w odpowiedzi.
— Schodzimy – rzucił dowódca sekcji paramedycznej.
— Panowie, tam gdzieś jest moja córeczka, ma dziewięć miesięcy, błagam ratujcie ją! – krzyknęła spazmatycznym głosem.
— Głęboka rana cięta prawego policzka, złamany nadgarstek prawej dłoni, liczne potłuczenia, Jeden „GREEN”, kobieta około czterdzieści lat – meldował przez radio drugi z wojskowych.
— Schodzimy, on zostaje razem z psem, na pewno znajdzie pani córkę – ponaglił ją dowódca sekcji.
Nie musieli ją brać na nosze. Mogła wsparta o nich zejść do bazy.
— Radek, na wszystko, co było dobre między nami, błagam cię ratuj moje dziecko, to wszystko, co mam, ona tam gdzieś jest – krzyczała, zanosząc się płaczem.
Ratownicy ruszyli z nią w dół.
— Przysięgnij, że jej tam nie zostawisz! – wrzeszczała nadal histerycznym głosem.
— Przysięgam, zobaczysz ją całą i zdrową – krzyknąłem do niej i całą trójka znikła mi z oczu.
Zrozumiałem teraz, dlaczego pies pozostał w tym miejscu. Gaja czuła, że tam w głębi ktoś żywy jeszcze jest. Pogłaskałem czworonoga po pysku. Zasłużyła na to. Co za kuriozum. Laura, która nienawidziła psów, teraz zawdzięczała swe życie jednemu z nich, życie swoje i jak miałem nadzieję, życie swojej córeczki. Słyszałem od znajomych, że miała problem z zajściem w ciąże i dopiero zabieg in vitro jej pomógł. Rozcięta rana na jej policzku wyglądała paskudnie.
– Szukaj – rzuciłem komendę
Pies momentalnie znalazł się w otworze, jaki zostawili ratownicy. Gaja zeszła tak głęboko, że przez chwilę jej nie widziałem. Po minucie usłyszałem jak daje głos. Szperaczem oświetliłem otwór. Błysnęły ślepia mojej towarzyszki. Była nisko, za nisko by móc się stamtąd wydostać o własnych siłach. Ufała mi, a ja jej. To była ta specyficzna więź między nami.
– Nie zostawię cię tam maleńka, masz piątkę maluchów w domu – powiedziałem sam do siebie.
Sebastian z „Hektorem” zwalniali sektor. Spisali się na medal. Nabrałem powietrza w płuca. Wypuściłem je.
— Tu „Foxtrot 1”, proszę o zgodę na „Victor” – rzuciłem w eter.
— NEGATIVE, „Foxtrot 1” – usłyszałem w odpowiedzi.
Procedura „VICTOR” była jedną z najniebezpieczniejszych i obarczonych dużym ryzykiem. Tylko raz w życiu ją zrealizowałem. Prosząc o to, decydowałem się na własne ryzyko wejść w głąb gruzowiska bez żadnej asekuracji.
— Tu „Foxtrot 4”, proszę o zgodę na dołączenie do „Foxtrot 1” – odezwał się Sebastian.
— POSITIVE, „Foxtrot 4”, przejdź i pozostań w odwodzie – usłyszał zgodę dowodzącego.
— Tu „Foxtrot 1”, ponawiam prośbę o „VICTOR”. Pies utknął w gruzowisku, wcześniej rozpoznał na sto procent poszkodowanego, małe dziecko, niemowlę, sytuacja nadzwyczajna – rzuciłem wszystko na jedną szalę.
Czekanie na odpowiedź trwało chyba wieki.
— POSITIVE, „Foxtrot 1”, wyrażam zgodę na „VICTOR”. Powodzenia – usłyszałem to, co chciałem usłyszeć.
Pozbyłem się plecaka i wszystkich zbędnych rzeczy z oporządzenia. Zaczął padać śnieg. Powoli i ostrożnie począłem się wsuwać do wnętrza. Przed każdym ruchem badałem podłoże. Zejście na sam dół, gdzie tkwiła Gaja zajęło mi chyba całe wieki. Szperaczem oświetliłem miejsce, gdzie teraz się znajdowałem. Dostrzegłem postać dziecka.
— Kochany pies, kochany – rzuciłem suce najlepszy z komplementów.
— Tu „Foxtrot 4”, w gotowości na pozycji, w odwodzie – usłyszałem i wiedziałem, że gdzieś w pobliżu mam wsparcie.
Ostrożnie pomiędzy zwałami gruzu wsunąłem dłoń by zbadać stan dziecka. Dotknąłem tętnicy szyjnej. Wyczułem puls. Żyło. Dziewczynka była nieprzytomna. Przesunąłem palec w kierunku ust i nosa. Wyczułem oddech. Był wyczuwalny, choć płytki.
— Tu „Foxtrot 1”, dawajcie „Zulu” – zameldowałem z radością.
— „Foxtrot 1”, czekać pięć, zakończyłeś „VICTOR”? – zaskrzeczało w radiotelefonie.
— Przyjąłem ja „Foxtrot 1”, VICTOR – NEGATIVE – odparłem.
Miałem czekać na ratowników jeszcze przez pięć minut. Żeby dostać się do dziecka musiałem przesunąć parę przeszkadzających elementów. Każda sekunda była droga. Rozglądałem się wokół na tyle, na ile mogłem. Za plecami miałem długi kawał zbrojeniowego pręta.
— Wyłaź – zwróciłem się do psa i podniosłem ją do góry obiema wyprostowanymi dłońmi.
Gaja nie była mi już tutaj potrzebna. Zrobiła swoje. Odbiła się od moich dłoni i znalazła się na powierzchni. Była cholernie skoczna.
— Zostań! – krzyknąłem na nią, widząc, że ma zamiar ponownie wejść do dziury.
Dla zwierzaka to, że ja byłem w dziurze było niezrozumiałe. Zawsze to ona penetrowała wszystkie zagłębienia i otwory w rumowiskach. Delikatnie zacząłem usuwać wszystkie przeszkody na drodze do niemowlaka. Zachowywałem szczególną ostrożność. W końcu się udało.
— Gdzie ci żołnierze? – zapytałem siebie sam w myślach.
Ułożyłem dziecko przed sobą na stabilnej płycie żelbetowej i pochyliłem się nad nim. W ten sposób najlepiej mogłem osłaniać jego drobne ciałko.
Nagle usłyszałem huk eksplozji. Ktoś najwyraźniej przegrywał walkę z pożarem lub coś pierdyknęło w piwnicach tego budynku. Całym rumowiskiem wstrząsnęło. Skuliłem się jak tylko mogłem najbardziej i poczułem jak coś przebija moje plecy. Kawałki betonu spadły na mnie z góry. Przeszywający ból był nie do zniesienia. Chwilowo straciłem przytomność.
Ocknąłem się po chwili. Na spokojnie oceniłem sytuację. Pręt szczęśliwie utkwił w moim ciele i nie wyszedł z przodu. Dziecko było bezpieczne. Nie mogłem ręką sięgnąć po radiotelefon. Ból był tak silny, że obawiałem się, że ponownie stracę przytomność. Z rany na plecach sączyła się krew.
— „Foxtrot 1” zgłoś się – usłyszałem w radiu.
— „Foxtrot 1” zgłoś się – ponowiono zapytanie po chwili.
— „Szrama” odezwij się – krzyknięto nie przestrzegając żadnych przepisów korespondencji radiowej.
Byłem bezsilny i przebity żeliwnym prętem wewnątrz gruzowiska. To, że jeszcze żyłem, było cudem. Suka na zewnątrz ujadała jak wściekła. Nie miała zamiaru mnie opuścić, a bezsilna w ten sposób starała się przywołać pomoc.
— Wyciągnę cię stąd kruszyno mała, przysięgam, że cię wyciągnę – jęknąłem i brodą uderzyłem w umocowany na prawym barku sygnalizator alarmowy.
Przeraźliwy dźwięk sygnalizatora rozległ się w tej niewielkiej niecce. Maluszek obudził się i począł płakać.
– Ty żyjesz, ty żyjesz –cieszyłem się i powoli odpływałem.
Straciłem świadomość.

