Przeklęta - 17 | Nie tak dobrze

- Gdzie ty mnie ciągniesz? – jęczał Jason jak małe dziecko, zupełnie nie poznając trasy, którą szliśmy. Bawiła mnie jego niepewność. Wyglądał na urażonego tym, że ja wiem, dokąd iść, a on nie.
- Tajemnica – powiedziałam, uśmiechając się. – Cierpliwości. Zaraz będziemy na miejscu.
Po tej okropnej rozmowie z Adamem postanowiłam spędzić choć jeden dzień jak normalna dziewczyna: bez duchów, bez chodzenia po cmentarzach, bez roztrząsania się nad tymi wszystkimi strasznymi sprawami. Chciałam przez jeden dzień być dziewczyną, która spędza czas ze swoim chłopakiem. Chciałam uciec choć na parę godzin od wszystkich ostatnich problemów i od narastającego poczucia winy, że w przypływie emocji wyrzuciłam podkowę od Adama. Dopiero po fakcie zorientowałam się, co to mogło oznaczać i co najlepszego zrobiłam. Wcześniej nie zastanawiałam się jakoś szczególnie nad jej mocą. Traktowałam ją jako coś, czym mogłam wezwać Adama w razie potrzeby i tylko tyle. W końcu nic więcej nie wiedziałam o tym przedmiocie, a i sam Adam nic więcej mi o niej nie powiedział. Dopiero później – gdy nagle dostałam zawrotów głowy i poczułam, że ulatują ze mnie siły – uświadomiłam sobie, że przecież nawet, jeśli Adam nie powiedział mi nic więcej, to nie oznaczało, że podkowa nie miała innych ukrytych mocy. Uświadomiłam sobie, że to nie był zwyczajny przedmiot, a atrybut ducha – dobrego ducha, który był moim opiekunem. Być może ta podkowa mnie wzmacniała. Zawsze nosiłam ją przy sobie i przecież nadal żyłam. Miałam… siłę. Jakąkolwiek. Do chwili, gdy wyrzuciłam podkowę i wyszeptałam, że nie potrzebuję Adama. Poczułam się wtedy tak, jakbym zerwała jakieś połączenie między nami. Satysfakcja i poczucie niezależności to jedno. Mimo wszystko nie chciałam zostać bez ochrony.  
Zebrałam w sobie wszystkie siły i wyprostowałam się, chwytając za sztylet. Wypadłam szybko z domu, w pośpiechu nakładając na siebie kurtkę i buty. Latarnie świeciły słabo, dlatego wygrzebałam z kieszeni telefon i włączyłam w nim latarkę. Zaczęłam gorączkowo przeczesywać okolice, gdzie mogła wylądować podkowa. Usiłowałam przypomnieć sobie, jak duży wzięłam rozmach, jak daleko mogłam ją wyrzucić… ale to było na nic. Musiałam wyglądać jak wariatka, non stop kuląc się przy chodniku i szukając na nim rzeczy wielkości orzecha, ale naprawdę zaczynałam żałować tego, co zrobiłam. Szukałam, aż całkowicie przemarzłam. Ręce zesztywniały mi z zimna i zyskały kilka obficie krwawiących rozcięć, gdy w przypływie desperacji rozpoczęłam poszukiwania w pobliskich krzewach. W końcu musiałam pogodzić się z faktem, że podkowy nigdzie nie było. Albo leżała gdzieś w miejscu, które przeoczyłam albo zwyczajnie wyparowała. Albo… ktoś mi ją zabrał. Ktoś, kto mnie obserwował i zacierał ręce, widząc, jak dobrowolnie odrzucam ochronę. I zabrał to, co mi ją dawało, bym nie mogła jej odzyskać.  
Pokonana, westchnęłam rozpaczliwie. Byłam coraz bardziej zmęczona. Miałam ochotę położyć się na zimnym chodniku i zasnąć, jednak podźwignęłam się na nogi i przetarłam oczy, pokrywając je krwią z rąk. Czułam się wykończona, brudna i pokonana, ale poza tym czułam się też winna. Co ja sobie myślałam? Adam mnie wkurzył, ale mogłam to odreagować w inny sposób. Teraz już byłam pewna, że dana mi przez niego podkowa w jakiś dziwny sposób dawała mi od niego siłę. Musiałam się z nim skontaktować i powiedzieć mu o tym. Sama nie byłam w stanie tego naprawić. Już mogłam sobie wyobrażać, jak będzie przy tym marudził, jak kąśliwe rzuci uwagi i nie omieszka przy tym dodać, że postąpiłam głupio. Trudno. Zamierzałam to znieść. Przyzwyczaiłam się już do jego sarkazmu. Widocznie niektórym nawet po śmierci to nie mijało.
