Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 2)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 2)Zapraszam na epizod drugi, czyli właściwy początek opowieści!

***

ROZDZIAŁ PIERWSZY – ROJZA (1/2)

*

   Przy podobnych opowieściach najlepiej jest zacząć od samego początku, czyli stworzenia świata… znaczy w tym przypadku mnie samej. O niektórych ludziach mówi się, że „urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą”. Pamiętam jak dziś, że ojciec ciągle opowiadał mi nie tylko klasyczne bajki i baśnie, ale także – czy raczej przede wszystkim – wymyślane na poczekaniu niestworzone historie. Często powtarzał zwłaszcza jedną z nich: o tym, że noc moich narodzin była niezwykła. Inna niż wszystkie pozostałe. Niespotykanie jasna, z migoczącym magicznie niebem, którego nie widziano ani nigdy wcześniej, ani później. Z początku mu nawet wierzyłam, później oczywiście moje zaufanie do tego typu dyrdymałów drastycznie zmalało, jednak po latach zorientowałam się, że… miał rację! I właśnie ostatniego dnia czerwca roku tysiąc dziewięćset ósmego, na dalekie pustkowia Syberii spadł ten słynny meteoryt czy inna kometa, wywołując właśnie takie zjawiska, jak choćby wspomniana „biała noc”.
   Jakby tego było mało – i jeśli się nad tym lepiej zastanowić z perspektywy czasu – to może faktycznie owemu omenowi zawdzięczałam nie tylko nietypowe imię (na dodatek zapisywane z francuska z „E” na początku, że niby tak było bardziej arystokratycznie), ale także szczęście w życiu? Nawet jeśli było ono przeplatane momentami fatalistycznym wręcz pechem, trudnymi do udźwignięcia tragediami i niedającym się uleczyć bólem.
   Wracając jednak do meritum – mimo że moje dzieciństwo przypadało na czas Wielkiej Wojny, jak ją podówczas nazywano, zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji. Wcale nie tak daleko przewalały się kolejne fronty, pochłaniające tysiące i miliony istnień, a tymczasem żyliśmy na podwarszawskich przedmieściach niczym w czarodziejskiej kuli, która chroniła nad od złego. Ot, czasami ktoś przybiegł z trwożliwymi wieściami, innym razem nawet słyszeliśmy w oddali głuche kanonady, lecz tak właściwie nie spotykało nas żadne zło. I tak trwało to i trwało, aż pewnego jesiennego dnia matka wpadła rozemocjonowana do domu, machając biało-czerwoną flagą i dosłownie płacząc z radości, że „odzyskaliśmy kraj”.
   Właściwie od kiedy pamiętałam, odwiedzali nas różni goście i godzinami toczyli z ojcem jakieś niezwykle zajmujące dyskusje – które zresztą regularnie podsłuchiwałam, choć po prawdzie rozumiałam z nich niewiele – jednak od tamtego wydarzenia podobne wizyty stały się wręcz niedzielną tradycją. Każde takie spotkanie zaczynało się zwykle od rozgorączkowanego analizowania spraw bieżących: od cen głowizny, przez cuda nad Wisłą i Powstania Śląskie, po zabójstwo prezydenta. Potem zaś, w miarę jak kolejne stawiane na stole karafki pokazywały dno, zebrani przechodzili do coraz bardziej sprośnych przyśpiewek o gonieniu bolszewika, ułanach, panienkach z okienka… I oczywiście im owa tematyka stawała się ciekawsza, tym coraz energiczniej odganiano mnie jak najdalej od towarzystwa! Na szczęście wystarczyło przyczaić się w pobliżu otwartego zazwyczaj okna w salonie, by całkiem wyraźnie wszystko słyszeć. A jeśli akurat goście rozsiedli się w innym pokoju, względnie z powodu gorszej pogody zawarli okiennice, to przecież pozostawały dziurki od klucza, szczeliny pod drzwiami albo nawet i szklanka przyłożona do ściany. Oczywiście aż do momentu, w którym ktoś mnie nie przyłapał na owych niecnych przeszpiegach…

