Czytelniczka

CzytelniczkaSzła grudniowym popołudniem dobrze znajomą sobie ulicą w szary, ponury, grudniowy dzień. Wysoka, szczupła, brązowowłosa. Jak zwykle zamyślona. O życiu, o przeszłości, o domu, o pracy, w której zachowanie szefa zdrowo ocierało się o mobbing a włazidupstwo współpracowników dobijało, i tak już słabe, jej morale.

Ołowiane chmury zwiastowały kolejne opady śniegu i ogólnie było ponuro. Dobrze, że chociaż nie było bardzo zimno, ledwie tyle, by śnieg się utrzymywał. A przede wszystkim nie było wiatru, więc zimno nie było tak odczuwalne.

W sumie nawet lubiła taką pogodę. Aura momentami bajeczna, zimno nie dokucza... Ludzi na dworze niewielu, bo kto nie musi, ten nie rusza się z domu, dzięki czemu sporo takiej zimowej ciszy, zwłaszcza na przedmieściach. A ciszy i spokoju potrzebowała jak najwięcej. Nie tylko z powodu swojej introwertycznej natury, ale także z powodu wszystkich tych kopniaków i rozczarowań, jakie dostała od życia.

Zaczęło się już w szkole. Introwertyczna szara myszka, coraz bardziej zamknięta w sobie z powodu wyraźnego odstawania pod względem beztroskiego rozwydrzenia od reszty rówieśników, nie była atrakcyjnym towarzystwem. W późniejszym wieku, stroniąca od imprez, na które w końcu przestano ją w ogóle zapraszać, coraz bardziej nieprzystosowana była do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Nie miała się gdzie tego nauczyć, ani nikt jej tego też nie nauczył. Ani w szkole, gdzie w najlepszym przypadku jej nie zauważano, w najgorszym uważano za zdziwaczałą, ani w domu, w którym zajęci pracą rodzice nie mieli w sumie czasu na nic. Stojąca ciągle na uboczu, zaczęła wrastać w ten swój własny, wewnętrzny świat. I nawet było jej z tym dobrze, choć w miarę jak dojrzewała, coraz bardziej straszono ją wizją staropanieństwa, do którego rzekomo prostą drogą podążała... Te wszystkie babcie, ciotki i sąsiadki dopytujące się o to, czy kogoś ma, o to, kiedy będzie miała, i załamujące nad nią ręce... Na samo wspomnienie robiło się jej niedobrze.

Skusiło ją. Zamiast prosto z pracy do domu, postanowiła skorzystać z urokliwej zimowej scenerii i pospacerować trochę w okolicach miejskiego zalewu, położonego niemal na wylocie z miasta, przez co otoczonego, porośniętymi licznymi i rozmaitych gatunków drzewami, kilkunastohektarowymi łąkami. I tak było po drodze, nie trzeba było jej jakoś specjalnie nadkładać gdzieś w przeciwnym kierunku – zalew był może ze sto metrów od jej bloku. Zwolniła kroku, dochodząc do chodnika przy jego brzegu, a potem idąc wzdłuż niego, aż do parkingu tuż przed niewielką restauracją.

Tam chodnik się rozwidlał i można było iść w lewo, aż do drogi, która prowadziła do blokowiska, lub w prawo, wzdłuż kamiennego muru otaczającego knajpkę, aż do mostku przerzuconego przez niewielką rzeczkę, której wody zasilały zbiornik wodny. Dalej chodnik się kończył, zaczynały się, przecinające łąki, szerokie, wysypane białym piaskiem, ścieżki oraz cała masa wąskich ścieżek, wydeptanych w trawie przez spacerowiczów. Latem było tu pięknie... Choć tereny były dość zaniedbane, i w wielu miejscach nie koszona trawa dość szybko powodowała, że większość ludzi ograniczała się do korzystania jedynie z tych głównych ścieżek lub przesiadywania na jednej z dostępnych ławek, narzekając na to, że miasto nie zadba o uporządkowanie okolicy.  

Wszyscy na to narzekali, jej się zaś podobało... Od uporządkowanych terenów rekreacyjnych, to mają parki miejskie, niech tam sobie łażą. Tu zaś można było się zaszyć w jakieś ustronne miejsce, z dala od wszystkich, ciesząc spokojem na łonie przyrody, w którą przynajmniej częściowo człowiek nie ingerował.  

