Ridge Chaser - Akt 20

Ridge Chaser - Akt 20Alarm für AW11










-Często o wszystkim decyduje przypadek. – Mówiła sobie w duchu.
Honda stała, błyszcząc w świetle słońca jak najczystszy diament, tonący w majestacie pomarańczowego nieba, po którym przecierały swoje szlaki samoloty WizzAir, Lufthansy i LOTu. Spoglądała na nie, czując, że to kolejny znak. Leciały w stronę chmur, które powoli zakrywały niebo.
Może od samego Boga? Może to w ten sposób porozumiewał się z ludźmi, dając im znaki i domysły? Może to nas powstrzymuje od głupstw, lecz boimy się temu przyznać, bo siła wyższa zawładnie naszym życiem?
-Nie wiem... Przypadek... Przypadkiem go poznałam. Zakochałam się... I w sumie tyle, koniec. Niby nic, ale jednak. – Obejrzała się, przymrużając oczy od odbijającego się od okien budynków światła. – A może... to tylko zauroczenie? Dalej to samo.
Wyjęła z kieszeni paczkę papierosów. W życiu zapaliła może dwa albo trzy, ale teraz czuła, że tego potrzebowała. Spojrzała na obrazek przedstawiający martwicę dziąseł lub coś podobnego. Przynajmniej o tym pomyślała w pierwszej chwili. Nad obrazkiem widniał napis „Marlboro”.
-Niegdyś damski tytoń.
Wszystko przemija.
Wyjęła papierosa, wkładając go do kącika ust i szukając zapalniczki w bocznej kieszonce bagażu podręcznego, którą znalazła kiedyś na strychu. Stara zapalniczka zippo, nieco zmatowiała, jednak nadal działająca. Zapaliła papierosa i odgarnęła włosy, których kształt popsuł się od wiatru. Zaciągnęła się mocno, najmocniej jak nigdy, po czym wypuściła szary dym z płuc, tak jakby uchodziło z niej całe ówczesne życie.
Jakby przygotowywała się na nowe.
Spojrzała na zegarek. – Dziewiętnasta dwadzieścia siedem... Chyba czas wsiadać. – Powiedziała do siebie w głowie, po czym wyrzuciła ledwo zapalonego papierosa. Nic dla niej nie znaczył, był tylko skrawkiem papieru z tytoniem w środku. Potrzebowała tylko tego jednego zaciągnięcia, kiedy spoglądała na pędzące ulicą samochody. Była w tym pewna magia. Pewna chwila realizacji, że każdy do czegoś dąży.
Lub zostaje kaznodzieją, tułaczem.
Nikt nie przyjechał się z nią pożegnać.

Pięć kilometrów na południe, ułamki sekund przed zmianą światła na czerwone, przez skrzyżowanie przestrzeliła mała Toyota, wyprzedzając ślamazarnego motocyklistę, na jego Hondzie CBR. Ten przyśpieszył, czując lekką zniewagę, jaką został obrzucony, lecz na niewiele mu się to zdało. Toyota się oddalała. Była coraz dalej, jednocześnie coraz bliżej.
-Jeszcze tylko jedne światła i sprint do mety. – Nikodem w głębi serca liczył na zieloną falę.
-Jest już wpół do… oby nie odjeżdżał punktualnie.
W zasięgu ich wzroku był już charakterystyczny łuk przed prostą, która doprowadzi ich do dworca. Wystarczyłoby, że światło nie zmieni się na czerwone. Praktycznie czuli tę chwilę niepokoju, kiedy stopniowo zbliżali się do skrzyżowania. Oba pasy ruchu powoli zaczęły zwalniać, jakby się do czegoś przygotowywały. Nikodem wyprzedził ostatni samochód na swoim pasie, będąc teraz pierwszym do przekroczenia skrzyżowania.
Żółte.
-Zdążę? – Pomyślał.
Stopa się zawahała.
Ułamek sekundy, podczas której powoli przechodzi do czerwonego.
Stopy wcisnęły sprzęgło i hamulec. Koła się zablokowały, z przeraźliwym piskiem zatrzymując się kilka centymetrów od przejścia dla pieszych.
Ktoś z tyłu zatrąbił, pogardliwie gratulując brawurowej jazdy, która i tak nic nie przyniosła.
Radosław z nerwów uderzył głową o deskę rozdzielczą i siłą zmusił się do zachowania spokoju.
Obok nich zatrzymała się niebieska Honda CBR, której motocyklista popukał w szybę kierowcy. Nikodem ze zdziwieniem spojrzał w lewo, obserwując środkowy palec przed jego nosem, na co pokiwał głową.

Światło na zewnątrz wydawało się martwe. Wysnute z kolorów, jakie dawało życie. Wszystko działo się we wręcz mechanicznym tempie, jakby wszystko było z góry zaprogramowane. Wśród tych fal szarości, wiły się małe, drobne jednostki, które ten świat zbudowały. Czekały, przyjeżdżały, odjeżdżały. Byli jak rozbitkowie na wielkiej fali, która wędruje od prądu do prądu. Co dzień, co noc. Jedną z tych jednostek, bodaj najjaśniejszą, emanującą światłem, które wzywało pomocy, był Radosław, który przekroczył próg starego dworca. Środek, rozświetlony w złotych barwach, wyglądał jak wyjęty wprost ze starego, amerykańskiego filmu. Przez myśl mu przeleciały lata trzydzieste. Era prohibicji, mafii, która chodziła w melonikach i garniturach, która faktycznie miała jakieś zasady, która miała swój własny ekosystem. Dzisiaj daleko do takiego poziomu poszanowania i gustu, kiedy kasjerka, siedząca za okienkiem, nie witała z uśmiechem z pocztówki, wręcz odpychając podróżnych od jej stanowiska. Radosławowi to nie przeszkadzało. Miał tylko jedno pytanie.
-Czy stąd odjeżdża PolskiBus do Pragi?
-Do Pragi...? - Podniosła brwi, cicho wzdychając z poirytowania.
-Do stolicy Republiki Czeskiej lub w te okolice.
Minęła dość długa chwila, podczas której kasjerka pewnie oczekiwała, że Radosław, z powodu braku odpowiedzi po prostu odejdzie w przysłowiową cholerę, lecz tak się nie stało. Stał dalej przy niej i wręcz napierał ramionami na parapet, zbliżając się do okienka. W końcu, aczkolwiek z ogromną niechęcią, wstukała na klawiaturze komputera ciąg liter, żeby za chwilę móc zobaczyć wynik swoich wyszukiwań.
-Tak. - Odparła. - Przez Słowację.
Radosław myślał, że serce wybuchnie mu najpierw z nerwów, a potem zostanie dobite pokładami wściekłości, które rozerwą jego żyły na strzępy. - Kiedy?
-Dzisiaj. Pytasz się człowieku o konkretną godzinę?
-Nie, o numer seks telefonu. - Na jego twarzy zaczęły pulsować żyłki.
Kasjerka opuściła swoje druciane okulary, spoglądając na niego z pogardą.
-O której godzinie odjeżdża najbliższy? - Sprostował pytanie. Przez zęby.
-Odjechał dziesięć minut temu.