Zrobiłam krok w stronę domu, ale nagle powstrzymał mnie dziwny odgłos. Jak cichy powiew wiatru, jak szept. Natychmiast ogarnęły mnie dreszcze. Powoli obróciłam się, bojąc się zobaczyć, co jest za mną. Nagle wokół zaległa cisza. Nikt nie przechodził, nie przejeżdżał samochód. Byłam sama.  
Prawie sama.  
Przede mną stał duch, którego jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam. Uśmiechał się drwiąco, idąc powoli w moją stronę. Cofnęłam się, patrząc na niego z przerażeniem. Choć to nie był pierwszy raz, gdy nawiedzał mnie duch, wciąż byłam tak samo przerażona. To nie było coś, do czego można było przywyknąć. Przełknęłam nerwowo ślinę, widząc jego jaśniejącą poświatę i uśmiech, który mógłby zabijać. Poczułam przemożny odruch ucieczki. Już prawie się do tego zabrałam, gdy nagle przypomniałam sobie, że nie muszę. Miałam coś, co mogłam wykorzystać. Sztylet miałam schowany w tylnej kieszeni dżinsów. Sięgnęłam ręką do tyłu i wymacałam rękojeść. Usiłowałam oddychać spokojnie. Miałam pewnie tylko parę sekund, a może nawet tylko jedną. Duch był coraz bliżej. Na mojej twarzy nadal rozkwitało przerażenie, ale nakazałam sobie nie tchórzyć. To była moja jedyna szansa. Gdy zbliżył się do mnie na tyle, że mogłam go dosięgnąć, jednym błyskawicznym ruchem wyciągnęłam sztylet z kieszeni i wbiłam go duchowi prosto w serce. Choć przecież duchy nie były materialne, poczułam się, jakbym zatopiła nóż w jakiejś gęstej cieczy. Duch jakby zwiotczał. Spojrzał na mnie dziwnym do określenia wzrokiem. W jego oczach kryło się coś, czego nie byłam w stanie nazwać. Cicho prychnął, po czym rozpłynął się w powietrzu. Czekałam, ale nic się nie działo. Zniknął. Czyżbym właśnie wysłała kolejnego ducha do piekła? Czy od teraz wszystko miało być już takie proste?
Oderwałam się od tych ponurych wspomnień i skupiłam się na tym, że właśnie szłam z Jasonem na lodowisko. Stwierdziłam, że należy nam się chwila rozrywki po tym, co ostatnio się działo. Jason uwielbiał wszystko, co związane z ruchem, więc chciałam, żeby dla odmiany miał siniaki od czegoś, co sprawiało mu przyjemność, a nie od wypadków. Choć ja sama nie przepadałam za sportem, trudno było nim nazwać jeżdżenie na łyżwach. Chciałam po prostu pobyć z Jasonem. Gdy zobaczył, gdzie zmierzamy, uśmiechnął się z rozbawieniem.  
- Będziemy jeździć na łyżwach? Tego się nie spodziewałem.
- To źle? – spytałam z obawą w głosie.
- Skądże. – Przyciągnął mnie do siebie i mocno pocałował. – To super. I jestem pod absolutnym wrażeniem tego, jak podstępnie mnie tu przyciągnęłaś, moja mała konspiratorko.
Westchnęłam z uśmiechem. Boże, jakie wszystko nagle wydawało się proste – nawet relacja między mną a Jasonem. To było właśnie to, czego potrzebowałam – a nie głupie gadki Adama i jego mącenie mi w głowie. Jasonowi wystarczało, że byłam sobą, że zabrałam go w zimowy dzień na lodowisko i chciałam spędzić z nim czas – przy Adamie mogłam się dwoić i troić, a i tak mogłam być pewna, że tak czy inaczej mnie skrytykuje. Wreszcie mogłam odetchnąć.  