Było tu sporo ptactwa... Grzywacze, synogarlice, kaczki, sroki... nawet gołębie wygnane z innych części miasta, w których na otwory wentylacyjne budynków pozakładano kratki. Na zalewie pomimo tego, że była to w sumie zanieczyszczona sadzawka, choć – o dziwo – zarybiona, urzędowały łabędzie, kilka gatunków "mewo-podobnych", a nawet przez rok czy dwa widziane były perkozy. W okolicy można było też spotkać płazy, trochę węży..., na szczęście nieszkodliwych i omijających człowieka. Trafiały się, od święta, i niesamowicie płochliwe sarny...

Ostatnimi jednak czasy dokuczała wręcz plaga kleszczy, co z kolei spowodowało, że musiała ograniczyć wizyty w tej okolicy, choć tak bardzo je lubiła. Nici z byczenia się na kocu pod klonami z jaśkiem pod głową i książką w ręce... "Wszystko na złość człowiekowi, a biednemu to wiatr w oczy..." – doczłapała do zakrętu, z którym wysypana białym piaskiem, a obecnie zasypana jeszcze bielszym śniegiem, ścieżka prowadziła znów nad zalew, tyle, że na jego przeciwny, do wcześniej mijanego, brzeg.  

Teraz było tu pusto, cicho, i tylko śnieg skrzypiał pod jej zimowymi butami. Z braku wiatru i liści na drzewach, nie było nawet szumu drzew, których gałęzie przykryte były teraz mokrym śniegiem. Zwłaszcza te iglaste wyglądały pięknie pod dosłownie czapami okrywającego je śniegu. Szkoda, że nie był to słoneczny dzień, wyglądałoby to jeszcze piękniej...

...Staropanieństwa nie było. W końcu nawet zmora znajduje amatora. Cudów jednak też nie. Po tym jak minęła euforia i zaczęło się zwykłe codzienne życie, czyli tzw. jego proza, zaczęły się też wzajemne działania sobie na nerwy i narastające z upływem czasu obopólne pretensje, co coraz bardziej oddalało ich od siebie. Tym bardziej, że, naturalną dla siebie strategią, zamykała się w swoim świecie coraz bardziej. Frustracja narastała więc z obu stron, ale żyć jakoś trzeba było dalej.

Zatrzymała się w połowie drogi. Teren łąk był wysoce pofałdowany i ta część, położona około czterdziestu metrów od zalewu, wznosiła się dobre dziesięć metrów nad jego powierzchnią, kończąc skarpą, pod którą był jeszcze wąski, zaledwie kilkumetrowy, pasek ziemi, biegnący wzdłuż brzegu. Odetchnęła głęboko kilka razy świeżym mroźnym powietrzem, obracając się plecami do rzędu niedalekich domków jednorodzinnych a twarzą w stronę zalewu i reszty miasta. Było już dość ciemno, fosforyzujące wskazówki zegarka informowały, że dochodzi piąta. Większość tego, co znajdowało się przed nią, za gęstą linią drzew, byłaby latem niewidoczna. Teraz brak liści odsłaniał, ginący już w narastającym mroku, widok na zalew, niewielką, sztucznie usypaną i porośniętą drzewami, wysepkę, drewniane molo, ławki przy chodniku na przeciwległym brzegu, oświetloną latarniami i światłami nielicznych samochodów ulicę, za którą stał blok, w którym mieszkała. Choć "wegetowała" byłoby chyba trafniejszym określeniem... "Ech..., tak domek z wielkim ogrodem...".

Widziała go stąd, choć akurat okna jej mieszkania przysłaniał blok stojący równolegle tuż przed nim, lecz nieco krótszy. Jak to jest, że można to samo miejsce, tę samą okolicę, jednocześnie lubić i nienawidzić?  Z okna nie ma nawet widoku choćby na tę śmierdzącą sadzawkę... Tylko na pięćdziesiąt okien wpatrujących się ze stanowczo zbyt bliskiej odległości w jej okno. "Poszerzaj swoje horyzonty – wyburz dom z naprzeciwka..." – ileż razy to przeczytane gdzieś zdanie powtarzała sobie w myślach, zasłaniając żaluzje, by mieć choć odrobinę prywatności... Zimą to jeszcze pół biedy. Szybko robi się ciemno, więc nie żal. Ale jak siedzieć w pozostałe pory roku jak w ciemnej piwnicy, gdy na dworze nie tylko widno ale i słonecznie? Starała się wtedy o tym nie myśleć, nie mieć tego urojonego wrażenia, że wszyscy z naprzeciwka wpatrują się w jej niezasłonięte okna. Ale podświadomie i tak jej to przeszkadzało. Do tego stopnia, że zdarzało się, że śniło się jej to po nocach.