   W międzyczasie uczyłam się niezwykle pilnie – na tyle, że po drodze awansem przeskoczyłam jedną klasę. W wolnych chwilach korzystałam z wszelkich dobrodziejstw młodości, no i oczywiście rosłam. Nie tylko w górę, ale także w paru miejscach wszerz, nabierając coraz bardziej kobiecych kształtów. Przede wszystkim jednak, wraz z dojrzewającym ciałem, zmieniał się także mój umysł. Nie zawsze nadążając za rozszalałymi pragnieniami i nieraz bardzo nieoczekiwanymi reakcjami organizmu. Zupełnie czym innym było bowiem spłonięcie rumieńcem na widok sprośnej ilustracji w książce, która mniejszym bądź większym zbiegiem okoliczności trafiła w moje ręce, a innym obudzenie się w środku nocy z mokrym czołem, mokrymi plecami oraz mokrą… no właśnie.
   Niby nie żyłam zamknięta w klasztorze, jednak o „tych sprawach” jakoś niespecjalnie dyskutowano w domu. Ojciec zdecydowanie bardziej zajęty był wspomnianym politykowaniem, matka prowadzeniem własnego interesiku buchalterki, a jeśli w zasięgu wzroku pojawiał się jakiś co bardziej niegrzeczny wujaszek, znajomy czy choćby i sąsiad, już po pierwszym zbereźnym dowcipie był ode mnie odsuwany na bezpieczną odległość. Oczywiście pozostawało jeszcze dyskretne podglądanie, a z czasem także podpytywanie oraz zagadywanie koleżanek, kolegów, służących i im podobnych, jednak nie mogłam powiedzieć, by miało to cokolwiek wspólnego ze zorganizowaną edukacją seksualną na jakimkolwiek sensownym poziomie. A skoro tak – musiałam postarać się sama o nie tylko wszelkie pomoce naukowe, lecz także odpowiednio doświadczonych nauczycieli.
   Po przekopaniu domowych biblioteczek okazało się, że pozycji z zakresu zarówno niewinnej w gruncie rzeczy poezji, jak i całkiem odważnej prozy znalazło się całkiem sporo. Nie na tyle jednak, by zaspokoić mą nie tylko nienasyconą ciekawość, ale przede wszystkim zwyczajną podnietę, towarzyszącą lekturze. Co zaś się tyczyło wspomnianych mentorów, to pierwszym z nich stał się, o dziwo, nie jakiś prywatny korepetytor, który naukę języków traktował nieco zbyt dosłownie, ani nawet nie syn „przyjaciela domu”, a całkiem zwyczajny chłopak. Starszy ode mnie o parę lat, wysoki, ogorzały letnim słońcem wnuk lokalnego dostawcy warzyw i owoców, który w sezonie przyjeżdżał do nas w każdą sobotę, oferując dorodne ziemniaki, jabłka, marchewki… i towarzystwo młodego, silnego potomka, pomagającego w noszeniu co cięższych skrzynek.
   A że jakoś tak zerkałam z rosnącym zainteresowaniem na niego, a on na mnie, to już za bodaj trzecią czy czwartą wizytą zapytałam rodziców, czy mógłby kiedyś u nas zostać na dzień czy dwa. Oczywiście jedynie po to, by nauczyć mnie uprawiać grządki, dotychczas smętnie leżące odłogiem. O dziwo – nikt nie zaprotestował! Czyżby dorośli naprawdę myśleli, że od świtu do nocy będziemy podwiązywali groszek, skoro dalece bardziej interesujące były wstążeczki najpierw z włosów, a potem także i sukienki?
   Owszem, mój głód wiedzy w pewnych ogólnych kwestiach został szybko zaspokojony, jednak by posunąć się do innych, już tych znacznie poważniejszych, brakło mi odwagi. Przez jakiś czas bałam się nawet, że moja odmowa wyjścia poza przytulanki, pocałunki i temu podobne niewinności spotka się ze złością lub, co gorsza, szantażem, lecz niepotrzebnie – może i z mego pierwszego amanta był taki trochę wsiowy prostaczek, jednak nigdy nie zrobił niczego, czego sama nie chciałam i na co nie pozwoliłam. Choć nie tylko widziałam, ale nieraz i czułam, że aż wrzał z ledwo opanowywanych emocji. Może robił to z grzeczności, może chciał się przypodobać lepiej urodzonej panience… a może po prostu bał się jeszcze bardziej niż ja? Ostatecznie ujawnienie naszych sekretów mogło się skończyć (tylko i aż) skandalem dla mnie, natomiast dla niego nawet przymknięciem w areszcie, że o zrujnowaniu budowanej latami reputacji rodzinnego interesu nie wspomnę. Rozstaliśmy się więc może i nieco zawiedzeni, lecz w gruncie rzeczy usatysfakcjonowani wspólnie spędzonymi chwilami.
   Później natomiast… jakoś tak samo poszło. A to spodobałam się jakiemuś koledze, który najpierw zaprosił mnie na seans fotoplastykonu, po czym niecnie skradł całusa, a to mnie wpadł w oko inny młodzieniec, więc wybrałam się z nim nad pobliską plażę, by w zacisznych krzaczkach pomacać sobie to i owo, a to w szkolnej szatni niby przypadkiem klepnęłam koleżankę w pewne przyrodzone walory, chcąc porównać je z własnymi. Chwilami bywało wesoło, kiedy indziej smutno, lecz w gruncie rzeczy żyłam beztroskim życiem młodej, dobrze urodzonej dziewczyny. I gdy już myślałam, że owa sielanka będzie trwać w nieskończoność, moje życie zostało wywrócone do góry nogami.

