Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 13)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 13)Zapraszam na epizod trzynasty, rozpoczynający właściwy oryginalny rozdział piąty!

***

ROZDZIAŁ PIĄTY – ESTELLA (1/4)

*

   Choć starałam się na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby, nijak nie potrafiłam pojąć, co się właściwie wydarzyło. Owszem, podstawowe fakty pozostawały jasne: skoczyłam z mostu, straciłam przytomność, obudziłam się. Tylko co poza tym? Kto mnie najpierw zauważył, a później wyłowił ze skutej lodem rzeki? Jakim cudem w ogóle przeżyłam coś, czego w żaden sposób przeżyć nie powinnam? Jak znalazłam się w gospodzie i jaką rolę odegrała w tym wszystkim nie tylko sama Rojza, ale także – a może przede wszystkim – owa pielęgniarka, z którą osobliwy przypadek znów mnie zetknął? Czy to, co ujrzałam zaraz po przebudzeniu, było prawdą czy jedynie wytworem rozstrojonej wyobraźni? Jak się do tego miała owa perwersyjna scena z udziałem mnie oraz Rojzy, na której samo wspomnienie wciąż się rumieniłam? I wreszcie w jaki sposób powinnam to wszystko interpretować? Jako rzeczywistość, tyle że odbitą w już nawet nie krzywym, a rozbitym zwierciadle? A może od początku do końca były to tylko i wyłącznie fantasmagorie rodem z sennego koszmaru?
   Jakby tego było mało, nie tylko z moim umysłem, ale i ciałem zaczęło dziać się coś… dziwnego? Nie potrafiłam nawet znaleźć odpowiedniego określenia. Do pewnego momentu próbowałam sobie to tłumaczyć powracaniem do zdrowia, ale nie. Zmiany następowały zdecydowanie za szybko, a ich efekty były zbyt wyraźne, bym mogła je logicznie uzasadnić. Dosłownie z dnia na dzień zaczynałam coraz wyraźniej widzieć, lepiej słyszeć, mocniej czuć. Przede wszystkim jednak mój wizerunek w lustrze zaczął stroić sobie ze mnie żarty. Tak realistyczne, aż sama zaczęłam w nie wierzyć. Zresztą jakie miałam wyjście, skoro tak gładkiej cery, puszystych włosów, kształtnych bioder czy wreszcie jędrnego biustu nie miałam nigdy wcześniej?
   Oczywistym rozwiązaniem byłoby zadanie całej listy pytań, jakie bezustannie cisnęły mi się na usta, lecz… nie bardzo miałam z kim rozmawiać. Pielęgniarka zniknęła z dnia na dzień, natomiast Rojza – choć jej udział w mej metamorfozie był nadto ewidentny – zbywała me wątpliwości milczeniem. Do momentu, gdy poniosły mnie nerwy i wykrzyczałam, że kto jak kto, ale ja zasługuję na choć odrobinę prawdy! Wówczas pierwszy i ostatni raz mnie objęła i powiedziała zimno: „najważniejsze, że czujesz się już dobrze i lepiej dla ciebie, żebyś zbyt dużo nie wiedziała”.
   Wiedziałam za to, że ani nie mogę wrócić do poprzedniego życia, ani też zbyt długo pozostawać na łasce Rojzy. Ona na szczęście nie tylko sama zaproponowała pomoc, ale wręcz zrobiła więcej, niż mogłabym oczekiwać w najśmielszych snach. Zapewniła tymczasowy dach nad głową, ubrania, pieniądze oraz komplet nowych dokumentów, w których zmieniono mi zarówno nazwisko, jak i datę urodzenia, by lepiej pasowała do bieżącego wyglądu. Pozostał mi już – tylko i aż – wybór miejsca, do którego miałam zamiar dotrzeć, jak również osób, na które przynajmniej na początku mogłabym liczyć. Pierwszą myślą było udanie się do byłego już rodzinnego domu, jednak szybko z tego zrezygnowałam, bo co niby miałabym obchodzić jego obecnych właścicieli? Potem rozważyłam wizytę u dalszych krewnych, lecz wiedziałam aż za dobrze, jak zszarganą miałam u nich reputację, więc tym bardziej odpuściłam. Trzecią opcją była natomiast… Halszka. Tak, ta Halszka.