Prawie wpadł pod koła przejeżdżającego busa, kiedy przebiegał przez ulicę. Potknął się o krawężnik i z ledwością złapał równowagę, wymachując rękoma jak poparzony wariat. Krzyczał w kierunku Nikodema, nawołując, żeby wsiadał do samochodu. Ten, będący w lekkim szoku, osłupiał na moment. Nad nimi rozległy się gęste chmury, które prowadziły aż po sam, południowy horyzont. Tam, gdzie mieli jechać. Grzmot rozbudził wszystkich, którzy jeszcze mieli czkawkę po sobotniej nocy, uderzając w drzewo nieopodal. Kiedy Nikodem spojrzał z przerażeniem na swoją lewą stronę, szukając źródła okropnego dźwięku eksplozji, za kołnierze złapał go rozpędzony Radosław.
-Spóźniliśmy się!
-O ile?
-O dziesięć minut... - Oparł swoją głowę na jego klatce, pełen zmartwień i zażenowania.
-Dziesięć minut to nie tak dużo, jak się wydaje. W tym czasie mogła najwyżej dojechać do ekspresowej S-Jedynki. - Odparł.
-Dogonimy ją?
Nikodem spojrzał na tworzący się tuż obok nich korek.
-Tak, ale musimy improwizować.
W okolicy znów uderzył piorun. Burza zbliżała się gwałtownie. Nacierała jak wściekły pies, który spostrzegł intruza.
-To chyba znak... - Radosław niepokoił się coraz bardziej.
-Czekałem całe życie, żeby to powiedzieć.
-C-co...?
-Mamy misję od Boga.

Radosław wyjął mapę ze schowka, kiedy Nikodem, kierując się intuicją, skręcał w kolejne uliczki, sprytnie omijając te najbardziej zakorkowane arterie. Jego pasażer zatoczył kilka kółek swoim palcem wskazującym, szukając jak najmniej oczywistej drogi, o której nikt normalnie nie pomyśli, nie chcąc nadkładać sobie drogi. Warunek był tylko jeden: Musi prowadzić do wjazdu na S-Jeden, biegnącą aż do granicy. Wycieraczki pracowały ciężko, by zamienić rozmazany przez deszcz krajobraz, w miarę przejrzysty widok na starą uliczkę, której korzenie mogły sięgać nawet osiemnastego wieku. Wyboje, spowodowane przez kostkę brukową, były katorgą dla małej Toyoty, lecz ona dzielnie parła naprzód. Synonim przyjaciela, który nigdy się nie poddał, żeby Ci pomóc. Wszyscy byli sobie potrzebni. Bez wyjątku.
-Jak stoimy z czasem? - Zapytał Nikodem, który w tym momencie opuszczał skrzyżowanie.
-Dojazd do granicy planowany jest na dwudziestą pierwszą. Równą. Jest dwudziesta, też równa.
-W godzinę mają dojechać do końca Polski?
-To prosta droga z jednym, przygranicznym postojem. Całkiem możliwe.
-Załóżmy, że po wjeździe na S-Jeden, będziemy przekraczać prędkość. Dopuszczalna prędkość to sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Autokar tyle nie pojedzie. Kierowca musi dbać o komfort pasażerów.
-Z Bielska-Białej do przejścia granicznego jest około dziewięćdziesięciu kilometrów. Więc pojedzie... załóżmy, że nie przekroczy stu na godzinę.
-Skoro on pojedzie sto na godzinę, to nam, teoretycznie, wystarczy dopuszczalna prędkość... - Przerwał.
-Nikodem?
-Ale nigdy nie wiadomo. Może nas złapać korek po drodze. Może być wypadek, cokolwiek. Jeżeli staniemy, chociaż na chwilę, stracimy cenny czas, którego nie odrobimy. Najdrobniejszy postój jest niebezpieczeństwem.
-Więc...?
-Pojedziemy sto czterdzieści. To minimum. Musimy mieć zapas czasu.
-Nie boisz się kontroli radarowej?
-A czy ja wyglądam na kogoś, kto się boi czegoś, co robi od dziecka?
-... łowienia ryb się bałeś.
Nikodem parsknął pod nosem. - Zabawne.
-Boję się. Naprawdę się boję. Samotność jest przerażająca, ale świadomość, że nie wykorzystało się ostatniej szansy, jest jeszcze gorsza. To tak jakbyś puścił dłoń, która trzymała Cię resztkami swojej woli. Ostatnimi siłami, które zachowywała dla Ciebie.
-Radziu... z całym szacunkiem, ale nie pie... - Nikodem założył kontrę, kręcąc kierownicą w prawo, kiedy Toyotą szarpnęło na mokrym od deszczu rondzie. Z łatwością wyszedł na prostą, bezwładnie odbijając samochód w ich kierunku. Skandynawskie szarpnięcie było przydatne. Wszędzie.
Radosław spojrzał na Nikodema, który ochoczo zahaczył o niego kątem oka.
-No co? Gdzie mamy jechać?
Radek rozmyślił się i spojrzał przed siebie. Szybka korekta ich położenia i sprawdzenie lokalizacji na mapie.
-Na następnym skrzyżowaniu w lewo.