Psy na sygnał sygnalizatora alarmowego działały jak automaty. Natychmiast udawały się w kierunku, gdzie operował najbliższy strażak lub przewodnik. Dlatego, gdy Sebastian, przewodnik „Hektora” dostrzegł zbliżającą się do nich „Gaję” wiedział, że nie jest to dobry znak.
— Tu „foxtrot 4”, tu „Foxtrot 4”, „foxtrot 1” w niebezpieczeństwie, powtarzam „Foxtrot 1” w niebezpieczeństwie – bezzwłocznie nadał, wiedząc, że stało się coś złego.
Bez chwili zwłoki wraz ze swoim psem ruszył za prowadzącą ich Gają.

Szpital Powiatowy w N.S.

Lidia została przydzielona na SOR. Tam był największy Sajgon, a mając duże doświadczenie była wsparciem dla tego personelu. Policja odizolowała teren szpitala od gapiów. Kordony bezpieczeństwa stawały się coraz bardziej szczelne i spełniały swe zadania. Udzielając pomocy i rozdzielając poszkodowanych na oddziały szpitala bardzo pomagała. Całkowicie, zanurzając się w wir zajęć mogła zapomnieć o tym braku całusa dla męża. Wierzyła, że jest nad nim jakieś fatum, które go ochroni. Szaleńczo kochał ją, ich dzieci oraz psa. Raz tylko w życiu podjął się niebezpiecznego zajęcia, jakim była procedura „VIKTOR”. Opowiadał jej o tym i przyrzekał, że już więcej się tak nie narazi. Przyrzekał, a nie przysięgał – to była spora różnica. Na początku przywożono sporo osób, potem coraz mniej. Spotkała się z Malwiną, doktorem z chirurgii. Ściągnięta kobieta obsadziła załogę jednej ze specjalistycznych i najlepiej wyposażonych karetek pogotowia. W dyżurce na pełny regulator słychać było korespondencję radiową służb sanitarnych z miejsca tragedii. Właśnie, służb sanitarnych. Po blisko trzech godzinach od tej tragedii dojrzała na korytarzu kolegę swojego męża z „Geo”. Dwudziestoparoletni chłopak, wspierając działania innej jednostki przewrócił się i rozwalił łuk brwiowy oraz zwichnął nadgarstek. Natychmiast go przejęła i zaprowadziła do zabiegowego.
— Szybko pani Lidio, muszę wrócić, do chłopaków – ponaglał ją.
Kobieta dobrze wiedział, że w takim stanie na akcje już nie wróci.
— Jak mój, mąż? – zapytała, szyjąc mu łuk brwiowy.
— Nie wiem, oddelegowano nas do JRG, ale jak pamiętam ta suczka Gaja znalazła przynajmniej dwoje żywych, taki pies to skarb – rzucił.
Spojrzała na niego i na odłożony na  stoliku radiotelefon.
— A na którym kanale oni pracują, no psiarze? – zapytała.
— Na jedenastym – odparł.
Przerwała szycie i podała mu radiotelefon.
— Ustawisz, chcę wiedzieć co z mężem, mój syn też tam jest, służy w OSP – poprosiła.
—Oczywiście – odparł i ustawił wskazany kanał, rozkręcając moc na maksimum.
Radio przez chwilę trzeszczało. Spokojnie nakładała szwy na łuk brwiowy strażaka.
— „Foxtrot 1” zgłoś się – usłyszała.
— „Szrama” odezwij się – usłyszała po chwili.
„Szramą” koledzy z pracy nazywali jej męża. Błagała w myślach by usłyszeć głos swego ukochanego. Skończyła szycie tego faceta. Kazała mu zostać. Musiała przebadać nadgarstek.
— Tu „foxtrot 4”, tu „Foxtrot 4”, „foxtrot 1” w niebezpieczeństwie, powtarzam „Foxtrot 1” w niebezpieczeństwie – usłyszała i zrobiło jej się słabo.
Spojrzała przenikliwym wzrokiem na tego młodzieńca. Wiedziała, że nie jest w stanie jej okłamać.
— Kto to jest „Foxtrot 1”? – zapytała, cedząc każde słowo powoli.
Chłopak zaląkł się. Opuścił wzrok, nie chcąc patrzeć na kobietę.
— Mów – wrzasnęła na niego.
— To pani mąż, aspirant sztabowy Grabarczyk – wyszeptał strażak.
Klapnęła na stołek. Od razu pomyślała, że to jej wina. Ten pocałunek w czoło, zapomniała. Kazała strażakowi zostać. Do piersi przyłożyła jego radiotelefon. Każda chwila trwała minutę, każda minuta godzinę.
– Tu „Zulu” jeden ranny kod „BLACK” – usłyszała i o mało co nie zemdlała.
Do zabiegowego wpadła doktor Malwina.
— Lidzia, co się dzieje? – zapytała, widząc ją w takim stanie.
Lidka podniosła wzrok.
— Radka określili na „Black”, jedź i go ratuj, błagam cię ratuj go, tak jak kiedyś on uratował ciebie – rzuciła w spazmach i padając na kolana objęła nogi Malwiny.
— Kurwa, jaki BLACK, Hotel tu „Tango 2” korekta, status „RED”, wykonuję „VICTOR”, Roger Out – usłyszała inny głos.
— Tu „Tango 4” przesuwam się do strefy „Tango 2” wykonuje „VICTOR” Roger Out – rzuciła druga załoga.
Malwina podniosła Lidkę. Zmiana statusu ją trochę pocieszyła. Z trupa stał się ciężko rannym. Siedząc obok strażaka była w ciężkim szoku.
— Co oni robią, wyjaśnij mi? – zapytała takim głosem, że tamten musiał odpowiedzieć.
W tym czasie Malwina wyszła i zabrała najbardziej doświadczonego ratownika medycznego i kierowcę. Wpadli do specjalistycznej karetki i ruszyli na bombach w kierunku rumowiska.
— Te dwie sekcje olały dowódcę, zameldowały, że podejmują maksymalne ryzyko bez względu na nic, ja się z tym pierwszy raz spotkałem. Przekazali bez odbioru. Czterech ludzi idzie po pani męża na pełnej piździe, ich za to mogą zwolnić.
— Tu „Hotel”, „Tango 2” i „Tango 4” pełna zgoda na „VICTOR” – usłyszeli.