   Mimo wciąż dręczących mnie wątpliwości, pośpiechu oraz oczywiście czających się za każdym rogiem niebezpieczeństw hitlerowskiego reżimu, sprawnie dotarłam na przedmieścia Warszawy. Oczywiście z początku ani Halszka, ani tym bardziej ja nie potrafiłyśmy opanować targających nami emocji, w końcu jednak zebrałam się w sobie i opowiedziałam jej, co się ze mną przez te wszystkie lata działo. A przynajmniej tyle, ile mogłam na tamten moment ujawnić. Wytłumaczyłam także, dlaczego zwróciłam się z pomocą właśnie do niej i od razu obiecałam, że czym prędzej znajdę pracę i jakiś własny kąt, by nie musieć nadużywać jej gościnności dłużej niż to niezbędnie konieczne.
   Jak postanowiłam, tak czym prędzej zrobiłam. Tym razem jednak nie zrzuciłam tak szybkiego sukcesu jedynie na uśmiech losu, a całkiem poważnie zastanowiłam się nad jego przyczynami. I doszłam do cokolwiek zaskakującego wniosku, że ludzie najwyraźniej robili to, co od nich chciałam. Owszem, niekoniecznie wszystko i od razu, jednak przekonywanie ich szło mi wyraźnie lepiej niż kiedyś, nawet jeśli za owymi namowami nie stały konkrety. Bo choć przecież nie miałam właściwie żadnego doświadczenia w branży, z otwartymi ramionami przyjęto mnie jako recepcjonistkę na pełen etat i to w całkiem przyzwoitym hotelu, który poza pensją zapewnił mi także służbowy pokój oraz półdarmową stołówkę.
   Jakby tego było mało, praktycznie z miejsca zaczęli się – dokładnie jak w tym krepującym babcinym dowcipie – kręcić koło mnie kawalerowie. I to całkiem przystojni. A ja… długo nie wiedziałam, co powinnam z tą niespodziewaną okazją zrobić. Z jednej strony jakże pragnęłam na powrót żyć pełnią życia, lecz z drugiej pamiętałam aż za dobrze, jak źle kończyło się wcześniejsze folgowanie namiętnościom.
   Co więc zrobiłam? Ano to, że całkowicie niepomna wcześniejszych doświadczeń wdałam się w romans z bratankiem właściciela hotelu. Ba, żeby tylko w romans! Owszem, to on pierwszy wyszedł z propozycją bliższego zapoznania, obsypał komplemencikami, kwiatuszkami i podobnymi wyrazami uznania, ale to ja przeszłam od słów do czynów. Znaczy najpierw zaciągnęłam języka tu i ówdzie, a gdy dowiedziałam się wszystkiego, co było mi potrzebne, przy pierwszej nadarzającej się okazji zaciągnęłam całkiem przyzwoitego dotąd adoratora w okolice łóżka. Najpierw rozebrałam siebie, później jego, aż wreszcie pokazałam, na co mnie stać. Na początek zrobiłam mu dobrze ustami, później dosiadłam tak, by odwdzięczył się tym samym, a na koniec zafundowałam taką sesję erotycznej akrobatyki, że oboje nie wiedzieliśmy, gdzie jest sufit, a gdzie podłoga. A to wciąż był dopiero przedsmak tego, co potrafiłam.
   Czy Igo, bo tak zwał się mój nowy mężczyzna, był przystojny? Bardzo! Bogaty? Tym bardziej! Czy czułam do niego coś więcej i poza chłodną kalkulacją powodowały mną także porywy serca? Cóż… z drugiej strony mego świętej pamięci męża też musiałam nauczyć się kochać, lecz kiedy już to zrobiłam, nie żałowałam ani jednej poświęconej na to chwili. Dlatego też, poza uciechami cielesnymi – oraz, co było oczywistą oczywistością, korzystaniem pełnymi garściami z majątku kochanka – skupiałam się także na budowaniu głębszej relacji. Nie tylko z powodu wciąż przypominającej o sobie okupacyjnej rzeczywistości, mogącej jednym strzałem przerwać wszelkie marzenia, ale także tego, bym znów nie dała się wciągnąć w jakieś niezdrowe romanse na boku.
   Jakbym sama w to wierzyła.