   Byłam wówczas już co prawda na tyle dorosła, że chcąc nie chcąc, czytywałam gazety i jako tako interesowałam się sprawami bieżącymi, jednak najpierw opisywane szeroko kolejne „kryzysy gabinetowe”, a potem dziejący się niemal na moich oczach „przewrót” w maju roku dwudziestego szóstego nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Ot – wielka polityka, która rządziła się swoimi, zazwyczaj nieszczególnie zrozumiałymi dla mnie prawami. Co innego na ojcu, który na te wieści niemal z dnia na dzień stał się dziwnie podenerwowany. Spytałam go nawet raz czy drugi, czym się tak zamartwia, jednak zbył mą troskę wzruszeniem ramion i polecił skupić się na odbywającym się w praktycznie tym samym czasie egzaminie dojrzałości.
   Skoncentrowałam się więc odpowiednio mocno i – mimo że byłam co najmniej rok młodsza od pozostałych abiturientów – zaliczyłam wszystkie przedmioty śpiewająco! Do tego dosłownie chwilę później wytańczyłam się za wszystkie czasy na przyjęciu wyprawionym z okazji mych osiemnastych urodzin i gdy już myślałam, że owa sielanka będzie trwała wiecznie, ojciec przy okazji niedzielnego obiadu oznajmił, że… wyjeżdżamy. Wszyscy. Zaraz. Co prawda tłumaczył bezustannie, że to tylko i wyłącznie z powodu propozycji pracy „nie do odrzucenia”, jednak podejrzewałam, że owe zajadłe dysputy polityczne, które bezustannie toczył, miały z tym całkiem sporo wspólnego.
   W każdym razie, zamiast oczekiwanej stabilizacji, zbliżającego się powoli wyboru mojej dalszej drogi życiowej w postaci studiów, pracy lub być może nawet jakichś zagranicznych wojaży, musiałam się przeprowadzić. Tak szybko, że nawet nie zdążyłam porządnie nastroić fochów, a już siedziałam w pociągu. I choć od nowego miejsca zamieszkania dzieliło nas ledwie kilka godzin jazdy, to wydawało mi się, że rzuciło mnie na koniec świata. Na wyjątkowo brzydki, brudny oraz irytująco hałaśliwy koniec świata.