— Teraz ich nie zwolnią, mają zgodę dowódcy, lecz, jak coś pójdzie nie tak to on ma po piździe – tłumaczył jej dalej.
Zdał sobie sprawę, że nie wyjdzie stąd do końca trwania transmisji. Kobieta trzymała tak mocno radiotelefon, że bał się wyciągnąć po niego rękę.
— Kurwa dajcie to kogoś z JRG z małą piłką, ma wbity pręt w plecy, „Zulusi” mówią, że jak ruszymy to się wykrwawi, tu „Tango 2” – usłyszeli.
— Specjalistyczna reanimacyjna w drodze, będziemy ALFA-SIERRA-ALFA-PAPA – usłyszała głos Malwiny w innym radiotelefonie.
Była w takim szoku, że nie rozumiała co słyszy. Umierała ze strachu.
— Co ona powiedziała? – zapytała Lidia sama, nie wiedząc, czemu jeszcze nie zemdlała.
— Karetka będzie tak szybko jak to tylko możliwe – odparł strażak.
— Tu „Foxtrot 4” ubezpieczam działania grup „Tango”, Gaja przy mnie – usłyszała.
– Tu „ZULU” podejmujemy niemowlę, według ratownika dziewięć miesięcy, poszkodowana stabilna kod „Green”…. Zabierzcie je, jego matka to Laura …. – usłyszała w ostatnim zdaniu głos ukochanego.
Dlatego tak zaryzykował, wiedział, że jest tam małe dziecko i musiał to zrobić. Wiedział, jak ona kochała małe dzieci.
— Żyje, nic mu nie będzie, prawda? – zapytała strażaka.
— „Szramie”, przepraszam Radkowi, to kozak i najlepszy z przewodników – odparł.
Nie uspokoił ją tym. Nadal Radek tkwił w tej dziurze.
— Gdzie jest ktoś z JRG z piłą do kurwy nędzy – leciało w eterze.
— Jesteśmy u podstawy rumowiska, dajcie nam minutę – usłyszała.
— Tu „Hotel” reanimacyjna specjalistyczna na miejscu, kieruję do was – słuchała.
Lidia coraz bardziej odpływała. To wszystko ją przerastało. Tylko cudem nie straciła przytomności.
— Tu „Tango 2” schodzę z pilarzem, uwalniamy „Foxtrot 1”.
— Tu „Hotel” załoga reanimacyjnej pod czołem rumowiska, czekają na poszkodowanego.
— Tu „Tango 2”, wyprowadzamy „Foxtrot 1”.
Wysłuchiwanie tych komend przerwało jej wejście koordynatora działań.
— Z Glinnika leci po pani męża Mi-8 z CSAR, przekierowujemy karetkę na lądowisko, może być pani z niego dumna, zrobimy wszystko by go uratować – rzucił.
Nie była w stanie nawet podziękować. Siedziała, dzierżąc w ręku radio.
— Tu „Tango 4” przejmujemy, „Foxtrot 1”, jest na powierzchni – usłyszała i straciła przytomność.

Rejon akcji „FOXTROT 1”

Odzyskałem przytomność, gdy zsunęli się dom mnie wojskowi paramedycy.
— Najpierw dziecko –wyszeptałem.
Sam przesunąłem się i sam nie wiem, co im mówiłem. Pamiętam tylko jak jeden z nich, przesuwając się ku górze miał w rękach niemowlę.
— Trzymaj się chłopie, szacun – usłyszałem i znów straciłem przytomność.
Obudziło mnie ciepło przeszywające moje ciało i szum elektrycznego silnika. Ktoś polewał z góry wodę. Otworzyłem oczy cholernie zmęczony i słaby. Za moimi plecami ktoś operował jakimś urządzeniem elektrycznym. Znów straciłem przytomność.
Ocknąłem się, gdy transportowano mnie położnego na brzuchu na noszach. Byli to ludzie z mojej grupy. Poznałem te znajome twarze. Swobodnie zwisającą rękę lizała cały czas Gaja. Czułem zapach krwi. Z pewnością miałem ja w ustach. Mijaliśmy namiot naszego SD. Wypadł z niego Olgierd.
— „Szrama”, kurwa – zaklął.
— Bierz Gaję, Ares przepuścił, tam jeszcze są ludzie, wiem to – wyszeptałem.
— Przestań pierdolić – próbował mnie uspokoić.
— Nic mi nie będzie, bierz psa, jeb „Aresa”, obiecaj mi, Gaja zostań. – rzuciłem szeptem.
Wbity drut wystawał mi z pleców. Pies nie chciał zostać. Dopiero po drugiej komendzie przysiadł przy Olgierdzie. Przejmowała mnie załoga karetki pogotowia.
— Dawajcie go, szybko – usłyszałem znajomy głos Malwiny.
Pochyliła się nade mną. Słabo widziałem, ale nie na tyle by jej nie rozpoznać.
— Jak…. dziecko… – wydukałem z siebie cicho.
— Nic nie mów, dziecko dobrze, całe i zdrowe – skarciła mnie, mając na policzkach łzy.
Karetka ruszyła, włączając sygnały uprzywilejowania. Czułem, że powoli uchodzi ze mnie życie. Stawałem się coraz słabszy.
— Przekaż Kingusi, że…… bardzo się cieszę z jej …. dziecka – dukałem.
— Przestań kurwa, sam jej to powiesz – z płaczem odparła Malwina, podłączając mnie do specjalistycznej aparatury.
Czułem mroczki przed oczami.
— I Lidce……. że ją kocham – dodałem i straciłem przytomność.
Jak w kalejdoskopie leciały w mojej świadomości kadry z życia. Gdy przeleciały do końca nastąpiła pauza i powrót do tego najcudniejszego obrazu – naszej miłości wtedy tam w czasie burzy.
Olgierd próbował przywołać Gaję do siebie. Psisko w żaden sposób nie chciało współpracować, patrząc swymi ślepiami za odjeżdżającą karetką. Nie poznawał tego zwierzaka. Chwilę pomyślał i sięgnął po radiotelefon. Przestawił kanał na ten, gdzie pracowało OSP, w którym służył syn „Szramy”.
— Tu „Hotel” dawajcie do mnie Jakuba Grabarczyka, natychmiast. –rzucił w eter niezgodnie z procedurami.
— Tu „Oskar 11”, przyjąłem, wykonuję – usłyszał w odpowiedzi.