Zalew był już dobrze zamarznięty. Widziała to już rano, gdy szła do pracy. Zastanawiała się, czy na tyle, by dało się bezpiecznie po nim chodzić... Chyba tak. Mróz co prawda niewielki, ale utrzymywał się od kilku dni. Tafla lodu powinna być na tyle gruba, by jej ciężar spokojnie utrzymać. Ruszyła dalej ścieżką. Dwieście metrów dalej, na skrzyżowaniu, skręciła w lewo i dotarła do ziemno–betonowej tamy stanowiącej jeden z brzegów zalewu. Tuż przed nią można było zejść na wydeptaną przez rybaków ścieżkę, prowadzącą prosto na brzeg niewielkiej zatoczki i biegnącą wzdłuż niego, a potem pod skarpą aż do miniętego wcześniej mostku na rzece.  

Kusiło, woda w tym miejscu zwykle sięgała zaledwie do kostek. Nie utopi się...  

Ostrożnie spróbowała postawić stopę na lodzie... Twardy jak beton. Można chodzić, stanęła pewnie obiema nogami na tafli. Zatoczka wcinała się ze dwadzieścia metrów w głąb lądu i miała około jedną czwartą długości całego zalewu. Gdyby ją przecięła, a potem poszła prosto, zamiast zawracać, lub skorzystać ze ścieżki pod skarpą, po pokonaniu ćwierci kilometra byłaby na chodniku przy ulicy, czyli niemal już w domu. Obawiała się jednak, że na środku lód może jeszcze nie być tak wytrzymały. Tym bardziej, że zasilająca zbiornik rzeka wychodziła regulowanym śluzą ujściem pośrodku tamy, więc w poprzek zalewu biegł prąd utrudniający zamarzanie wody. Nie warto było ryzykować. Zresztą, nie miała do czego się śpieszyć. Wczorajsza awantura o zupę – jakie to stereotypowe! – wystarczała jej, aż nadto, na minimum cały następny tydzień. Pomidorowa hrabiemu nie smakuje...

Nie chodziła po tym zalewie ładnych parę lat... Dawniej to były zimy... Temperatura spadała do 20 stopni w dzień i nawet do trzydziestu w nocy. Po lodzie dałoby się pewnie wtedy samochodem jeździć zupełnie tak, jak Rosjanie po Ładodze pod oblężonym Leningradem. Wybijane przez członków lokalnego klubu wędkarskiego przeręble, by choć trochę świeżego tlenu trafiło pod wodę, zamarzały praktycznie momentalnie. A mimo to ludzie z okolicy dostali jakiegoś amoku. Całe tabuny wychodziły z okolicznych domów i godzinami łaziły w tę i nazad po lodzie.

Nie chodzili po okolicy, nie ślizgali się, w wygłupach, nawet po tym lodzie, ale jak na spacerniaku wszyscy, grupowo i indywidualnie, dreptali po powierzchni zalewu, tratując przy okazji umieszczoną na nim wysepkę. I żeby to raz... Całymi dniami! Przeszło im dopiero po dobrym miesiącu, gdy nadchodząca odwilż pękającym z głośnym hukiem lodem dawała do zrozumienia, że takie wycieczki są już coraz bardziej ryzykowne. Wot, atrakcja... Przez resztę roku, z wiadomych powodów, nie mieli okazji w tym miejscu połazić. A jak człowiek ma coś zabronione...

Rozpadało się, dość obficie sypiącym śniegiem. Lekko kłujące w, okrytą granatowymi jeansami, skórę zimno i nieco zesztywniała od niego twarz zaczęły jej już trochę dokuczać. Trzeba było wracać. Zresztą zrobiło się już kompletnie ciemno. I tylko światła latarni przy ulicy oraz światło odbijające się od leżącego wszędzie śniegu rozjaśniały nieco mrok.  