*

   I nieważne, jak bardzo uważałabym dziś swoje ówczesne poglądy za powierzchowne oraz po prostu nieuczciwe, wtedy już od pierwszego kroku, który postawiłam na peronie katowickiego dworca, znienawidziłam Śląsk. Tak mocno i szczerze, jak tylko potrafiła młoda, rozemocjonowana… rozgniewana… rozwścieczona do granic wytrzymałości dziewczyna! Naprawdę nie liczyło się dla mnie, że ojciec będzie zarabiał znacznie więcej niż poprzednio. Że zamiast, jak zdecydowana większość przyjezdnych, wprowadzić się do jakiegoś familoka – co zresztą nic mi wtedy nie mówiło – zamieszkamy w niewielkiej willi z ogródkiem, pośród nam podobnych inżynierów, specjalistów i innych osób o odpowiednim statusie społecznym. I że wbrew pozorom to właśnie w tym, dynamicznie rozwijającym się regionie, otwierała się przede mną szansa nie tylko na karierę zawodową, ale także znalezienie dla siebie odpowiedniego kandydata na…
   I to właśnie najbardziej mnie dobijało. Nie wszechobecna wokół ślůnsko godka, która wydawała mi się tak dziwnie znajoma i obca jednocześnie, że nie potrafiłam zupełnie się pośród niej odnaleźć. Nie całkowicie nieodgadniony i pozbawiony choćby pozorów logiki układ urbanistyczno-administracyjno-polityczny, w którym w ciągu ledwie półgodzinnego spaceru przechodziłam przez Wielkie Hajduki, Nowe Hajduki i Królewską Hutę, a gdybym się jeszcze nieco dalej zapędziła, dotarłabym do granicy państwowej w Beuthen. Nie ciężkie, pachnące palonym koksem i rozgrzanym żelazem powietrze oraz wszechobecny jazgot, jakże odległy od idyllicznej atmosfery krain mego dzieciństwa. Nie! Główny powód leżał znacznie, znacznie głębiej.
   Tak naprawdę żałowałam, że zostawiłam za sobą wszystkie marzenia. Pragnienia. Miejsca. Ludzi. Cały świat! Pierwszą prawdziwą – a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało – miłość w osobie postawnego bruneta, który skradł me młodzieńcze serce, a z którym nie zdążyłam się nawet odpowiednio pożegnać, kończąc naszą znajomość przez telefon. Najserdeczniejszych przyjaciół, z którymi nie tylko trzymałam sztamę jako najodważniejsza pannica w całej okolicy, ale którzy też, nęceni obietnicą choćby niezobowiązującego spaceru, prześcigali się w komplementach. No i oczywiście przewspaniałe, przecudowne, przekochane przyjaciółki, które towarzyszyły mi w całodziennych wędrówkach po ciągnących się ku horyzontowi sadach oraz ogrodach, zwieńczonych niejednokrotnie iście dionizyjskimi ucztami z wyciągniętych ze spiżarek wiktuałów oraz podebranych cichaczem po drodze owoców. Ba, żeby tylko…
   Nieraz którejś z nas udało się przeszmuglować na owe eskapady butelkę domowego wina czy nawet karafkę nalewki, co w połączeniu z upałem i nastoletnią burzą hormonów tworzyło mieszankę wręcz wybuchową. Bywało, że spływającą wraz z sokiem z gruszek czy śliwek nie tylko z rozchylonych pożądliwie ust, ale także odsłoniętych ramion, brzuchów lub nawet dekoltów.
   Jakże brakowało mi tamtych emocji! Niepewności, czy jakiś podglądacz za nami nie szedł i nie wyskoczy nagle zza krzaków z okrzykiem: „A tu was mam!”. Wstydliwej ciekawości, gdy schowana wśród rozkwieconych krzewów oddawałam ukradkowe pocałunki co bardziej odważnym dziewczętom… Nieograniczonej niczym swobody, kiedy to pluskałyśmy się ukradkiem w leniwie płynących poprzez uroczyska strumykach, nie dbając zupełnie o zasłanianie czegokolwiek, jak również rumieńców rozpalających nie tylko policzki, a świadczących nadto dobitnie, że wszystko, co robiłam, naprawdę mnie podniecało! Zwłaszcza jak jedna czy druga przyjaciółeczka rozłożyła się po takiej kąpieli z nieco zbyt szeroko rozstawionymi udami, prezentując calutkiemu światu swą…
   Ech, co to były za czasy! Ilekroć je sobie przypominałam, płomień rozpalał nie tylko twarz, ale i parę innych miejsc. I – choć bardzo się starałam – coraz trudniej było mi się powstrzymywać przed użyciem owych reminiscencji w bardzo jednoznacznych celach. Zwłaszcza że z każdym dniem prawdziwość wspominanych osób ustępowała coraz mocniej wyidealizowanym wyobrażeniom. Chłopcy z najzwyklejszych przeciętniaków przeistaczali się w antycznych herosów o godnych podziwu wymiarach nie tylko ramion, dziewczynom zaś wygładzała się cera, rysy piękniały, biusty natomiast rosły tak bardzo, że uciekały bezwstydnie spod przyciasnych sukieneczek. Co jeszcze ciekawsze, największe nawet nieśmiałki stawały się okazami graniczącej z bezczelnością odwagi, szybciutko zrzucając ubrania tak z siebie, jak i ze mnie, by później sięgać do najskrytszych intymności.
   Starałam się jednak pamiętać, że wciąż nie były to osoby widziane przypadkiem na ulicy, względnie na zdjęciach w gazecie lub witrynie fotografa, a moi prawdziwi znajomi, z którymi nie raz i nie sto rozmawiałam, bawiłam się, jadłam i piłam. I sprowadzenie ich do roli urojonych obiektów seksualnych, mających zaspokajać niezaspokojone od zdecydowanie zbyt dawna napięcie, nieszczególnie mi odpowiadało. Choć – jak zwykle w takich przypadkach – do czasu.