Lidia cała w nerwach czekała na przyjazd karetki z rannym mężem. Zwolniono ją z wykonywania zadań, widząc, w jakim jest stanie. Było to naturalne działanie i nikogo nie dziwiło. Stała na podjeździe dla karetek. W mocno zaciśniętej dłoni trzymała strażacki radiotelefon. Przez długi czas w eterze była cisza. Niepokoiła się coraz bardziej, zdawała sobie sprawę, że każda minuta, sekunda jest na wagę życia.
— Może od razu pojechali na lądowisko – pomyślała.
Wróciła do budynku i skierowała się do koordynatora działań.
— Co ze śmigłowcem? – zapytała.
— Leci, będzie za dziesięć góra piętnaście minut – usłyszała od niego.
— A karetka, no z Malwiną – zapytała ponownie.
— Jedzie do nas, zaraz powinna być – usłyszała.
Wyszła na korytarz. Skierowała się z powrotem w kierunku podjazdu. Nagle zatrzeszczało radio. Zatrzymała się.
— Tu „FOXTROT 1”, melduje gotowość do działania – usłyszała.
Cały jej świat zawirował. Zdołała tylko oprzeć się o ścianę. Osuwając się na podłogę straciła przytomność.
Nie wiedziała, że w chwili gdy padła ta komenda dusza jej męża uchodziła z jego cielesnej powłoki.

Ostatni sektor ruin oddano zaraz po północy. Nowy „Foxtrot 1” zdołał zlokalizować jeszcze trzy osoby. Ostatnie pół godziny pracował tylko on. Pozostałe psy nie miały już siły. Nikogo nie dziwił fakt młodego chłopaka w mundurze OSP z psem. Gaja pracowała jak szalona. Po zakończeniu poszukiwań spokojnie mogli pozwolić wjechać na rumowisko koparkom i dźwigom.
Olgierd ujął  młodego chłopaka jak swego syna i przytulił do piersi.
— Otrzymaliśmy sygnał 5-5-5, aspirant sztabowy Radosław Grabarczyk, grupa poszukiwawczo – ratownicza w N.S. – przekazał mu suchą informację, że jego ojciec nie żyje.
Obaj mężczyźni rozpłakali się. Trzymali się mocno w ramionach i płakali jak bobry. Sygnał ten odebrano we wszystkich nawet najmniejszych remizach PSP i OSP.

Remiza grupy-poszukiwawczo-ratowniczej w N.S. 12 stycznia 2010 roku.

Całą rodzina Grabarczyków przeniosła się do remizy. Nie mogli znieść już natarczywości pismaków różnej maści. Przed domem cały czas kręcili się paparazzi. Było to nie do wytrzymania. Lidia zawzięła się i podjęła decyzję, że z pogrzebu męża nie będzie robić show. Nie życzyłby sobie tego podobnie, jak i ona. Już na następny dzień po tragedii miała mnóstwo telefonów z prośbą o wywiady. Postanowiła jeszcze o jednym. Żadnych cholernych polityków. Co do obecności księdza, wyprosili to u niej koledzy z pracy Radka.
— Słuchaj Lidziu, to będzie nasz kapelan strażacki, naprawdę ksiądz z powołania, a nie jakiś łachudra. Krótkie nabożeństwo, proste i skromne jak by sobie tego „Szrama” życzył – przekonywali ją.
Uległa ich namowom. Oni w zamian dali jej gościnę w remizie. Mieli pokoje gościnne i tam chwilowo zamieszkałą razem z rodziną. Odcięła się od wszystkich mediów, nie chciała słuchać radia, oglądać telewizji, czytać gazet. Schodziła do pomieszczeń służbowych i przebywała z tymi ludźmi, których tak cenił jej mąż. Drżała o nich, gdy słyszała sygnał alarmowy do wyjazdu. W duchu modliła się za nich by wszyscy szczęśliwie wrócili do remizy. Teraz siedziała na dole i przypatrywała się ich pracy. Konserwowali sprzęt. Potomstwo Gai spokojnie spało w rogu garażu przy piecu.
Jej wzrok utkwił na napisie „Rescuer”, który był na każdym uniformie tej sekcji. Zastanowiła się głębiej i teraz zrozumiała, że przez swe dorosłe życie jej mąż był takim właśnie „Rescuerem”. Najpierw uratował tych ludzi w autobusie, potem ją od pozostania w zakonie, a potem do końca swego życia ratował ludzi jako strażak. Robił, tracąc to, co było dla niego ważne. Stracił urodę, marzenia o wspinaczce wysokogórskiej i na końcu życie. Łzy napłynęły jej do oczu, jak, wtedy gdy musiała informację o jego śmierci przekazać córce. Kinga była w początkowym okresie ciąży i tak straszliwa informacja mogła wywołać poronienie. Dlatego zdziwiona była, że ta przyjęła to z takim spokojem.
— Nie płacz mamo, on tam jest szczęśliwy na swój sposób. Pamiętasz, jak opowiadał mi, gdy byłam mała o tęczowym mostku i łączce za nim. Idąc do raju zabrał ze sobą „Yumi” i „Zeusa”. Nie zapomniał o nich na pewno. My jesteśmy smutni tu na ziemi, ale mamy siebie. Cieszą się za to jego ulubione zwierzęta, bo go mają ze sobą, a czekały na niego długo i były smutne – odpowiedziała jej.
Dzisiaj miał odbyć się pogrzeb. Od wczoraj w remizie było jego ciało w trumnie. Tkwiło na sali odpraw. Ułożony na wieku trumny hełm, plecak przewodnika i postawione zdjęcie. Zdjęcie z „Zeusem”. Wybrała to, bo tak on by chciał. Patrzyli przed siebie tymi mądrymi oczyma, on i jego czworonożny partner. Trumna okryta była flagą państwową i od północy wystawiony był przy niej posterunek honorowy. Gaja cały czas była przy niej. Widać było, że pies jest nieswój. Szukała swojego pana. Gdyby był żywy gdzieś w gruzowisku nie odpuściła by i by go znalazła. Jednostkę poszukiwania na okres pogrzebu wyłączono z systemu ratownictwa. Powoli zbliżał się czas ceremonii. Poszła do pokoju i poczęła zakładać na siebie żałobną szatę.