   Kim była Tamara? Właściwie nikim. Podrzędną uliczną malarką, w której pracach nie było w zasadzie niczego interesującego, za to w jej samej… Wystarczająco długo próbowałam walczyć sama ze sobą, by w końcu zrozumieć, że nie oszukam własnej natury. A skoro tak, zamiast wikłać się w relację, która zniweczyłaby wszystko, co w pocie czoła osiągnęłam, postanowiłam wyjść z inicjatywą i rozegrać to na własnych zasadach.
   Najpierw podeszłam do Tamary jak każda inna klientka i poprosiłam o całkiem zwyczajny, narysowany na poczekaniu portret. Drugie spotkanie umówiłam już w jej atelier, czyli niczym innym jak zawalonej po sufit mniej lub bardziej dokończonymi obrazami, przesiąkniętej zapachem terpentyny suterenie, w której mogłyśmy dłużej i jeszcze spokojniej porozmawiać. Także na te bardziej osobiste tematy. Za trzecim natomiast razem postanowiłam pójść na całość i zaproponowałam otwarcie, by Tamara namalowała mój akt. O dziwo, zgodziła się w miarę szybko i nawet bez specjalnego negocjowania stawki. Pozostało mi już tylko odpowiednio się przygotować.
   Czy wszystko poszło po mojej myśli? Gdybym brała pod uwagę jedynie to, na co się umówiłam, to owszem, byłam aż nadto zadowolona z efektu pracy równie młodej, co atrakcyjnej artystki. Gdy jednak zaczęłam dawać Tamarze do zrozumienia, że nie tylko po to się u niej zjawiłam, ta momentalnie się spłoszyła. I na nic było zarówno subtelne zalecanie się, jak i jawne kuszenie – im bardziej naciskałam, tym ona energiczniej się broniła. W końcu uznałam, że tą drogą do niczego nie dojdę i postanowiłam zagrać va banque. Położyłam na stole drugie tyle, na ile się umówiłyśmy, po czym rozkraczyłam się na kanapie jak ostatnia ladacznica i wybrandzlowałam na oczach Tamary. Raz przodem, raz tyłem, a na koniec jeszcze bokiem, bo dlaczego niby nie?
   Zdawałam sobie doskonale sprawę, jak bardzo nie powinnam tego robić, ale nie potrafiłam się powstrzymać przed kolejnymi wizytami. A może nie chciałam? Zwłaszcza że Tamara, choć za każdym razem witała mnie w progu pracowni płonącymi policzkami, nigdy otwarcie nie powiedziała „nie”. Za to coraz odważniej patrzyła na to, co robiłam. Kto wie, być może wreszcie udałoby mi się przełamać jej wstyd, gdyby nie wydarzenie, które zrównało z ziemią cały nasz świat. I to dosłownie.

   Zerwałam się w samym środku upalnej nocy z niedającym się ani wytłumaczyć, ani tym bardziej opanować przeczuciem, że zaraz stanie się coś strasznego. Że muszę uciekać. Jak najszybciej i jak najdalej! Niestety, półprzytomny Igo najpierw w ogóle nie chciał mnie słuchać, później bezskutecznie próbował uspokoić, aż wreszcie poirytowany zalecił wizytę u lekarza. Najlepiej takiego od głowy. Widząc, że niczego nie wskóram, pospieszyłam ostrzec Tamarę, lecz mimo starań nijak nie mogłam jej odnaleźć. A gdy dzwony wybiły południe… poddałam się. Ledwie żywa wróciłam do mieszkania, wrzuciłam do walizki parę ubrań, garść kosztowności i znalezione w biurku pieniądze. I wybiegłam, nie próbując się pożegnać.
   Byłam w takim stanie, że nawet gdybym bardzo chciała, nie potrafiłabym wytłumaczyć Halszce, dlaczego do niej wróciłam. Siedziałam tylko i gapiłam się bezrozumnie w okno, czekając na coś, o czym wiedziałam, że musi się stać. I faktycznie – w pewnym momencie mąż Halszki wpadł zadyszany do oświetlonej ostatnimi promieniami słońca kuchni i powiedział lodowatym głosem, że Warszawa płonie.