Wjazd na drogę ekspresową przypominał ładowanie poziomu w grze zręcznościowej. Nowoczesne barierki ochronne po bokach, oddzielające krawędź drogi od drobnej przepaści. Długi, łagodny podjazd, przystosowany dla każdego typu samochodu. Im bliżej szczytu byli, tym bliżej stu procent był załadowany poziom, na którym mieli za chwilę rozegrać swoją bitwę. Przejeżdżające po ich lewej, pędzące w swoim naturalnym tempie samochody, były jak przeciwnicy, których trzeba unikać za wszelką cenę. Nawet najdrobniejszy kontakt mógł być tym ostatnim, jakiego doświadczą. W końcu grali na najwyższym poziomie trudności. Nie ma zapisów. Po śmierci jest tylko nowa gra, czy tego chcą, czy nie.
Ale oni byli za dobrzy w tej rozgrywce. Więcej, byli świetni.
Jedyne, czego im wiecznie brakowało, to szczęścia.
Toyota wbiła się na lewy pas i zaczęła pędzić, przecinając się przez deszcz, swoimi kanciastymi reflektorami. Czuli się teraz jak Piraci z Karaibów. Nikodem, będąc reinkarnacją Jacka Sparrowa, ciął naprzód swoją Czerwoną Perłą, sam teraz będąc Piratem z Autostrad. Tym razem jednak tej historii nie wymyślił genialny scenarzysta, a napisało życie, które było wyjątkowo nieprzewidywalne. Bóg musiał mieć poczucie humoru, wprowadzając chaos w ich już i tak niespokojne dni. W tle brakowało jedynie ścieżki dźwiękowej Hansa Zimmera, żeby dopełnić ironicznej całości. Kilometry mijały szybko, a krajobraz zmieniał się leniwie. Góry, które przerażały i porywały swoim majestatem, stanowiły jeden z niewielu pozytywnych elementów tej podróży. Przynajmniej cieszyły oko, swoją dojrzałą zielenią i wyraźnymi, strzelistymi kształtami. Jakby przejeżdżali z Niemiec do Francji przez Alpy, tylko w budżetowej wersji, pełnej szeryfów lewego pasa we wściekłych, zarówno starych, jak i nowych modelach Audi, oraz wielu innych samochodach, często tych samych marek. Nikodem, będąc na misji od samego stworzyciela, dyskretnie zmieniał pasy co jakiś czas, żeby jednak przepuścić słynnych korposzczurów, pędzących na potencjalnie ważne spotkania, lub po prostu zwykłych, prostackich ludzi, którzy w jakiś sposób położyli swoje dłonie na samochodach, których nigdy nie powinni dostać. Szum wiatru wypełniał wnętrze, dopełniony dramatycznym biciem kropel deszczu o karoserię, która zamieniała je w wodnistą miazgę, rozpływającą się pod wpływem prędkości. Panowanie nad samochodem, nieposiadającym kontroli trakcji, elektronicznego wspomagania kierowcy, wspomagania kierownicy, nawet ABS, przy tak dużej prędkości, w takich nieprzyjaznych warunkach, mówiło dużo o kierowcy. Radosław w ciszy obserwował ruchy Nikodema, który przewidywał zachowanie samochodu o krok. A może inaczej? Może to samochód był przedłużeniem Nikodema? Częścią jego ciała? Może współgrali w pełnej harmonii? Nadal nie mógł rozgryźć jego techniki z dźganiem pedału gazu, o której wszyscy opowiadali, po tym, jak widzieli, co wyprawiał na przełęczy Salmopolskiej. Jak to działa? Jaki to ma sens? W teorii nie miało najmniejszego. Dziwny rodzaj stepowania, używany na pedałach samochodu. Jak to miało działać?
W praktyce teoria bardzo się myliła.
Albo Nikodemowi pomagał Bóg, albo on sam był po jego prawicy.

Niezależnie od woli Nikodema, kilometr przed nimi jechało pomarańczowe coupe, z okrągłą naklejką „NJBB” na tylnej szybie. Podstawiony przez lucyfera? Czy to Bóg znowu ma ochotę, żeby się pośmiać? W każdym razie Nissan 350Z parł przez kolejne fale kataklizmu pogodowego, bez najmniejszych problemów, tocząc się swoim tempem na prawym pasie ruchu. Żaden deszcz, grad, ani Zeusowa wściekłość w postaci piorunów, nie mogła go powstrzymać. Wszystko wskazywało na to, że stówrca miał dla nich plan... czy to był zwykły przypadek? Nie minęła minuta, a po ich lewej stronie przemknęła mała, czerwona Toyota MR-2, z jeszcze mniejszą, niepozorną, czarną naklejką na tylnym słupku.
-"Team Autogun". - Przeczytał kierowca Nissana. - To nie jest możliwe, żeby to była ta...
-To... to przecież ona! To ten, który był ostatnio w Hondzie! - Wykrzyczał jego pasażer.
-Nie wiem... warunki nie są zbyt pozytywne, żeby teraz się ścigać.
Pasażer spojrzał na niego, jakby siedział obok opóźnionego idioty.
-Okej, okej. Ale tylko trochę przycisnę.
I niepewnie, ale wyraźnie, Nissan zaczął przesuwać się między samochodami, żeby po chwili wjechać na ten sam, skrajnie lewy pas ruchu i rzucić się w pogoń za małą Toyotą, posiadającą jeszcze czarne tablice rejestracyjne.
Nikodem całkiem szybko spostrzegł w tylnym lusterku, że nadciąga towarzystwo, które niedawno wyprzedził. Ogromny Nissan parł prosto na nich, tłumiąc ryk swojej widlastej szóstki pod maską.
-Ja go chyba gdzieś widziałem. - Nikodem zaczął się zastanawiać.
-Oczywiście, standardowy tekst.
-Mhm... słodkie.
-Mogę się mylić... albo on był wczoraj na przełęczy.
W oczach Nikodema błysnęła iskierka. - Tak. - Wyszeptał. Zastanawiał się co, czy tak miało być. Czy faktycznie mieli się dzisiaj spotkać? Na tej drodze, w tej chwili. W obliczu tak niezwykłych wydarzeń, jakie miały miejsce w przeciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Przypadek? Czy czyjaś wola? Jedno z dwóch. Z czym komu było lepiej żyć, z tym się utożsamiał. Przypadki chodzą po ludziach, tak samo, jak przeznaczenie.
Ale nic nie wskazywało na to, że Nissan przerwie atak. Wręcz przeciwnie, mrugnął dwa razy długimi światłami.
-Potrzebna mi muzyka.
-Muzyka? - Zdziwił się Radosław.
-Nie mogę się skupić... ufam Ci. Podłącz telefon i puść mi dobry kawałek.
Radosław nie reagował. Nikodem w końcu zwrócił na niego wzrok. - Killer track. Teraz.
-Może melodia z Kobry 11?
-Radziu...
Pół minuty później, wnętrze samochodu rozbrzmiało w rytmach Junkie XL i ich zremiksowanego przez UNKLE kawałka, Today. Wtedy też, Nikodem puścił sygnał do tyłu swoimi światłami awaryjnymi.
Zaczął się wyścig do granicy z nieznanym przeciwnikiem i z kimś, kto był za pan brat z każdym człowiekiem. Najgorszy wróg, którego trzeba trzymać krótko. Krócej niż najbliższych przyjaciół. Z czasem.