Gdy wyszła razem z rodziną i strażakami przed remizę jej oczom ukazał się tłum ludzi. To nie były setki, to były tysiące osób. Ile przyszło z ciekawości, a ile by godnie pożegnać jej męża nie wiedziała. Dojrzała wśród nich mnóstwo dziennikarzyn i pismaków. Błysnęły flesze aparatów. Dojrzała też tych znienawidzonych polityków. Pragnęli zgarnąć kapitał wyborczy na pogrzebie jej męża.
– Olgierd, on by tak nie chciał, zróbcie coś z tymi pismakami i politykierami, nie chcę ich widzieć na jego pogrzebie – zwróciła się do dowódcy swego męża.
Kiwnął głową znacząco. Przed remizą stał jeden z wozów ratowniczo gaśniczych. Wskoczył do niego i włączył głośnik.
— Zwracam się do was dziennikarze i politycy w imieniu rodziny zmarłego. Nie życzy ona sobie waszej obecności na pogrzebie naszego kolegi. Jeżeli przyszliście tu by mu oddać cześć uszanujcie ich wolę – ryknęło z głośników pojazdu.
W zebranym tłumie zawrzało. Wszyscy patrzyli co tamci zrobią. Żaden z polityków nie cofnął się, zrobiło to może dwóch czy trzech pismaków. Nagle stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Tłum otoczył obie te wskazane grupy.
— Dziennikarze i politycy WYPIERDALAĆ – wyrwało się z tysięcy gardeł.
Tłum nacierał na nich. Dało to pożądany efekt. Napierani przez tłum zostali wypchnięci gdzieś na sam koniec.
Tworzono kondukt żałobny. Na teren remizy wchodziły poczty sztandarowe służb mundurowych, pododdział honorowy, przedstawiciele Z KG PSP, liczni strażacy ochotnicy i zawodowi. Część w mundurach wyjściowych, część w tych, w jakich jeździli do pożarów. Na ulicy stały liczne wozy strażackie, policyjne, straży granicznej, wojska, SW i karetki pogotowia. Dojrzała liczną grupę swych koleżanek i kolegów z pracy.
Czwórka ratowników na swych barkach wynosiła właśnie trumnę. Przeraźliwie zawyła syrena remizy. Złożyli ją w „Defenderze”. Tylne drzwi pojazdu były otwarte. Przewodnicy wraz z psami zajęli miejsca po bokach pojazdu po trzech z każdej strony. Siódmy pies, Gaja prowadzona była przed pojazdem przez Olgierda. Kondukt ruszył.
Do cmentarza nie było daleko. Lidia szła trzymana pod rękę przez syna i córkę. Szli zaraz za wolno poruszającym się pojazdem. Kątem oka widziała, jak ochraniający ten kondukt policjanci oddają honory, jak mężczyźni ściągają nakrycia głowy. Wiele osób płakało. Tuż przed cmentarzem pojazd zatrzymał się. Trumna ponownie została zabrana przez czwórkę rosłych ratowników. Szli teraz cmentarnymi alejkami do miejsca spoczynku. Dotarli tam po chwili i ułożyli trumnę na podeście. Tłum ludzi wypełnił cały cmentarz. Nastała cisza.
Do trumny podszedł strażacki kapelan. Starszy siwiejący mężczyzna stanął przed mikrofonem.
— Oddanie życia dla drugiego człowieka to najwyższe poświęcenie. Ojcze, pobłogosław tę piękna duszę. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. – padło z jego ust.
Lidia stałą podtrzymywana przez swe dzieci i patrzyła jak kapłan robi dalej to, co robi ksiądz na pogrzebie. Była jakby w półprzytomna. Dopiero gdy do trumny zbliżyła się Malwina, powróciła do normalnego stanu. Lekarka miała zabrać głos w imieniu wszystkich uratowanych. Stanęła przed mikrofonem i widać było, że z trudem kryje wzruszenie. Nabrała powietrza w płuca.
— Panie Boże, tak się nie robi…. Panie Boże, czy tam u Ciebie on Ci jest tak bardzo potrzebny?…. Czy tam trzeba kogoś szukać? Czy zagubiły Ci się jakieś duszyczki i nie możesz ich znaleźć?… Panie Boże, tak się nie robi… –rzuciła łamiącym się głosem i po zakończeniu mowy zalała się łzami.
Przyklęknęła przy trumnie i pocałowała ją. Wstała i odeszła na swoje miejsce.
Jakub odsunął dłoń matki. Miał przemawiać jako członek rodziny. Lidia nie byłaby w stanie powiedzieć czegokolwiek. Ubrany w polowy mundur OSP zbliżył się do mikrofonu.
— Kiedyś, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, wróciłeś z akcji. Pamiętam, jak cieszyłeś się, że uratowaliście dwie osoby. Zapytałem cię wtedy „Tato, czy ty jesteś bohaterem?” Popatrzyłeś wtedy na mnie tym swoim ciepłym wzrokiem i odparłeś „Nie synu, nie jestem, ale pracuję z ludźmi, którzy są bohaterami” Jedyny raz w życiu mnie wtedy okłamałeś, bo ty byłeś bohaterem przez całe swoje życie. Żegnaj mój ojcze, bohaterze, niedościgniony wzorze. – wyrzucił z siebie Jakub i oddał honor dłonią.