Wypożyczyliśmy dwie pary łyżew i już po chwili weszliśmy na lodową taflę. Dawno nie jeździłam na łyżwach, więc moje ruchy były wyjątkowo nieskoordynowane, ale dawno się tyle nie śmiałam. Śmiałam się nawet, gdy wywaliłam się po raz pierwszy, a jeszcze bardziej, gdy wywaliłam się po raz dziesiąty. Czułam się jak beztroskie dziecko i to mi się podobało. Jason zaczął się wygłupiać, tworzył różne dziwne figury godne tancerzy na lodzie, a mi nawet nie przeszkadzało zimno i fakt, że byłam nieźle poobijana po tych wszystkich upadkach. Liczyło się to, że po raz pierwszy od dłuższego czasu było mi dobrze. Nie miałam na barkach wszystkich problemów tego świata; mogłam się pobawić, mogłam się pośmiać, być jak normalna dziewczyna. Niektórzy ludzie na lodowisku przyglądali się nam z uniesionymi brwiami, inni uśmiechali się z rozbawieniem, ale nie obchodziłoby mnie nawet, gdyby wytykali nas palcami. Patrzyłam na Jasona, który udawał tancerza, usiłował robić „jaskółki” - co jest zresztą wyjątkowo utrudnione, gdy ma się na nogach chwiejne łyżwy – i to było dla mnie wszystkim w tym momencie. Zeszliśmy z lodowiska po godzinie, ale miałam wrażenie, że minęło pięć minut. Policzki miałam zmarznięte, a palce u rąk zesztywniałe, ale nie przeszkadzało mi to. Gdy oddaliśmy łyżwy, mocno objęłam Jasona za szyję.
- Było świetnie, prawda? – odezwałam się z uśmiechem. Jason pocałował mnie w zmarznięte czoło.
- Prawda. Dawno się tak nie nawywalałem, ale było nieziemsko. Tym bardziej, że wreszcie zaczynasz wracać do żywych, Les – powiedział z ciepłym uśmiechem, odgarniając mi włosy z czoła. – Kochałem cię nawet wtedy, gdy całymi dniami chodziłaś smutna, ale teraz nic nie jest dla mnie ważniejsze niż to, że znów się uśmiechasz. – Zamknął mnie w uścisku, a ja uśmiechnęłam się pod nosem, słysząc jego wyrażenie. „Zaczynasz wracać do żywych”… ciekawie powiedziane, zważywszy na to, że ostatnio większość czasu spędzałam z umarłymi. Nie, dosyć! To był dzień mój i Jasona. Inne sprawy mogły poczekać. Tym bardziej, że bez względu na powód, Jason miał rację – znów się uśmiechałam. Mimo wszystko.
***
Parę dni później nie czułam się już tak, jakby wszystko było takie proste. Nie miałam kontaktu z Adamem ani z Jonathanem, dlatego można było pomyśleć, ze miałam z głowy różne kłótnie i podejrzenia w związku ze sztyletem. Wcale jednak nie było tak łatwo. Chodziłam do szkoły, rozmawiałam z mamą, spędzałam czas z Jasonem… na pozór wszystko było normalnie. Jednak coś się zmieniło.
Ostatnio gdziekolwiek bym nie poszła, cokolwiek bym nie zrobiła, napotykałam duchy. Oczywiście te złe. Działo się to najczęściej wtedy, gdy byłam sama, ale nie tylko. Raz jeden pojawił się u mnie w domu, gdy oglądałam film z Jasonem. Natychmiast zesztywniałam, co nie uszło jego uwadze. Wymamrotałam, że pójdę zrobić herbatę i pobiegłam do kuchni. Duch poszedł za mną. Nic nie mówił, po prostu stał i patrzył na mnie. Od razu sięgnęłam po sztylet – ostatnio nosiłam go ze sobą zawsze i wszędzie – i jak zwykle szybkim ruchem zatopiłam go w ciele ducha. Takich przypadków można by mnożyć. Po jakimś czasie zaczęło mnie to jednak zastanawiać. To już powoli stawało się rutyną, a nie obroną, walką. Dlaczego tak chętnie do mnie przychodzili? Dlaczego pojawiali się częściej niż dotychczas? Zgodnie ze słowami Adama sztylet miał moc likwidowania złych duchów, wysyłania ich bezpowrotnie do piekła. Jeśli to była prawda… dlaczego więc pojawiało się ich nagle tak dużo? Nie atakowali mnie. Nie chcieli rozmawiać. Po prostu stali i czekali, aż się obronię. Prawie jakby chcieli, bym wbiła sztylet w ich serca. Coś tu było nie tak. Powinni wystrzegać się sztyletu jak diabeł wody święconej. Sztylet kończył ich żywot na ziemi. Wysyłał ich do piekła, skąd już nie mogli uciec. Był ich wrogiem, a mimo wszystko odkąd dostałam sztylet i się nim broniłam, duchów pojawiało się coraz więcej. Jakby chcieli mnie zmusić do tego, bym wbiła im ostrze w serce. Ale dlaczego?  