Nissan automatycznie zaczął popychać granice swojej wytrzymałości. Były one cienkie i niezwykle łatwe do naruszenia. Wystarczyła odrobina zbyt dużej siły, żeby pękły w drobny mak. Tak wyglądał pościg w deszczu. Każdy głupi może wcisnąć pedał gazu dalej, niż robił to zazwyczaj. Wrzucić wyższy bieg i rzucić się w pogoń, żeby tylko kogoś wyprzedzić. Analogicznie, każdy może zacząć sprint, w dowolnej chwili, na miarę swoich umiejętności i możliwości. Analogicznie też, trzeba umieć go utrzymać. Trzeba chcieć i potrafić. Utrzymanie tak wysokiej prędkości na tak niebezpiecznej nawierzchni było zupełnie innym przeżyciem, niż górskie wyścigi w podjeździe, nie mówiąc o zjeździe. Słynnym downhill'u, który zabrał ze sobą więcej ambicji, niż niektórzy się domyślają, oraz niepozorną ilość istnień, o których nikt nie mówi. Oba samochody zaczęły slalom między zwykłym ruchem. Duża masa i wysoka moc Nissana, kontra niska masa i mała moc Toyoty. Wbrew pozorom, pojedynek wyrównany. Nikodem bił się z myślami, czy aby na pewno był to dobry pomysł, lecz teraz, w tym momencie, potrzebował tylko więcej motywacji, żeby przyśpieszyć.
Bo strach każe Ci jechać dalej.
A wewnętrzna iskra, każe Ci robić to szybciej.

Gdzieś dalej na południowym wschodzie deszcz się nieco uspokajał. Nie bił o szyby, ale opadał na zieleń, stawiając ją w całym swoim żywym pięknie. Marcin kończył uzupełnianie tabelki w Excelu, w której umieszczał czasy przejazdów po przełęczy Kocierskiej. Na samej górze nadal królował ten jedyny, którego nikomu nie udało się pobić, od przeszło dwudziestu lat. Niektórzy byli blisko, ale to nadal było za mało. Trzeba było wyzbyć się empatii do życia i postawić wszystko na jedną kartę, żeby tylko móc się do niego zbliżyć. Marcina przeszedł powiew chłodu, kiedy tylko pomyślał o ryzykowaniu życia. Nawet wolał sobie nie wyobrażać, że wtedy, w tamtych czasach, ktoś mógł się tego podjąć. Na ósmej pozycji plasował się kierowca, który nawet nie wiedział, że jest w ogóle w tabeli.
8. Toyota MR-2 AW11
Wyżej były tylko samochody, których przewaga była liczona w setnych sekundy. O dziwo, na siódmej pozycji uplasował się stary TVR Griffith, którego kilka dni później pokonał Nissan 350Z. Dalej uplasowała nowa Honda Civic Type-R, Alfa Romeo Giulia i Mazda RX-8 R3, którą jeździł Marcin. Na drugim miejscu, ku zaskoczeniu wszystkich, uplasowała się Toyota GT86.
A na pierwszej pozycji dumnie stała Toyota Celica GT-FOUR, z mistycznym rekordem, który wydawał się nie do pobicia.
Co było zabawniejsze, Toyota MR-2, która na swojej domowej trasie miała ósmy czas, na Przełęczy Salmopolskiej, gdzie pojawiła się raz, do tego pierwszy, zdołała pobić rekord przejazdu. Marcinowi nawet przypomniała się ostatnia rozmowa z Rafałem.