Do trumny zbliżyło się dwóch strażaków z „Geo”. Ułożyli na niej nieduży strażacki dzwon. Do mikrofonu podszedł Olgierd. Ubrany w polowy mundur wyprostował się.
— W straży pożarnej kod 5-5-5 oznacza to, że strażak zginął podczas wykonywania zadania bojowego. Usłyszmy ten dźwięk – rozpoczął.
Stojący przy trumnie jeden ze strażaków uderzył w dzwon, nadając ten sygnał.
— Jest jeszcze drugi kod 3-5-5, radosny, obwieszczający, że zastęp powrócił do remizy. Tam w niebie pewnie nie ma dzwonów i zapomnieli cię o tym poinformować. Niechże teraz zadźwięczy dla ciebie ten kod – kontynuował.
Dał się słyszeć dźwięk dzwona. Nadano sygnał 3-5-5. Po jego zakończeniu dwaj strażacy zdjęli z trumny flagę i zaczęli ją składać w trójkąt.
— Teraz już wiemy, że wszyscy powrócili do swych remiz. My do tej naszej, a ty do tej niebiańskiej. Strzeż nas wszystkich stamtąd i bacz na naszą pracę. Zaszczytem było pełnić z tobą służbę – zakończył i otrzymał od swych podwładnych złożoną flagę.
Pewnym krokiem ruszył w kierunku wdowy. Obok niego podążał przewodnik Sebastian z hełmem i plecakiem przewodnika. Stanął naprzeciw Lidii i patrzył jej prosto w oczy. Po policzkach spływały mu łzy. Sebastian stał naprzeciw Jakuba.
— Salut – padła komenda, w momencie gdy wręczał kobiecie flagę.
Wszyscy funkcjonariusze wyprężeni jak struny zasalutowali.
— Spocznij – padło po chwili.
Lidia wzięła flagę z jego rąk, Jakub z rąk Sebastiana odebrał pozostałe rzeczy. Spojrzeli na siebie, a potem na leżącą przy trumnie Gaję. Podniosłą się i usiadła na tylnych łapach. Obaj strażacy wrócili na swe miejsca.
Do mikrofonu podeszła młoda kobieta z Kancelarii Prezydenta. Poprawiła mikrofon.
— Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej…… – zaczęła czytać postanowienie.
Do Lidii docierały strzępy tego, co czytała.
— …. I nadaje mu Krzyż Zasługi za Dzielność – POŚMIERTNIE – te ostatnie słowo przeszyło jej serce po raz pierwszy.
—…… I nadaje mu Medal za Ofiarność i Odwagę – POŚMIERTNIE – drugi raz poczuła słowo przeszywające jej serce.
Kobieta odeszła od mikrofonu i z dwoma odznaczeniami zbliżyła się do Lidii. Wręczyła je jej i mocno uścisnęła dłoń.
Do mikrofonu podszedł przedstawiciel z KG PSP.
— Wyciąg z rozkazu………. – rozpoczął czytać.
—… i mianuje go na stopień młodszego kapitana – POŚMIERTNIE – serce Lidii znów przeszyło to słowo, po raz trzeci.
Zdawała sobie sprawę, że teraz przed nią najtrudniejsza chwila. Pragnęła by ona nie nadeszła, lecz ta nie ubłagalnie się zbliżała. Trębacz odegrał „Ciszę” Dźwięk trąbki był dla Lidii jak drobne igiełki wbijające się w jej ciało. Łzy lały się strumieniami z jej oczu. Czwórka ratowników przeniosła trumnę i ułożyła nad wykopanym grobem. Gaja ruszyła za trumną. Olgierd zdołał ją zapiąć na smyczy. Czworonóg czuł, że właśnie za chwilę jego pan zostanie złożony w tej dziurze, dziurze którą chciała spenetrować. Tak była szkolona. Podniosła nozdrza do góry, jakby chciała na siłę wyczuć zapach żywego człowieka. Na darmo, takiego zapachu nie wyczuła.
Ratownicy nie spuszczali trumny na linach. Specjalnie docięte i przygotowane kawałki strażackich węży pełniły tę funkcję. Podnieśli trumnę lekko do góry by można było wysunąć spod niej deski.
W całym mieście przeraźliwie zawyły syreny alarmowe. Każdy pojazd, który był w nie wyposażony włączył je. Kakofonia tych dźwięków poniosła się aż do nieba. Wszyscy mundurowi stali na baczność i oddawali honory. Poczty sztandarowe pochyliły przyozdobione kirem sztandary. Gaja, szarpiąc się w końcu usiadła. Podnosząc pysk ku górze zawyła, po chwili dołączyły do tego wycia pozostałe psy gruzowe. Syreny ustały dopiero wtedy, gdy opuszczono ciało do grobu i rzucono na trumnę te kawałki strażackich węży. Co było dalej Lidia nie pamiętała. Osunęła się i tylko dlatego, że była podtrzymywana przez dzieci nie upadła. Straciła przytomność.
Remiza grupy-poszukiwawczo-ratowniczej w N.S. 12 01. 2010 roku godziny wieczorne.