Przecięła w poprzek zatoczkę, a potem wzdłuż brzegu – ale jednak po lodzie, w końcu trzeba było skorzystać z okazji... ją też dopadł wtedy ten amok spacerów po skutym lodem zalewie... – dotarła do miejsca, w którym bezpieczniej było zejść na twardy ląd, bo kawałek dalej było już ujście rzeki.  

A potem już było szybko. Chodnikiem koło drewnianego mola, potem na pasy przejścia dla pieszych, schodkami przejścia między domkami jednorodzinnymi i była na ulicy przed blokowiskiem.  

Weszła do mieszkania na trzecim piętrze. Już był w domu. Siedział w kuchni i jadł zupę... Pomidorową. Uśmiechnęła się do niego na pół nieśmiało na pół smutno. I zabrała za przyszykowanie sobie porcji.  

Dzień praktycznie zleciał, choć tak niedawno, miała wrażenie, że przed chwilą, się zaczął. Wstaje rano. Ciemno. Wraca do domu. Ciemno. A wszystko ucieka z szybkością pstryknięcia palca. Pstryk, i był Nowy Rok. Pstryk, i lato. Pstryk, i zaraz będą święta...

Zjadła. Umyła naczynia i trzeba było pomyśleć o ugotowaniu czegoś na jutrzejszy dzień. Pomidorowa nie wchodziła w grę. Nie ma sensu, ani jeść ciągle tego samego, ani nie ma po co go drażnić. I tak wesoło nie jest.

Uporała się z przygotowaniem wszystkiego. A kiedy garnek z nową zupą (i drugi z ziemniakami) bulgotał już na wolnym ogniu, klapnęła w fotelu przed komputerem. Przejrzała po łebkach wiadomości. I wyłączyła to dziadostwo w cholerę. Tzw. "wielkiego świata" też mała dosyć. Po kokardki! Wszystkie media codziennie bombardowały ją wszystkim, co najgorsze. Wojnami, epidemiami, głodem, całym spektrum przestępstw, okraszając to wszystko polewą z szamba zwanego polityką. Poczytać... Do woli poczytać. Książka dawała od tego, choć na chwilę, wytchnienie. Można było zanurzyć się w innym świecie, a także przy okazji we własnym, wewnętrznym, i przez moment mieć wszystko i wszystkich gdzieś.  

Gdy tylko szykowane na kolejne dni jedzenie było gotowe i można już było zamknąć kurki z gazem, wróciła do pokoju, i z wybraną z półki książką pod pachą z powrotem usiadła w fotelu. Tym razem obróconym i przysuniętym siedziskiem w stronę wersalki, na której mogła wyprostować zmęczone nogi. Oglądał telewizję w sąsiednim pokoju, więc miała trochę czasu dla siebie...

– Idę do łóżka. Idziesz? – jego głos wyrwał ją z objęć tak potrzebnego, choćby dla zdrowia psychicznego, relaksu i oderwał od lektury. Zerknięcie na zegarek... No tak, już prawie jedenasta... Westchnęła ciężko.
– Zaraz.

Zlazł z niej po kilku minutach samolubnego seksu. Odwrócił się plecami, ona też. Jak zwykle przed snem, zaczęła marzyć, próbując skupić myśli na tych swoich pragnieniach. I jak zwykle szybko zasnęła, zanim rozwinęła je w wyobraźni.

Obudziła się – jak zawsze bez budzika; "zalety" tego, co ktoś nazwałby regularnym trybem życia a ona beznadziejną wegetacją – wolno otwierając oczy. Ściany wyłożone orzechowym fornirem nie przypominały miejsca, w którym zasnęła. Co więcej, nieznany jej, wielki, czarny pies leżał na dywaniku koło łóżka, wpatrując się w nią uważnie. Nie wiedząc, gdzie jest i czy zwierzę nie okaże się agresywne, bała się wstać. W końcu jednak doszła do wniosku, że w tej sytuacji nie ma wyboru. Musi się przecież dowiedzieć, gdzie jest i co to wszystko znaczy.

Podniosła się z poduszki i usiadła na łóżku. Pies nie zareagował, nadal tylko się w nią wpatrywał. "Nie gryzie, nie warczy... Może się nie rzuci..." – ostrożnie wstała z łóżka. Nadal żadnej innej reakcji. Zrobiła krok. U psa dalej nic nowego. Cóż... Gdyby miał ją zagryźć, już by to zrobił. Ominęła go i podeszła do okna.