-To wszystko nie ma sensu. – Skomentował.
Rafał, który bardzo długo milczał, nim się w ogóle odezwał, w końcu się do niego odwrócił. -Przede wszystkim, Nikodem nie stara się być delikatnym, a jednocześnie nim jest… co mnie niezwykle zastanawia. Hamowanie przed zakrętem albo opóźnia do absolutnego końca,
albo hamuje wcześniej, lecz dużo krócej i lżej. Tak jakoś… nawet nie naciska pedału gazu w normalny, progresywny sposób, tylko go dźga! Jakby chciał zadeptać jakiegoś ogromnego pasożyta. Dźga go gwałtownie i w równych odstępach czasu, jakby były one kalkulowane na bieżąco. Dodaje gazu dużo wcześniej, zbliżając się do barierki na kilka milimetrów. Wykorzystuje sto procent z dostępnej szerokości drogi, nie bojąc się o przechodniów i inne samochody…
Marcin, przeskakując między danymi, które udało mu się uzyskać z nagranych filmów oraz z tych informacji, zaczął wysuwać niepewne wnioski, które wręcz przyprawiały go o ból głowy. – To, co mówisz faktycznie, nie ma sensu.
Rafał poklepał się po potylicy, nie mogąc nic z tego zrozumieć.
-Aczkolwiek coś w tym jest głębszego… spróbuj sobie wizualizować jego ostatni wyścig z R34. Kiedy przyhamował przed patelnią w downhillu. Zwolnił gaz, co zresztą było słychać po dźwięku silnika. Geometria zawieszenia nieco się zmieniła, a on dźga pedał, utrzymując kontrolę nad nieswornym samochodem. Nomralnie, jeżeli ja bym tego spróbował, to byłoby strasznie chaotyczne. On to robi szybko i delikatnie.  Kiedy dodaje gazu, zachodzą… jakby subtelne zmiany w jego jeździe, stale i na bieżąco zwiększając przyczepność swojego samochodu, ale w tym samym czasie, tak jak mówiłeś, dźga ten pedał. On utrzymuje dynamikę i szuka punktu, w którym może w pełni wykorzystać relatywnie wysoki współczynnik mocy do masy swojego samochodu, czyli po prostu wcisnąć pedał do podłogi. Jest coś takiego, jak momentum. On tego nie traci ani na chwilę. Zachowuje ją w środku zakrętu i zwiększa dużo wcześniej, niż inni, bo ufa sobie i swojej maszynie.
-Dalej nic z tego nie rozumiem… to jest w ogóle możliwe?
-Kiedyś istniała teoria, że kierowcy formuły jeden stosowali tę technikę, radząc sobie z nadgorliwymi i niesfornymi samochodami z ogromnymi turbinami, jakimi się ścigali. Szybko zostało to obalone, kiedy zaobserwowano, że robili to też w zwykłych samochodach z takimi samymi skutkami. Jakby nie patrzeć, to zaburza równowagę samochodu, bo cały czas musi go kontrować i pilnować, żeby się nie obrócił, lecz moc wejściowa, jaką jest dźganie pedału gazu, sprawia, że zaburzenia są tak małe, że nie wpływają negatywnie na jego styl jazdy, a raczej manipuluje trajektorią samochodu. Coś… coś jakby w jego głowie był komputer, który sterowałby aktywnym zawieszeniem. Identyfikuje stopień trakcji opon w środku zakrętu, żeby uzyskać jak najlepszy wynik na wyjściu.  
-Jeżeli zaobserwujesz zawodników w kartach, to spostrzeżesz bardzo podobną technikę. Nikodem jeździł niegdyś gokartami... – Przerwał.
-Hm?
- Nikodem od czwartego roku życia jeździł kartami. Dobrze sobie radził, ponoć cały czas rywalizując z jakimś dzieckiem z bogatszej rodziny. Szło mu tak dobrze, że szybko pojechał na mistrzostwa do Niemiec, gdzie znalazł swoje miejsce w bolidzie F3, a miał ledwo dziesięć lat, kiedy mu się udało.
-Miał… dziesięć lat, kiedy wystartował w Formule 3? Przecież to było ledwo osiem lat temu!
-Coś jednak sprawiło, że zdecydował się wycofać. Jego miejsce zajął właśnie ten dzieciak, z którym cały czas rywalizował. Jego ojciec podobno był jakimś kierowcą rajdowym, który rywalizował nawet z ojcem Nikodema!
-Wszystko zostaje w rodzinie.
- ogóle… jego rodzina miała ogromnego pecha, jeżeli chodzi o motor sport. Ale wracając… widać, że doskonale wie, jak się bawić w te klocki. Wie, jak się zachowa samochód z silnikiem na środku i potrafi wykorzystać jego wady w kompletnie odwrotny sposób, niż my o nich myślimy. Brak doświadczenia i długa przerwa jednak się odezwała, kiedy stracił kontrolę w szybkim łuku, którą zresztą szybko odzyskał… W bardzo wielkim skrócie to balansowanie na krawędzi przyczepności i jej braku, popychając granice swoje i samochodu w miejsca, do których normalnie nikt by nie dotarł. Jedyne, co go powstrzymuje, to ślepa pewność siebie, która kiedyś może doprowadzić do katastrofy, jeżeli znowu zapomni o tej jednej rzeczy…
-O czym?
-O przypadku.
-Jego styl, w takim razie, można opisać tylko jednymi słowami, które są dla wszystkich zrozumiałe… A kind of magic.