   Powinnam powiedzieć, że robiłam wszystko, co w mojej mocy, by z jednej strony pomóc Halszce w prowadzeniu domu, a z drugiej dowiedzieć się czegokolwiek o losie Igo i Tamary. Niestety zdecydowanie bliższe prawdy byłoby określenie, że kręciłam się bez celu jak krowi placek w przeręblu. To chciałam wracać do miasta, to uciekać jeszcze dalej, to znów spędzałam całe dnie na obwinianiu siebie o niemożność udzielenia pomocy każdemu, na kim kiedykolwiek mi zależało: matce, bratu, ojcu, Bynkowi, Anieli… przecież nawet Zdzicha nie próbowałam bronić przed sądem, tylko podkuliłam ogon i udałam pierwszą niewinną, podczas gdy korzystałam z jego pozycji i pieniędzy pełnymi garściami.
   Wraz z końcem lata skończyło się także powstanie, a wraz z nim moje ostatnie nadzieje na lepsze jutro. Żyłam z dnia na dzień bez jakiegokolwiek celu, całkowicie wyprana z pozytywnych uczuć, czekająca na… sama nie miałam pojęcia, na co. I wówczas los znów zadecydował za mnie. Czy raczej nie los, tylko waląca kolbami w drzwi zgraja krasnoarmiejców, która pewnego zimowego dnia przyniosła nam wszystkim wyzwolenie. A w zasadzie „wyzwolenie”, jak miało się szybko okazać.

*

   Choć bardzo się staram, nie jestem w stanie ukryć emocji. Nie zwracając zbytniej uwagi na wciąż przypatrującą mi się uważnie Adelinę, ocieram chusteczką wilgotniejące oczy. Gdy wreszcie odzyskuję równowagę, dochodzę do jedynie słusznego – i jakże spóźnionego – wniosku, że… dosyć tego dobrego! Co się stało, to się nie odstanie. Zarówno przed kwadransem, jak i tym bardziej ponad siedem dekad temu. I jakiekolwiek dalsze zadręczanie się nie ma i nie będzie miało absolutnie żadnego sensu.
   Mało tego: mam nadto bieżących problemów na głowie, w sercu i paru innych częściach ciała i to na nich muszę się skupić, bo niedługo naprawdę może być za późno. Czy raczej na pewno będzie, jeśli czym prędzej nic z nimi nie zrobię. Co w takim razie z nie tylko Adeliną, ale i całokształtem szeroko rozumianych stosunków rodzinnych? Cóż, po prostu poczekają na swoją kolej. A nawet jeśli niektórych rzeczy nie będę mogła bądź chciała wytłumaczyć, to co z tego? Co ja jestem w szkółce dla pensjonarek i mam się wstydzić przed nauczycielką dobrego obyczaju z powodu nierówno przyciętego paznokcia? Niedoczekanie!
   Poza tym co i jak niby miałabym powiedzieć?

*

   Tak, zostałam zgwałcona. Zdecydowanie więcej niż raz i zdecydowanie więcej niż przez jednego żołdaka. Podobnie zresztą jak nie tylko Halszka, ale i jej tak przecież niewinne córki. I nic nie było w stanie tego zmienić. Nawet fakt, że cała wioska została zdobyta właściwie bez wystrzału, a straty w domu i obejściu zamknęły się ledwie w kilkunastu ukradzionych kurach, paru świniakach i jednym rowerze. No i obitej twarzy męża Halszki, który próbował nas bronić, co było naprawdę niewielką ceną za przetrwanie jednej z największych ofensyw całej wojny.
   I co, miało mnie to jakoś pocieszyć? Niedoczekanie! Jednak właśnie to zdarzenie, jakkolwiek traumatyczne by nie było, stało się cezurą mego dotychczasowego życia. Gdy wreszcie uleczyłam rany na ciele i duszy, postanowiłam, że raz na zawsze kończę nie tylko z pustą egzystencją bez żadnego głębszego celu, ale przede wszystkim z byciem bezwolną ofiarą. Ostatecznie nie po to udało mi się kolejny raz wywinąć śmierci, bym przez własną bezczynność miała znów wpaść w jej chciwe łapska. I albo zrobię wszystko, co tylko będę w stanie, by samemu decydować o własnym losie, albo w ostateczności na serio zginę, próbując. Tylko tym razem całkowicie świadomie i na własne życzenie. I niech mnie piorun publicznie strzeli, ksiądz obłoży ekskomuniką a tramwaj głowę obetnie, jeśli kłamię!