Rozpościerał się z niego widok na sporej wielkości ogród, pełen drzew i krzewów, otoczony wysokim murem z bloczków piaskowca. I... było zielono...

– Co u licha? I gdzie zima? – odwróciła się gwałtownie od okna. Była kompletna cisza. A pies jak się w nią wpatrywał, tak się wpatrywał.

Spostrzegła jakieś ubranie, leżące na komodzie i buty na podłodze przy niej. Nie należało do niej, ale nie zaskoczyło jej już w tym wszystkim, że pasowało na nią. Z braku laku, dobry i kit. Tym bardziej, że ubranie nie było znowuż takie złe.

Gdy tylko je wdziała, szybkim krokiem wymaszerowała z sypialni, trafiając na podobnie wyłożony fornirem korytarz z, identyczną jak w sypialni, drewnianą podłogą. Chodziła od drzwi do drzwi, zaglądając wszędzie, a pies dreptał za nią, nie spuszczając jej z oczu. Niewiele tego zresztą było. Nie zajęło to dużo czasu. Wyposażona kuchnia, łazienka, umeblowane dwa pokoiki... Jakaś komórka na narzędzia ogrodnicze, spiżarnia... Wreszcie dotarła do ostatnich drzwi... I tu ją zamurowało...  

Znajdowała się za nimi wręcz olbrzymia biblioteka. Całe rzędy regałów, obciążone chyba tysiącami książek. A oprócz tego wygodne miejsce do czytania, jakim był duży obity ciemnobrązową, pasującą kolorystyką do reszty biblioteki, skórą szezlong, na którym można było wygodnie się usadowić z wyciągniętymi nogami. Tuż obok niego zaś stało biurko, a na nim komputer i biurkowa lampka.  

Przeszła się pomiędzy regałami w kompletnym oszołomieniu i niedowierzaniu. Śpi? Nie... Na sen to wszystko nie wygląda... Oto raj... Innego wytłumaczenia nie miała.  

Wyszła z biblioteki i skierowała się do ogrodu. Był naprawdę duży, było w nim wiele roślin – drzew, krzewów – ale brakowało w nim odrobiny ręki człowieka. Przydałoby się także trochę budek lęgowych dla ptactwa i karmników... Kwiatów... I może jeszcze jakiś skalniaczek...  

W jednym z jego zakątków, ujrzała coś, co ją szczególniej zainteresowało. Tworzącą półsferę, budowlę ze szkła i metalu. Podeszła bliżej, oczywiście nadal w towarzystwie swojego czarnego, krótkowłosego "anioła stróża", zaglądając przez szyby do środka. Wewnątrz, na wyłożonej drewnianymi klepkami parkietu podłodze, było niewiele. Parę niewielkich drewnianych stolików, trochę kwiatów w doniczkach, donicach, i w wiklinowych koszyczkach zawieszonych na oszklonych ścianach tej "szklarenki", spory drewniany fotel wyłożony wielką poduchą.

Zawróciła w stronę budynku. Szybkim krokiem poszła prosto do biblioteki. Wzięła pierwszą z brzegu książkę stojącą na jednej z półek i ponownie wróciła do oranżerii. Weszła do niej. Usiadła w fotelu, zagłębiając się w miękką poduszkę, i zaczęła czytać...

MEM

opublikowała opowiadanie w kategorii obyczajowe i science fiction, użyła 3168 słów i 17965 znaków. Tagi: #kobieta #ogród #książki #biblioteka #spacer

1 komentarz

 
  • papcio

    Nie wiem jak sie to rozwinie, ale sam kocham czytac, wiec czekam na kobtynuacje.

    17 lip 2020

  • MEM

    @papcio "Nie wiem jak sie to rozwinie, ale sam kocham czytac, wiec czekam na kobtynuacje."


    Niestety kontynuacji nie będzie (chyba, że się jakimś cudem pojawi kiedyś jakiś pomysł na ciąg dalszy). Pierwotny zamiar był taki, że to się tak ma skończyć, że sobie czyta w spokoju do woli, z dala od całego świata i wszystkich jego okropieństw. :)

    17 lip 2020