Ciężki Nissan 350Z balansował swoją wielką masą, która była za duża, nawet jak na Europejskie standardy. Jedni radzili sobie lepiej w cięższych samochodach, inni gorzej. Jego kierowca wyraźnie należał do tej drugiej grupy, niepewnie wciskając gaz z każdym wyprzedzeniem samochodu, blokującego jakiś pas ruchu. W przeciwieństwie do niego Toyota radziła sobie świetnie. Pewnie manewrując między innymi uczestnikami, jak zaprogramowana, sztuczna inteligencja, która miała po prostu dotrzeć do celu za wszelką cenę, ale w całości. Radosław siedział skulony na miejscu pasażera, zachodząc w głowę, jak ten wariat, który na co dzień zachowuje się jak ostatni idiota, jest w stanie tak jeździć. Nikodem wplasował swój umysł w rytm szybkiej, klubowej muzyki, w pełni skupiając się na drodze przed nim. Jego oczy w ułamkach sekund analizowały świat przed szybą, przewidując ruchy innych kierowców, którym kierunkowskazy były obce. Nissan starał się robić to samo, z drobnym wyjątkiem. On musiał nadążyć swoimi ruchami za Toyotą. Mimowolnie, Nikodem dopuścił do siebie pewne myśli. Im dalej od Bielska, tym bliżej granicy byli, zaczynał zastanawiać się nad ulotnością tych wszystkich chwil. Przypadek Radosława był dziwny. Niecodzienny. A on sam jest zbyt zdeterminowany, żeby ot, tak się poddawać. Skoro już wczoraj zaryzykował, to dzisiaj zawalczy o ostatnie słowo. A co, jeżeli się nie uda? Już nigdy jej nie znajdzie. To samo mogło spotkać jego i Dianę. Dalej może. Nie wiadomo, co się stanie jutro. Jutro możesz zniknąć. Pędzili teraz za czymś, co dla wszystkich ludzi wydawałoby się nieopłacalne. Niemożliwe wręcz do wykonania. Może właśnie dlatego warto próbować. Warto być kimś więcej niż po prostu człowiekiem. Dziwne, ale nigdy wcześniej o tym nie myślał. Nawet przez głowę by mu to nie przeszło. Nic nie trwa wiecznie, bo każdy dzień jest jak kręta droga, a jutro możesz wpaść na zakręt, z którego już nie wyjdziesz taki sam. W końcu poklepał się po policzku, żeby świadomość sytuacji przejęła z powrotem kontrolę nad jego głową. Wszystko stało się dużo jaśniejsze i wyraźniejsze, a to dobry znak. Spostrzegł nawet, jak Radosław macha dłonią w jego kierunku, nie mogąc nic wykrztusić z przerażenia. Nikodem nadal trzymał nogę na pedale gazu, kiedy przed nimi rozlegał się sznur tirów, jadących z różnorakimi towarami za granicę. Odbywał się słynny wyścig słoni, który oznacza mniej więcej tyle, co mozolne wyprzedzanie się ciężarówek, blokując wszystkie pasy ruchu. Intuicyjnie odpuścił gaz i lekko zaczął naciskać na hamulec, żeby nie stracić kontroli nad samochodem. Nissan w końcu miał okazję, żeby zbliżyć się do Toyoty, która cały czas się oddalała. Kiedy tylko tir miał kończyć manewr wyprzedzania, oba samochody śmignęły tuż obok niego, przeciskając się w szczelinie między naczepą a barierką. Potężny chlust wody spod kół Scanii rozbił się na ich szybach, wcale nie ułatwiając pracy wycieraczkom. Kierowca Nissana w pewnym momencie zaczął się bać o zdrowe zmysły człowieka, który prowadził Toyotę.
-Przecież koleś ma opony, które średnio sprawują się w takich warunkach. Jakim cudem jeszcze się utrzymuje, tym trzydziestoletnim złomem na drodze?
Jego pasażer, który starał się trzymać telefon w miarę stabilnie i nagrywać czysty obraz, nie mógł nic powiedzieć. Bał się bardziej niż kierowca.
Wyprzedzili kilka kolejnych tirów w ogromnym slalomie. Każdy miał przyczepy z konkurencyjnej firmy logistycznej. Berger Logistic, Raben Logistics, DHL Express. Była nawet przyczepa z firmy De Rooy, założonej przez słynnego kierowcę z Rajdu Dakar, który spopularyzował starty ciężarówek w tych, ponoć najtrudniejszych na świecie zawodach, tworząc istne, kilkuosiowe potwory z mocami, sięgającymi ponad tysiąca koni mechanicznych. Mała Toyota, ze swoją rzędową czwórką nijak mogła się równać z tymi dinozaurami. Nawet Nissan, ze swoją widlastą szóstką nie miał wiele do powiedzenia. Ale teraz to się nie liczyło. Przed nimi znów odbywały się wyścigi słoni. Nikodem jednak nie zamierzał tyle czekać. Zresztą, nie mogli sobie na to pozwolić. Ku przerażeniu Radosława, wcisnął się pomiędzy obie przyczepy i na centymetry prześlizgnął się między ciężarówkami, których kierowcy praktycznie natychmiast rozpoczęli koncert swoich klaksonów. Nissan miał odrobinę gorsze zadanie, ale i jemu się udało. Ledwo.
-To już za dużo. – Jęknął jego kierowca.
-Nie poddawaj się. Jedź. – Rozkazał mu jego pasażer.
-Mogłeś Ty prowadzić, skoro taki mądry jesteś… co tak minę wykrzywiasz? – Zdziwił się. Jego wzrok szybko objął całe spektrum wydarzeń, jakie miały miejsce kilka metrów przed jego maską.
Jedna ciężarówka wyprzedziła drugą, lecz nie wróciła na prawy pas, blokując lewy. Nikodem najpierw upewnił się, że przyczepa po jego prawej stronie jest dość wysoka. Spojrzał momentalnie na Radosława, do którego dochodziły zamiary jego przyjaciela.
-Mam pomysł. - Spojrzał na prawo. - Wiesz, co to oznacza?
-Chłopie… kiedy to mówisz, nikt tego nie wie.
-To patrz.
-Ty chyba nie…
-... To zamknij oczy.
-... Przed tobą jest ciężarówka... przed tobą jest ciężarówka!
I skręcił kierownicą w prawo.
Toyota zmieściła się pod przyczepą z milimetrową przerwą. Powoli przesunęła się na szczątkowy pas awaryjny, który w tym miejscu był wyjątkowo zaniedbany i będąc w połowie na obu pasach, wyprzedziła niesforne ciężarówki. Nissan został w tyle, rezygnując z ataku.
Radosław sprawdził, czy jego serce jeszcze bije. - Za tobą jest ciężarówka... za tobą jest ciężarówka. -Schował głowę kolanach, szybko oddychając.
Nikodem tylko się zaśmiał.
Chmury rozświetliły się w blasku słońca, które przebiło się pierwszy i ostatni raz tego dnia.
-Ile do granicy? – Zapytał Nikodem.
Radosław otworzył GPS i w kilka sekund dał mu odpowiedź. – Dwadzieścia kilometrów.
-A planowany przyjazd jest za dziesięć… łatwizna.
Nie odpowiedział.
Piosenka szybko przeskoczyła na Moonlight, od M83.