Lidia dochodziła do siebie po emocjach, jakie dziś przeżyła. W remizie trwała stypa. Wąskie grono zaproszonych składało się z kolegów Radka, Malwiny, jej dzieci i grupy uratowanych ludzi. Siedzieli w sali odpraw za stołem. W centralnym jego miejscu stało puste krzesło ze strażackim hełmem i plecakiem ratownika. Na stole stało przyozdobione znakiem żałoby zdjęcie. Malwina siedziała przy niej. Bała się o jej zdrowie. Zaaplikowała jej w karetce lekkie środki uspokajające jednak nie na tyle silne by ją otępić. Koledzy wspominali „Szramę”. Było naturalnie i na luzie.
— Mogę tu jeszcze dziś przenocować z dziećmi? – zapytała Olgierda.
— Jasne, możesz tu zostać jak długo chcesz – odparł i pogładził ją po głowie.
Dojrzała siedzącą gdzieś daleko w rogu Laurę. Wstała i skierowała się w jej kierunku. Dojrzałą dziecięcy wózek, a w nim niemowlę. Pochyliła się nad dzieciątkiem. Słodko spało. Laura powstała. Wbiła wzrok w ziemię. Unikała kontaktu z Lidią.
— Wyjdziemy może – szepnęła do Lidii.
Teraz ich spojrzenia się przecięły. Patrzyła na byłą sympatie swojego męża. Nie czuła do niej żadnej urazy i żalu. Ratował to dziecko, tak jakby ratował każde inne.
— Zostań, nie rób mu tego – poprosiła i pogłaskała ją po opatrunku na prawym policzku.
Z oczu Laury popłynęły łzy. Stały obie naprzeciw siebie i głęboko patrzyły sobie w oczy.
— Obiecaj mi, że wychowasz ją na dobrego człowieka – poprosiła Lidia.
— Tak, tak będzie, zrobię to dla niego i dla niej – odparła i obie kobiety wpadły sobie w ramiona.
Powoli dochodziła dwudziesta druga. Stypa miała się ku końcowi. Część osób wyszła wcześniej. Zostali tylko ratownicy, rodzina Lidki, Malwina i Laura. Nagle ciche rozmowy przerwał przeraźliwy buczek alarmowy remizy.
— Co jest, przecież do północy jesteśmy wyłączeni z systemu ratownictwa – zdziwił się Olgierd.
Wszyscy obecni strażacy wstali zza stołu. Obudzone dźwiękiem buczka dziecko płakało.
— Mogę? – zapytała Lidia, patrząc na dziecinę.
— Oczywiście, nie było by jej tutaj …. gdyby nie on – usłyszała przyzwolenie.
Wyciągnęła dziecko z wózka i przytuliła do swego ciała. Patrzyły na nią prześliczne niebieskie oczka. Tuliła w ramionach tę przecudna małą istotkę. Dziecko po chwili przestało płakać. Do sali wpadł dyspozytor.
— Panowie ogłosili stopień „Delta” – rzucił krótko.
— Szymon, co się stało? – zapytał Olgierd.
— O 21:53 na Haiti było trzęsienie ziemi. Wstępnie 7 stopni w skali Richtera. Naczalstwo podjęło decyzję o wysłaniu sił i środków w ten rejon. Z tego, co mówią w radiu i telewizji to jest tam piekło. Wstępny czas wylotu z Polski ustalono na piętnastego stycznia. Zabierajcie wszystko, co potrzebujecie i ruszajcie do Warszawy. Muszą Was jeszcze zaszczepić i wydać specjalistyczny sprzęt, tam na miejscu. Padło na was. – odpowiedział, jak tylko najlepiej mógł.
Lidia oddała dziecko Laurze. Wstała, podobnie, jak i wszyscy. Strażacy zebrali się w rogu Sali. Chwilę o czymś rozmawiali. Wydawało się, że byli zgodni.
Jak jeden mąż podeszli do miejsca, gdzie był Jakub.
— Zbieraj się, chyba że nie chcesz jechać z nami, Brakuje nam jednego psiarczyka, Gaja nie ma przewodnika – rzucił Olgierd, patrząc na chłopaka.
Dostrzegł błysk w jego oczach. Taki błysk, jaki miał jego ojciec, gdy go przyjmował do służby.
— Ale ja nie jestem przecież przewodnikiem, nie mam papierów – odparł.
Olgierd uśmiechnął się i położył rękę na jego ramieniu.
— Papiery to nie wszystko, to tylko kawałek papieru, trzeba mieć to coś tu – powiedział, dotykając jego czoła.
— I tutaj – dodał, dotykając go przez mundur w okolicy serca.
— A ty mój chłopcze to masz –zakończył.
— Jest jeszcze coś mój kochany, masz przeczytaj i przetłumacz na nasze – dodał Sebastian i wręczył mu naramienny emblemat psiarczyków.
— „A Bond Few will know. And even Fewer will ever understand” – przeczytał.
— Więź, którą niewielu będzie znać, a jeszcze mniej, kiedykolwiek zrozumie – przetłumaczył na polski tak jak najlepiej tylko umiał.
Było to motto wszystkich przewodników psów na całym świecie. W chłopaku biły się myśli. Stawała przed nim wielka szansa. Jego ojciec nigdy nie był na tak poważnej akcji. Najpoważniejszą, w jakiej uczestniczył były działania w zawalonej hali w Katowicach w 2006 roku.
— Tę wieź widać gołym okiem i ty ją czujesz – dodał Olgierd.
Lidia stała blisko nich i wszystko słyszała.
— Wyciągnąłeś wtedy trzy osoby, działałeś, jak profesjonalista, jak długo tu służę nie widziałem tak zgranej pary, ja mam na swoim koncie dwie – dorzucił przewodnik „Aresa”.
Jakub chciał, chciał bardzo. Służba w tak elitarnej jednostce byłaby dla niego spełnieniem najskrytszych marzeń. Już wtedy na gruzowisku, gdy wskazywał ratownikom ocalałych ludzi i gdy po zakończeniu poszukiwań oddawał teren czuł, to „flow”. Nie czuł żadnego zmęczenia, działał jak w amoku i zdał sobie sprawę z tego specyficznego porozumienia z Gają. Nie mógł, jednak podjąć takiej decyzji bez zgody matki. Za dużo przeszła. Przed nim stał Olgierd z hełmem i plecakiem przewodnika jego ojca. Gaja, widząc to podeszła do niego i siadła przy lewej nodze.
— Mamo…… –rzucił, patrząc jej prosto w oczy.
Lidią wstrząsały emocje. Wizja, że syn pójdzie w ślady ojca i teraz pojedzie na cholernie niebezpieczne zadanie napawała ją przerażeniem. Czułą się tak jak, wtedy gdy targały ją emocje związane z odejściem z zakonu. Jej rozbiegany wzrok na chwilę zatrzymał się na zdjęciu męża. Przeniosła wzrok na syna i dojrzałą to samo w jego oczach. To coś, coś niesamowitego. Spojrzała na siedzącego psa. W końcu odwróciła się i spojrzała na tulącą niemowlę Laurę.
— Jedź, ojciec na pewno by chciał i byłby z ciebie dumny – powiedziała, odwracając się do niego twarzą.
Chłopak odebrał z rąk Olgierda trzymane rzeczy. Sebastian zabrał z jego dłoni emblemat psiarczyka. Zerwał z ramienia jego emblemat OSP i nałożył mu ten. Olgierd wyciągnął z kieszenie emblemat USAR. Nałożył mu na rzepa na drugim rękawie. Z piersi munduru zdjęli mu emblemat z jego nazwiskiem. Olgierd ponownie sięgnął do kieszeni. Jakub dojrzał, że był to emblemat z nazwiskiem jego ojca.
— Liczba Grabarczyków w oddziale wreszcie mi się zgadza. –stwierdził, mocując emblemat i padli sobie w ramiona.
Lidia patrzyła na to wszystko i czuła jak się raduje jej serce. Wiedziała, że syn trafił do niesamowitego i zgranego zespołu. Przypomniało jej się jak słyszała w radiu te komendy „VICTOR” rzucone przez oba zespoły „Tango”.
— Dobrze zrobiłaś mamo –usłyszała od córki.
Sekcja zabrała Jakuba i ruszyła z nim przygotowywać się do wyjazdu. Wyszła z córką przed remizę. Stały nic nie mówiąc. Wpatrywały się w gwiaździste niebo.
— Jak myślisz, w którym rejonie nieba jest tata? – zapytała ją córka.
To Lidia wiedziała na pewno.
— Tam – powiedziała, wskazując palcem.
— W gwiazdozbiorze Wielkiego Psa –dodała.
Czekały, aż grupa będzie wyjeżdżać. Mężczyźni pakowali rzeczy do „Defendera”. Prócz niego jechać miał z nimi jeszcze jeden pojazd. Ucałowała każdego z nich w czoło jak to miała w zwyczaju. Syn jako ostatni wtulił się w nią. Złożyła pocałunek na jego czole. Odwzajemnił jej się tym samym.
— „Foxtrot 1” do wozu – usłyszał rozkaz dowódcy.
— Idź – szepnęła mu do ucha.
Podeszła do nich Laura z dzieckiem. Wszystkie trzy kobiety patrzyły jak zielony „Land Rover” ginie w mrokach nocy.
Byłą spokojna o syna. Jakiś wewnętrzny głos mówił jej, że nie ma się czego obawiać. Gdy oba pojazdy całkowicie zniknęły kobiety pożegnały się. Lidia z córką wróciła do remizy. Laurze ukradkiem wsunęła w dłoń klucze od swojego domu i cicho szepnęła adres. Gdy ta chciała coś powiedzieć przyłożyła jej palec do ust.
EPILOG
Lotnisko Chopina, Warszawa 22.01.2010