   Oczywiście łatwiej było powiedzieć niż zrobić, ale wiadomo: kto nie ryzykuje, ten samogonu nie pije czy jakoś tak. Zaczęłam od spraw podstawowych, czyli zapewnienia sobie bezpieczeństwa, dachu nad głową i pełnego talerza. I potrzebowałam do tego dwóch rzeczy. Po pierwsze wywiedziałam się, kto już jest, a kto w przyszłości może być najważniejszą szychą w okolicy. Trochę mi to zajęło – zwłaszcza że tymczasowe zalążki nowej administracji państwowej były niczym innym jak tymczasowymi zalążkami – lecz wreszcie znalazłam, czego szukałam. Czy raczej kogo. Może jego prezencja była bliższa Fertnerowi niż Bodo i nie tak wcale dawno prędzej strzeliłabym go w tę proletariacką mordę niż pozwoliła się choćby dotknąć, lecz teraz pozostało mi głęboko schować dumę, uprzedzenia oraz poglądy. Godność zresztą też, bowiem ideologia ideologią, lecz ludzkie potrzeby, słabości czy pragnienia wciąż pozostawały takie same. I wystarczyło najpierw zwrócić na siebie uwagę, później podkreślić pewne fakty z życiorys (inne natomiast skrzętnie pominąć), aż wreszcie w sprzyjającym miejscu i czasie pokazać się z innej perspektywy. Konkretnie tej nieubranej.
   I tym właśnie sposobem zostałam… no właśnie – kim? „Kochanka” brzmiała cokolwiek burżujsko, więc może „towarzyszką łóżkową”? Właściwie, dlaczego by nie? Co zaś się tyczyło samego wybranka, to Konstanty może pił co nieco za dużo, miewał przyciężką rękę, o sztuce nowoczesnej też raczej nie dało się z nim podyskutować, ale czy tak naprawdę było mi z nim źle? Wbrew pozorom nie. Dostawałam dokładnie to, czego oczekiwałam i w zamian za dokładnie to, co sama zdecydowałam się dawać. A gdy potrzebowałam więcej, po prostu szłam gdzie indziej. I nie, nie miałam na myśli przygruchania sobie ani kolejnego mężczyzny, ani tym bardziej kobiety. Nawet jeśli moje pożycie dalekie było od ideału, w razie potrzeby samodzielnie radziłam sobie z uwolnieniem nadmiaru namiętności, po czym przykładnie wracałam do bycia nie tylko oficjalną Panią Konstantową, lecz także aktywną działaczką jedynie słusznej opcji politycznej, o co też czym prędzej się postarałam.
   I to była owa druga kwestia. Zdawałam sobie sprawę, że samo tylko bycie partyjną żoną stanowi dopiero początek drogi i jeśli naprawdę mam się wybić, muszę sama udowodnić, ile jestem warta. Jak dokładnie? Ano tak, że z początku spontanicznie, natomiast niedługo później zupełnie instytucjonalnie cały naród zaczął podnosić stolicę z gruzów, a wraz z nim także i ja, budując sobie przy okazji coraz silniejszą pozycję tak we własnym małżeństwie, jak i całym lokalnym światku.
   Czy był to z mojej strony nawet nie pragmatyzm, a czystej wody koniunkturalizm? Owszem. I nie miałam najmniejszego zamiaru temu zaprzeczać. Nie oznaczało to oczywiście, że dbałam jedynie o własny interes, a moje działania były z gruntu fałszywe. Co to, to nie! Szczerze cieszyłam się, mogąc pomagać najbliższym – jak choćby wtedy, gdy załatwiłam Halszce pierwszeństwo przy rozdziale darów z UNRRA, a jej córkom pierwszą od lat wizytę u porządnego lekarza. Natomiast gdy wreszcie zyskałam taką możliwość, postanowiłam poznać los tych, na których nie tak dawno najbardziej mi zależało.
   Igo odnalazł się pierwszy – niestety pod gruzami jego własnego hotelu, którego na samym początku powstania zmiótł jakiś ciężki pocisk czy inna bomba. Opłakałam go więc w samotności, bo właściwie tylko tyle mogłam zrobić, po czym skupiłam się na Tamarze. Ona dla odmiany przeżyła, lecz to, co z niej pozostało, było jedynie cieniem dziewczyny, której wcale nie tak dawno oddałabym wszystko. A zwłaszcza siebie. Teraz jednak musiałam myśleć głową, a nie cyckami, więc ograniczyłam się do załatwienia (ponownie, gdyż najwidoczniej wszystko się obecnie „załatwiało”) na tyle dobrej pracy i mieszkania, jakie tylko były w bieżącej sytuacji dostępne.