Krajobraz zaczął swoją metamorfozę już kilometry temu. Zapierał dech, będąc cudownie nieregularnym i pofałdowanym, jednocześnie tak różnorodnym, jak to tylko możliwe. Gęste lasy, pokrywające zbocza na przemian z polanami wyglądały, jakby zostały ukradzione z pewnego zakątka Austrii lub Szwajcarii i umieszczone tutaj, żeby jednak nadać uroku tej smutnej krainie. Żeby jednak magia mogła pochłonąć wszystkich bez reszty, co się udało w stu procentach. Asfalt jakby się zmienił. Zrobił się ciemniejszy, nowocześniejszy. Bardziej na Europejskim standardzie niż wszechobecny, szary i popękany. Mogło tak być od deszczu, który skutecznie wszystko umył. Drogowskazy coraz częściej świeciły na niebiesko niż zielono. Było na nich logo Unii Europejskiej. Na tych zielonych coraz częściej pojawiały się swojsko brzmiące nazwy, z dopiskami CZ., lub SK. Kontrole fotoradarowe robiły się coraz częstsze. Najwidoczniej ktoś wpadł na sprytny pomysł, żeby drobić na obcokrajowcach, którzy nie znali, bądź nie spostrzegli znaków z polskimi limitami prędkości. Nikodem, chcąc nie chcąc, coraz częściej się do nich stosował. Dziwił się, że jeszcze nie trafili na żaden nieoznakowany radiowóz, rodem z pewnego, niemieckiego serialu.
Droga zwęszyła się, do ledwo jednego pasa w dwie strony. Ograniczenie do osiemdziesięciu na godzinę. Radosław był kłębkiem nerwów. Cały czas bacznie obserwował drogę, wypatrując znajomo wyglądającego autokaru, lecz nigdzie nie mógł go znaleźć. Oglądał się za siebie bez przerwy. Spoglądał w lusterka, żeby zaraz wypatrywać setki metrów przed maską. Nigdzie go nie było. Deszcz nie mógł aż tak rozmazać jego jaźni, żeby nie zdołał
go zauważyć. Bił się z myślami i nie mógł usiedzieć w miejscu. Najchętniej wyskoczyłby z samochodu i pobiegł, żeby tylko rozładować rozsadzającą go od środka energię.
Coraz częściej pojawiały się samochody straży granicznej. Drogowskazy prowadziły już tylko w miejsca, które nie są w Polsce.
Przed nimi pojawił się tunel, który miał być odpowiedzią ostateczną. Sześćset siedemdziesiąt osiem metrów długości z nakazem stumetrowego odstępu między samochodami. Światło było zielone, Toyota wjechała do środka, rozświetlonego w biało-żółtych kolorach, żeby w połowie się wyciszyć i przyciemnić, zostawiając tylko zielone znaki, informujące o wyjściach awaryjnych, oraz te niebieskie, o telefonie awaryjnym. Końcówka była kompletnie prosta, oślepiająca światłem dziennym. Cała ta sytuacja nabrała niezdrowego mistycyzmu, jakby obaj przechodzili właśnie do innego świata. Niekoniecznie ziemskiego. Niekoniecznie fizycznego. Ostatni miesiąc przemknął przez ich głowy w praktycznie natychmiastowym tempie, krótko podsumowując wszystko, co się wydarzyło.
Wszyscy byli w Klubie Winowajców. Im bliżej wyjazdu, tym więcej kolorów zdało się zauważyć. Musieli zaryzykować, musieli zdobyć odpowiedź. Nie mogli się teraz zatrzymać. W kwestii Alicji i w kwestii, o której wszyscy wiedzieli. Trzeba było jechać dalej. Teraz, jutro i za tydzień. Dopóki nie dotrą do końca tej drogi, do wielkiego finału, który śnił się Nikodemowi ostatniej nocy.
Przejechali.

Został im tylko krótki wycinek z mapy świata, żeby przekroczyć granicę w przejściu Zwardoń-Myto – Skalite. Nikodem pośpiesznie zjechał z S-jedynki, wypatrując w pobliżu stację benzynową. Nawet nie zauważył, że od kilku kilometrów jechał na pustym baku. Zatrzymał się z piskiem śliskich opon przy dystrybutorze i wyskoczył z samochodu na śliską kostkę, o mało się nie wywracając.
Radosław spojrzał na niego z politowaniem i oparł głowę o zagłówek, tracąc już kompletnie nadzieję. Spojrzał odruchowo w lewo, zajmując czymś skrępowany wzrok. Przez parkę iglaków ledwo mógł cokolwiek zauważyć, ale rzuciło mu się coś w oczy.
Jakby w oddali był wielki szyld z końcówką „…OR”.
Wysiadł z Toyoty i powolnym, zdenerwowanym krokiem podszedł bliżej, żeby się przyjrzeć.
Na szyldzie pisało „KANTOR”.
Po chwili do niego dotarło, że był to jeden, wielki parking. Przystań dla podróżnych.
Tam zatrzymywały się autokary.
Nawet nie czekał na Nikodema, tylko zaczął biec w jego kierunku. Przebiegł przez ulicę i wpadł pod wiadukt, gdzie znalazł schody na wyższy poziom drogi. Wspiął na nie i znalazł się tuż obok skrzyżowania z sygnalizacją, w biegu zmieniając kierunek. W tym samym momencie potknął się o wystającą z ziemi kostkę. Momentalnie stracił równowagę i obił się o barierkę, oddzielającą go od krawędzi. Boleśnie strzaskał sobie kolano, rozdzierając materiał dżinsów, jak i skórę. Zawył, kiedy próbował się podnieść, lecz przypomniał sobie, jak wiele przeszedł, żeby tutaj się znaleźć. Wziął się w garść i z jękiem przez zęby podniósł się na równe nogi, powoli kuśtykając w kierunku parkingu.

Skończyła właśnie rozmawiać ze swoją siostrą, która przygotowała dla niej miejsce w swojej kawalerce, która i tak była całkiem duża. Po części uradowana, że w końcu weźmie pod kontrolę swoje życie i nie będzie od nikogo zależna, po części pełna obaw. Potrzebowała odrobiny snu. Szczypty samotności, która będzie powiewem świeżego powietrza w jej życiu. Zdała sobie sprawę, że bateria była już na wyczerpaniu. Po chwili telefon się wyłączył, a ona mogła spoglądać już tylko na swoje odbicie. Miała rozmazany makijaż, mimo że szczątkowy. Nie poprawiła go. Doskonale odzwierciedlał jej stan.
-Alicja. – Odezwał się łamliwy głos.
Myślała, że spotkała ducha.