Rządowy Tupolew Tu-154 z napisem „Republic of Poland” podchodził do lądowania. Na swym pokładzie wiózł 54 strażaków z 10 psami i pewną ilość funkcjonariuszy BOR. Powracali ze swojej misji na Haiti. Pomimo faktu, że nie uratowali nikogo byli dumni z wykonanej pracy. Pracę rozpoczęli dopiero 17 stycznia, gdyż wylądowali w Dominikanie. Po pięciu dniach od trzęsienia ziemi szanse na znalezienie kogoś żywego były zerowe. Udzielali jednak pomocy w szpitalu polowym.
Lidia stała i patrzyła jak samolot kołuje na pasie. Podjechały schodki i z kadłuba samolotu poczęły wysiadać pierwsze osoby i zwierzęta. Jej matczyne oko od razu dojrzało syna.
— Patrz tam – wskazała córce.
— Widzę, mamo – odparła Kinga.
Schodził, prowadząc ze sobą sukę. Gdy zobaczyła go już po odprawie, w hali przylotów spostrzegła, że stał się jakiś bardziej męski, dojrzały.
— Schudłeś braciszku – zauważyła Kinga.
W trójkę wpadli sobie w ramiona. Wszyscy bliscy, którzy oczekiwali na powrót swych synów, mężów, braci czy ojców, czynili to samo. Gdy skończyli, przyszłą kolej na Gaję. Bardzo pragnęła ich pieszczot i tarmoszenia.
— Chodź, bierz psiaka i bagaże. Samochód stoi na parkingu, jedziemy do domu – rzuciła Kinga.
— Ja was przepraszam nie mogę, wracam z chłopakami, taka tradycja, misję zakończymy jak nasz strażacki dzwon w remizie wybije 3-5-5. – odparł na poważnie.
Ucałował obie kobiety w ręce i ruszył w kierunku służbowego wyjścia za swoimi towarzyszami.
Interesuje was szanowni czytelnicy, co było dalej:
Pani Jadwiga żyje nadal, ma 80 lat i odpoczywa na zasłużonej emeryturze.
Kapelan szpitalny w 1993 roku został oskarżony o gwałt. Dostał wyrok ośmiu lat bezwzględnej odsiadki. Odsiedział pięć. Wydalony ze stanu kapłańskiego zapił się na śmierć w 2000 roku.
Malwina nadal pracuje w szpitalu, robi kolejną specjalizację – medycynę katastrof. Jest mężatka i ma dwójkę dzieci.
Laura wychowuje samotnie córkę Natalię. Jej podejście do świata po tym wypadku całkowicie się zmieniło. Od małego Natalia wychowuje się z czworonogami. Najpierw był to jeden ze szczeniaków Gai. Potem przygarnięty ze schroniska kundelek. Natalia ma 15 lat i jest wolontariuszką w schronisku dla zwierząt. Planuje być weterynarzem. Przynajmniej tak mówi.
Kinga w lipcu 2010 roku urodziła syna. Wychowuje go sama, chłopak, z którym się związała okazał się kompletnym dupkiem. Jest dyplomowaną księgową. Jej syn nosi imię – Radosław.
Jakub jest jednym z najlepszych przewodników psów gruzowych. Ma na swoim koncie wiele uratowanych istnień ludzkich. Zrobił papiery przewodnika, ukończył szkołę podoficerską służby pożarniczej, a potem po zaocznych studiach udało mu się dostać do WSOSP. Jest brany pod uwagę jako potencjalny zastępca Olgierda, który zamierza odejść na emeryturę. W 2015 roku uczestniczył w akcji w Nepalu, w 2023 roku w akcji w Turcji. Nie znalazł jeszcze sobie wybranki serca, W pełni poświęcił się służbie. W latach 2015 -2023 roku jego psem gruzowym była labradorka „Hera”. Od 2024 do chwili obecnej jest to labradorka „Hestia.” Czterokrotnie wykonywał procedurę „VICTOR”.
Lidia pracuje nadal w szpitalu jako oddziałowa, a w domu suszy głowę synowi, aby ten przyprowadził jakąś wybrankę serca. Rozpieszcza jedynego wnuka, pozwalając mu na wszystko i opiekuje się emerytką „Herą.”
Gaja – przeszła na psią emeryturę w 2015 roku po powrocie z Nepalu. W 2019 roku odeszła za tęczowy mostek. Urna z jej prochami stoi obok urn innych psów w sali tradycji remizy.
A dusza „FOXTROTA-1” – siedzi gdzieś tam w gwiazdozbiorze „Wielkiego Psa” i czuwa nad tym wszystkim.

Jammer106

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka i dramaty, użył 10885 słów i 64233 znaków.

Dodaj komentarz