   Pewnego z pozoru zwyczajnego, skąpanego w sierpniowym upale popołudnia, zgrzałam się przy pieleniu ogródka tak bardzo, że wytargałam ze składziku całkiem sporą balię, napełniłam ją wodą ze szlaucha i bez większego zastanowienia wskoczyłam do środka, zanurzając się aż po szyję. A potem… Może to przez przyjemnie drażniącą sutki wilgotną sukienkę, może otaczające mnie zewsząd, obsypane pachnącym kwieciem krzewy, przypominające o dawnych przeżyciach, a może niedające się już dłużej tłumić pożądanie, ale wsunęłam dłoń pomiędzy uda. I aż mną zatrzęsło. Momentalnie. Byłam tak podniecona, że nie musiałam nawet odsuwać majtek – wystarczyło dosłownie kilka ruchów palcem przez mokry materiał, a już musiałam w panice drugą dłonią zakrywać usta, by nie ściągnąć na siebie uwagi sąsiadów. Nie wspominając o matce, która w tym czasie dosłownie parę metrów obok pracowała pilnie nad jakimiś papierami. A wystarczyłoby przecież, by wstała i wyjrzała przez otwarte szeroko okno salonu…
   I żeby na jednym zaspokojeniu tego dnia się skończyło, ale nie! Zanim wyszłam z balii, zrobiłam sobie dobrze po raz drugi, tym razem wyraźnie kusząc los i wręcz oczekując, aż ktoś mnie zobaczy. Później, gdy wreszcie poszłam do domu i postanowiłam się przebrać w coś suchego, mój wzrok znowu powędrował w kierunku odbicia w lustrze i… znowu mi się zachciało! Mimo że obtarcia pewnej części ciała dawały się już we znaki i nigdy wcześniej nie przeżyłam trzech spełnień jednego dnia, postanowiłam dojść po raz kolejny. Dobrze, że przy kolacji rodzice zrzucili lejący się ze mnie strugami pot, zwichrzone włosy oraz wybitnie nieprzytomne spojrzenie na karb przemęczenia i upału, bo nie miałam siły, by choć spróbować się wytłumaczyć.
   Za to jaka rano byłam usatysfakcjonowana, spełniona, szczęśliwa… i cała obolała. A to oznaczało, że musiałam posmarować się najlepszą dostępną maścią, łagodzącą takie dolegliwości. I rzecz jasna odpowiednio dokładnie, delikatnie oraz z największą czułością wetrzeć ją we wszystkie strategiczne miejsca!
   Niestety – w ciągu ledwie paru miesięcy radość z odkrywania seksualności ustąpiła mało satysfakcjonującemu, mechanicznemu rozładowywaniu napięcia. Wpadłam w błędne koło wymuszonych rozkoszy, wyrzutów sumienia, ponownych rozkoszy oraz ponownych wyrzutów, dosłownie każdy poranek zaczynając od bezrefleksyjnego wsadzenia ręki w majtki i zrobienia sobie dobrze. Bez względu na konsekwencje. I nieważne, że płaciłam za te krótkie chwile wątpliwej nieraz przyjemności zmęczeniem, rozdrażnieniem oraz najzwyklejszym fizycznym bólem. Ważniejsze było zaspokojenie. Do tego stopnia, że zdarzało mi się wyciągać spomiędzy nóg palce pokryte dalekim od przezroczystości śluzem. Przyrzekałam sobie wówczas w przestrachu, w panice rwąc włosy przed lustrem, że już nigdy nie doprowadzę się do takiego stanu!  
Przenigdy!
   Tak, oczywiście, jakbym sama w to wierzyła…
   Co jeszcze gorsze, takie emocjonalne huśtawki powodowały, że zamiast wreszcie przystosować się w nowej rzeczywistości – a przecież mieszkałam na Śląsku już dobre pół roku – znów zatracałam się w tęsknocie za „starymi, dobrymi czasami”. A cokolwiek nie mówić, miałam naprawdę sporo do nadrobienia: wciąż inaczej się ubierałam, miałam inne zwyczaje i nawyki, a przede wszystkim inaczej mówiłam. Dlatego jeśli nawet jakimś cudem udało mi się wtopić w tłum, i tak błyskawicznie odkrywano mą marną mistyfikację już po pierwszych słowach. A przecież nie mogłam albo stale siedzieć w domu, albo milczeć, albo jedno i drugie naraz.
   Czas mijał, a ja stawałam się coraz bardziej apatyczna i niechętna. Nie cieszyły mnie sukcesy zawodowe ojca i wynikający z nich ogólny dostatek, odwiedzające nas coraz częściej naprawdę miłe i serdeczne nowe znajome matki… Nawet mój młodszy brat – ta ciepła, ślamazarna klucha, o którą wszyscy się najbardziej baliśmy, jak zniesie przeprowadzkę – błyskawicznie wtopił się w otoczenie i znikał na całe dnie wraz z paczką nowych funfli w postaci Ernestów, Gerardów, Edmundów, Ewaldów i innych im podobnych.
   I wówczas to dwa, z pozoru całkiem zwyczajne zdarzenia, znów skierowały moje losy na dla odmiany zupełnie niezwykłe tory.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 18-24.10.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