Zaczęłam myśleć, że Jonathan mógł mieć rację. Może tego sztyletu wcale nie przysłał mi tata. Przez mój upór wbiłam sobie to do głowy i nie pozwoliłam sobie wmówić, że było inaczej. Co, jeśli się myliłam? Zgodnie z tym, co wiedziałam o mocy sztyletu, duchy powinny się go wystrzegać – a nie przychodzić do niego. Cholera. Musiałam porozmawiać z Jonathanem i to jak najszybciej.  
Wtedy pojawił się drugi problem. Od razu pobiegłam na cmentarz, ale dopiero stojąc przed masywnym grobem przypomniałam sobie, że wejście nie ukaże się człowiekowi. Zapomniałam o tym, że musi być ze mną dobry duch przyziemny… a przecież nie mogłam wezwać Adama, bo wyrzuciłam podkowę.
- Szlag! – zaklęłam, mocno kopiąc w grób. Dziecinne zagranie, które zresztą nie przyniosło nic poza ogromnym bólem w palcu u nogi. Ciężko dysząc, obserwowałam obłoczki pary, które wydobywały się z moich ust. Nie wiedziałam, co robić. Nie mogłam wezwać Adama. Jego samego chyba nie było przy mnie, bo się nie ujawniał. Nie mogłam wejść do bazy. Nie miałam jak się bronić. Nie wiedziałam, co się działo i dlaczego sztylet zamiast funkcjonować tak, jak powinien, widocznie zmieniał swoje właściwości. Nic już nie wiedziałam. Poczułam przemożną ochotę, by ponownie w coś uderzyć, ale wiedziałam, że to mi nic nie da. Chwilę krążyłam po zimnym betonie, kiedy nagle przypomniałam sobie o czymś jeszcze, co miałam w zanadrzu. Atrybut Jonathana – skrzydło, które wypalił mi na przedramieniu. Zapomniałam o nim, ponieważ było ledwie widoczne; cienkie, przezroczyste, łatwe do pominięcia. Skoro jednak poprzez atrybut Adama mogłam go wezwać, pewnie mogłam zrobić to samo z atrybutem Jonathana. To by znacznie ułatwiło sprawę. Szybko podeszłam do pobliskiej latarni, która rzucała dość słabe światło, ale potrzebowałam widzieć cokolwiek. Zdjęłam rękawiczkę, wzdrygając się z zimna. Podwinęłam szybko rękaw kurtki i bluzy, odsłaniając przedramię. W pierwszej chwili nie byłam pewna, na co patrzyłam. Zamrugałam oczami z niedowierzaniem. Nie wiedziałam, co to oznaczało, ale jednego mogłam być pewna – nic dobrego. Wypalone skrzydło, dotychczas ledwo widoczne i przezroczyste – pociemniało. Teraz było czarne jak noc.

candy

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 2520 słów i 13768 znaków.

5 komentarzy

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • Julka000666

    Cudowne

    11 gru 2016

  • Black

    Czarne skrzydło? Jak dla mnie super  ;) po takim zakończeniu czekam na więcej <3

    2 gru 2016

  • candy

    @Black czarne, czarne jak noc :D dziękuję <3

    3 gru 2016

  • POKUSER

    Jak mogłaś w takiej chwili przerwać?! ;) Oj podkręciłaś akcje, będzie się działo. Pisz prosimy

    27 lis 2016

  • candy

    @POKUSER to moja specjalność :) postaram się:)

    27 lis 2016

  • KAROLAS

    Cudowne.  Oczywiście czekam na next ;-)

    26 lis 2016

  • candy

    @KAROLAS dzięki kochana :)

    27 lis 2016

  • Saszka2208

    Kiedy kolejna ?? ❤❤❤❤

    26 lis 2016

  • candy

    @Saszka2208 nie mam pojęcia :( jak tylko napiszę, to wrzucam, ale kiepsko z czasem ostatnio

    26 lis 2016