   I tak oto minął mi pierwszy rok wolności, drugi, trzeci… Po początkowych nadziejach szybko przestałam się łudzić, że nowa, teoretycznie niepodległa Polska faktycznie taką się stanie, lecz mimo tego nie ustawałam w wysiłkach, by choć trochę dopomóc w jej odbudowie. Na szczęście szybko nauczyłam się całkiem sprawnie lawirować pomiędzy czyhającymi zewsząd niebezpieczeństwami tak małej, jak i wielkiej polityki. Równie prędko prześcignęłam też Konstantego we wspinaniu się po szczeblach kariery.
   Jak? Ano tak, że zamiast stawać w zawody o najbardziej żarliwe opiewanie socjalizmu, wykorzystywałam to, że byłam od jego czerwonych akolitek… mogłabym wymieniać długo: bardziej obyta w towarzystwie, potrafiąca odpowiednio dostosować się do bieżącej sytuacji i wykorzystać nadarzające się okazje, oczywiście bez porównania inteligentniejsza etc. W skrócie: lepsza. Tak po prostu. I gdy one zdzierały sobie skórę na dłoniach, prześcigając się w ilości położonych cegieł, ja spokojnie siadałam nad arytmometrem i liczyłam, ile tychże będzie potrzebne dla pojedynczej brygady na dzień. Dla zmiany na tydzień. Dla całego odcinka budowy na miesiąc. Ile zużyją cementu, wapna, zbrojeń, łopat, rękawic… Po czym dzwoniłam, gdzie należało i dostawałam, czego chciałam. A jeśli sama rozmowa nie pomagała, brałam skrzynkę wódki i pudło konserw (których źródełko też sobie jak zwykle załatwiłam), wsiadałam w gazika i osobiście urabiałam, kogo trzeba, by to właśnie mnie przyznano pierwszeństwo w dostawach. Kiedy zaś sytuacja wymagała bardziej bezpośredniego zaangażowania, rano zakładałam drelich i z ostentacyjnym biełomorem w ustach przekrzykiwałam robotników, w południe witałam kwiatami wizytującego budowę przedstawiciela wierchuszki, natomiast wieczorem zakładałam najlepszą sukienkę, by w niej pokazać się jeszcze wyższym instancjom.
   Tym oto sposobem, w uznaniu zasług na froncie walki o jedynie słuszny ustrój, pewnego dnia zostałam jedną z pierwszych mieszkanek nowiutkiego, bijącego po oczach ideałami socrealizmu osiedla mieszkaniowego. Nie oznaczało to oczywiście, że miałam zamiar osiąść na laurach! Przeciwnie: opromieniona sukcesem, zaczęłam z jednej strony coraz odważniej udzielać się publicznie, by z drugiej uskuteczniać już nie małe interesiki w obskurnym baraku, a całkiem poważne sprawy w zaciszu gabinetów. Oczywiście nie bez prywatnej korzyści.
   Przy czym wciąż pamiętałam, by zachować niezbędną ostrożność zarówno w tej oficjalnej, jak i prywatnej sferze. Dlatego też – mimo że Konstanty nijak nie zamierzał pójść w ślady choćby Bynka i przemienić się w jeśli nie od razu drugiego Casanovę, to przynajmniej oddanego, czułego partnera – wciąż uparcie trzymałam się postanowienia, by nie wikłać się w absolutnie żadne dwuznaczne znajomości. I gdy tylko zauważałam, że ktoś zaczyna mnie zbyt mocno pociągać, momentalnie profilaktycznie odsuwałam go od siebie jak najdalej. Albo ją, bo i takie przypadki się zdarzały. I zapewne nic by się w tej materii nie zmieniło, gdyby nie… Tamara.

   Fakt, przyobiecałam jej, by w razie potrzeby waliła do mnie jak w dym, lecz traktowałam to bardziej jako próbę uspokojenia własnego sumienia niż konkretną deklarację. Tymczasem ona, jak gdyby nigdy nic, pewnego dnia zapukała w moje drzwi. A ja pierwszy raz od naprawdę dawna nie miałam pojęcia, co dalej. Miałabym ją wyprosić? Poczęstować herbatą? Skorzystać z nieobecności męża i dokończyć to, czego przecież wciąż tak bardzo pragnęłam?