3 komentarze

 
  • Użytkownik Marcin0880

    Wiem, że to co napiszę będzie mało konstruktywne, ale inaczej nie potrafię tego wyrazić. Nie podoba mi się. Jest takie jakieś bezpłciowe. Nie ma w tym za grosz emocji, napięcia. Po prostu taki zwykły schabowy. Niby polski, klasyczny przysmak, a jednak nikt się nim nie jara.

    21 marca

  • Użytkownik AgnessaNovvak

    @Marcin0880 następnym razem będzie mielony! :lol2:

    21 marca

  • Użytkownik Slavik1975

    Świetne. Pozdrawiam

    21 marca

  • Użytkownik AgnessaNovvak

    @Slavik1975 miło mi to słyszeć. Znaczy czytać :)

    21 marca

  • Użytkownik unstableimagination

    Inne niż wszystk, co tu czytałem. Ciekawe, wciągające. Cały świat powstaje w oczach czytelnika. Oczywiście dla mnie najpiękniejszy jest krótki fragment o balii.

    21 marca

  • Użytkownik AgnessaNovvak

    @unstableimagination ciekawe dlaczego? :D

    21 marca

  • Użytkownik unstableimagination

    @AgnessaNovvak Może to przez przyjemnie rozgrzaną wcześniejszymi opisami wyobraźnię? A może przez to szeroko otwarte okno do salonu? :)

    21 marca