Nikodem zaparkował na jednym z kilku wolnych miejsc. Zobaczył ich dwoje, ale nie podchodził. Nie chciał się mieszać w coś, co dla Radosława było tak personalne. Alicja zrobiła mu opatrunek i porządnie zawiązała bandaż, żeby krew nawet nie mogła opuścić rany. Zbliżał się zachód, kiedy słońce mknęło już ku pofałdowanemu horyzontowi. Ich dłonie znowu się zetknęły, kiedy wziął od niej nożyczki.
Obie były zimne.
Wstał, zachwiał się lekko i spojrzał na nią. Stali tak w milczeniu przez chwilę.
-Wiem, że bardzo chcesz, żebym była twoją dziewczyną…
Nie odpowiadał.
-… Też bym chciała... Ale wydaje mi się, że to chyba nie to.
Odwrócił się do niej, wygrzebując z kieszeni kurtki jakąś rzecz.
-Co to jest?
-Twoja bransoletka.
Zamyśliła się.
-Zrobiłem Ci ją, żeby Ci przynosiła szczęście za granicą.
Spojrzała mu w oczy, lubiła to robić, jednak widziała już czerwone kąciki.
On w jej oczach zaczynał widzieć to samo.
-Dziękuję...
-Alicja, wiesz, że nie chcę, żebyś odchodziła...
-Ja też tego nie chcę... – Ścisnęła bransoletkę w dłoni. - ... Ale tak będzie chyba lepiej.
-Nie wiem.
-Ja też... Ale pewnych rzeczy już nie można odwrócić.
Wskazówka przesunęła się na piętnaście po dziewiątej. Pasażerowie powoli zaczynali wracać do autokaru. Spojrzała w kierunku granicy, lecz nigdzie się nie ruszyła.
-Myślisz, że tak to powinno się skończyć? – Zapytał.
-Nie… mamy wyjścia. – Odparła drżącym głosem. Spojrzała na niego ponownie, całując mu mocno usta. On sam się tego nie spodziewał, odwzajemniając ten gest po dłuższej chwili. Po minucie lub dwóch odsunęła się od niego, czując łzę na swoim policzku. Przetarł jej oczy, dmuchając w każde z nich. Uśmiechnęła się lekko, lecz ten niewinny uśmieszek natychmiast zniknął.
Chwycił ją za dłoń, wziął na ramię jej bagaż podręczny i drugą dłonią wziął ją za rękę. Wyszli na peron, na którym witały i się rodziny, małżeństwa, bliskie osoby... niektórzy się żegnali, niektórzy byli kompletnie sami. Odwróciła się do Radosława, któremu sączyły się łzy z oczu. Nie szlochał. Po prostu był w tragicznie złym stanie.
Zrobiła dokładnie to samo, co on zrobił jej. Robili to wiele razy, kiedy tylko było gorzej. Objęła go u dołu, wtulając się do niego.
-Pamiętasz... Pamiętasz, jak planowaliśmy razem kolejny rok? Kolejne wakacje…
-Pamiętam... – Odparła.
Westchnął, nie mogąc mówić normalnym głosem.
-Będziesz je planować z kimś innym… Lepszym niż ja.
-Nie mów tak.
-Zasługujesz na lepszą osobę.
-Proszę, przestań.
-Wiesz... – Wtuliła się mocniej. – Nie chciałam Cię ranić, ale doszłam do wniosku, że lepiej Ci to powiedzieć teraz, niż zwlekać... Nie będzie to nas tak boleć.
-Boję się...
-Czego?
-Reszty mojego życia.
-Ja... Ja się boję, że nikogo… tak beztroskiego, tak pełnego miłości… już nie spotkam.
Alicja ostatni raz spojrzała w jego oczy. Płakali. Płakali oboje.
Powoli się od niej odsunął, ona zrobiła to samo.
-Musisz już jechać.
-Tak.
Cisza.
-Radosław?
-Tak?
-Dziękuję Ci za ten czas, za dobre wspomnienia.
-Ja też.
Znów cisza.
-Alicja?
-Tak?
-Powodzenia w życiu.
Nie odpowiedziała, czując żal ściskający jej serce.
Nadal trzymali swoje dłonie.
-... Tobie też.
-Będę tęsknić... Trochę.
-Ja trochę też.
Podeszli do drzwi, ona postawiła już w nim pierwszy krok, lecz nagle się odwróciła i wpadła mu w ramiona. Ten ostatni raz.
-Żegnaj.
Weszła do środka, odwróciła się na pięcie, spoglądając na niego ostatni raz w życiu.
-Kocham Cię... – Wyszeptał bezgłośnie.
Ona pokazała mu znak serduszka, który zawsze mu dawała na pożegnanie.
Tym razem, było to serce na szczęście.
Ostatnie w jego życiu.
Pomachała mu, on zrobił to samo.
Po czym zniknęła w środku.
Nie wiedział, czy się ma uśmiechać, bo teraz wszystko powinno wyjść na prostą, czy płakać, czy też robić obie te rzeczy. Smutek opanował jego umysł, który już nie myślał racjonalnie. Radosław drżącą ręką wyjął okulary przeciwsłoneczne, nie chcąc, żeby ktoś widział jego oczy. Odsunął się, kiedy autokar miał już ruszać.
Szukał jej jeszcze wzrokiem, lecz już nie zdołał zobaczyć tych włosów.
Tej twarzy.
Tej jedynej.
PolskiBus ruszył w stronę granicy, powoli się rozpędzając i zmierzając w stronę południa.
Westchnął po raz ostatni. Odprowadził go wzrokiem i spoglądał w jego stronę jeszcze przez chwilę. Czuł ulgę, która zmieszała się z gorzkim smakiem rzeczywistości. Jak sobie to wyobrażał? Że nagle zmieni zdanie, kiedy już jej postanowienia zaszły tak daleko? Przeklął pod nosem. Odwrócił się, żeby wzrokiem znaleźć Nikodema, który opierał się o mokrą karoserię Toyoty. Podszedł do niego, chwiejąc się coraz bardziej, aż w końcu stracił równowagę, kiedy nie udało mu zachować powagi. Chciał upaść na ziemię i zwinąć się w kłębek, żeby tylko uwolnić z siebie cały ten ciężar. Już miał dotknąć dłonią posadzki, kiedy w ostatniej chwili złapał go Nikodem, który z jakiegoś powodu, poczuł się strasznie dziwnie.
-To wszystko... to wszystko dzieje się naprawdę? - Zapytał go Radosław.
-...zapaskudzisz mi koszulę.
Radosław w końcu odzyskał równowagę i siłę w kończynach, żeby stanąć przed Nikodemem wyprostowany, jak nigdy dotąd. Minął moment refleksji, aż pomachał dłonią w kierunku, w którym odjechał autokar. – So long, girl. So long.
-Pocałowaliście się?
-Co? – Zdziwił się. – Tobie znowu jedno w głowie, młody.
Nikodem uradował się w duchu, widząc starego Radosława. Był podłamany i przybity, ale odezwała się w nim dawna głębia. Przestał się obwiniać za pochopne pomysły, marzenia wariata. Dokonali niemożliwego. Dogonili autokar, który zaraz miał odjechać, kiedy wszystko było przeciwko im.
-Człowiek punktu kulminacyjnego… dziewczyny muszą mieć z Tobą ubaw. – Dodał.
-No cóż, nikt nie narzekał… chyba.
Na chwilę, znów wszystko było w porządku.

Dodaj komentarz