   Tym bardziej że Tamara z uroczej, lecz i mocno zaniedbanej artystki, przeistoczyła się pewną siebie kobietę o klasycznych rysach i niespodziewanie apetycznej figurze, na którą zerkałam z coraz trudniej ukrywanym zainteresowaniem. Na szczęście udało mi się zachować spokój i ducha, i ciała przez całą wizytę i nawet niespodziewane przytulenie na pożegnanie nie było w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Owszem, przez następne dni moje fantazje przybierały całkiem konkretny wygląd, lecz niewiele ponadto. I gdy już myślałam, że nic się w tej kwestii nie zmieni, obiekt dawnych westchnień znów mnie odwiedził. Na dodatek z równie niespodziewanym prezentem w dłoniach.
   Tym razem już nie tylko nie mogłam, ale przede wszystkim nie chciałam dłużej udawać obojętnej. Rozpakowałam podarunek, postawiłam go na stole i podziwiałam, delektując się przy okazji przeznaczonym jedynie na specjalne okazje jarzębiakiem. Podziwiałam samą siebie, namalowaną dokładnie taką, jaką kiedyś byłam. Niezwykle piękną i jeszcze bardziej bezwstydną. Kieliszek za kieliszkiem, zaczynałam zadawać coraz bardziej intymne pytania, a i odpowiedzi Tamary stawały się odważniejsze. W końcu, gdy obie jednocześnie sięgnęłyśmy po butelkę, nasze dłonie się spotkały.
   Czułam cała sobą, że właśnie nadeszła wiekopomna chwila, na którą czekałam latami, której tak bardzo pragnęłam i jednocześnie równie mocno się obawiałam. Rzuciłam się na Tamarę i wpiłam ustami w jej usta. Sięgnęłam do równie pełnych piersi. Wsunęłam rękę pod spódnicę. Zaciągnęłam ją na łóżko i niepytana o pozwolenie, dobrałam się do majtek. Pocałowałam. Nie zważając zupełnie, że Tamara najpewniej nie miała nawet ułamka mojego doświadczenia i odwagi, zerwałam ubranie najpierw z niej, a zaraz potem z siebie. Po czym po kolei urzeczywistniałam wspomniane fantazje z najdrobniejszymi szczegółami.
   Czy żałowałam czegokolwiek? Nie! Czy bałam się konsekwencji? Byłabym skończoną idiotką, gdybym udawała odważną. Niemniej najpierw wszystko dogłębnie przemyślałam, a następnie po bardzo długiej i jeszcze poważniejszej rozmowie z Tamarą doszłam do wniosku, że przy odpowiedniej dozie ostrożności dam radę zachować naszą relację w tajemnicy. Czy raczej obie damy, bo przecież wspólnie brałyśmy w tym udział i tak samo ryzykowałyśmy już nie tylko niewinnym skandalikiem, ale znacznie poważniejszymi reperkusjami natury politycznej. Dlatego też byłyśmy aż do przesady ostrożne, traktując nasze schadzki jako najcudowniejsze z cudownych, lecz z założenia jedynie ulotne momenty, pozwalające oderwać się od szarej rzeczywistości.
   Widywałyśmy się tam, gdzie wbrew pozorom miałyśmy najwięcej prywatności, czyli u mnie. Tamara obdarowywała mnie kolejnymi malunkami na powitanie, zazwyczaj sugerującymi dość otwarcie, na co miałaby ochotę, następnie chwilę rozmawiałyśmy, nieraz brałyśmy wspólną kąpiel i… nie, nie zawsze schadzka kończyła się w łóżku. Znaczy kończyła, natomiast niekoniecznie przechodziła w rozpustę. Czasami jedynie rozmawiałyśmy, tuląc się do siebie. Ja gładziłam ją po włosach, ona muskała mi policzek, obdarowałyśmy się paroma całuskami. Nic więcej. Za to, gdy miałyśmy ochotę na więcej, bez zbędnego wstydu dobierałyśmy się do siebie choćby na stole w jadalni. Na fotelu. Na gołym tak samo jak my obie parkiecie. Oddawałyśmy się najbardziej perwersyjnym z perwersyjnych zachciankom, zupełnie zapominając o Bożym, komunistycznym i dowolnym innym świecie świecie.
   Tymczasem ów świat niespodziewanie zaczął przybierać coraz bardziej ponure barwy, mimo że początkowo nic tego nie zapowiadało. Mianowicie wiosną roku pięćdziesiątego trzeciego słońce narodów zaszło na zawsze (i na szczęście), co z jednej strony niosło nadzieję na lepsze jutro, natomiast z drugiej spowodowało, że całkiem stabilny do tej pory system zaczął się chwiać. A wraz z nim także i ja. Nagle przestało kogokolwiek obchodzić, że nigdy w życiu nie wykorzystałam pozycji do sprawienia komukolwiek krzywdy. Nie donosiłam. Nie kradłam. Nawet moje nie do końca moralne interesy i interesiki odbywały się za cichym przyzwoleniem wszystkich zainteresowanych i służyły przede wszystkim większemu dobru. Niedawni nie tylko towarzysze, ale także wydawałoby się szczerzy przyjaciele jeden po drugim się od nas odwracali, aż wreszcie najpierw z Konstantego, a niedługo później i ze mnie zrobiono tych najgorszych. Najbardziej zatwardziałych przedstawicieli starego porządku, których na fali odwilży należało przykładnie potępić. I pozbawić wszystkiego, co mieli. Włącznie z wolnością.

   Z początku nie rozumiałam, dlaczego przetrzymywano mnie w areszcie bez oficjalnego postawienia zarzutów i tym bardziej bez procesu. W końcu jednak jeden ze strażników puścił farbę, że ponoć nikt do końca nie wiedział, co ze mną począć. Z Konstantym zresztą też. Niby byliśmy oficjalnymi kozłami ofiarnymi i należało nas przykładnie ukarać, lecz jednocześnie na fali odwilży starano się raczej wypuszczać starych więźniów politycznych, a nie zamykać nowych. Co gorsza, poza trzymaniem w permanentnym poczuciu niepewności, zaczęto mnie naciskać, bym się przyznała. Do czego dokładnie? Na początek do osobistej odpowiedzialności za plagę żuczka kolorado, a potem by się zobaczyło. Tyle że ja naprawdę nie wiedziałam niczego, co mogłoby mi w jakiś sposób pomóc i uparcie zaprzeczałam wszelkim oskarżeniom. Na własne nieszczęście, za to ku ewidentnej uciesze naczelnej przesłuchującej.
   Najpierw szczerze znienawidziłam Kalinę. Później próbowałam pojąć, dlaczego taka jest i czemu właściwie to robi. W końcu, gdy poskładałam strzępy informacji, jakie od czasu do czasu do mnie docierały, zaczęłam jej współczuć. Kobiecie, która może i kiedyś chciała dobrze, lecz bezduszny system najpierw przetrącił jej kręgosłup moralny, po czym zmusił, by sama przetrącała go innym. I mimo że poniewierała mną i psychicznie, i fizycznie, zamiast o rozszarpaniu jej gardła gołymi rękoma, myślałam raczej o… gdy pierwszy raz takie rozwiązanie przyszło mi do głowy, skrzywiłam się z odrazą. Prędzej wolałabym zostać rozjechana przez sowiecki traktor, bo nawet on miał w sobie więcej subtelności niż ten wstrętny babsztyl! Później jednak zaczęłam traktować ten pomysł całkiem poważnie, zwłaszcza że każda kolejna próba wydobycia ze mnie zeznań była bardziej upokarzająca niż poprzednia i nie wiedziałam, ile jeszcze z nich wytrzymam.
   Musiałam więc zaryzykować. Udałam chęć współpracy, sondując jednocześnie, na co mogę sobie pozwolić. A gdy uznałam, że nadszedł najodpowiedniejszy moment, zaczęłam się przymilnie uśmiechać. Łasić. Uwodzić. W końcu, zachęcona brakiem jednoznacznego sprzeciwu, równie otwarcie zaproponowałam, że przecież mam do zaoferowania coś znacznie przyjemniejszego niż jakieś tam donosy. I wtedy dostałam w twarz tak mocno, aż głowa mi odskoczyła.
   Odruchowo się skuliłam i próbowałam osłonić przed kolejnymi razami, spadającymi na mnie jeden po drugim, ale nie byłam w stanie. Zalana łzami, śliną, krwią i sama nie wiedziałam, czym jeszcze, pragnęłam już tylko, by to wszystko wreszcie się skończyło.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 10.02.2024. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz