Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 4)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 4)Zapraszam na epizod czwarty!

***

ROZDZIAŁ DRUGI – ZDZICHO (1/2)

*

   Ocknęłam się we własnym łóżku, zalanym chłodnym światłem poranka. Czułam się, jakbym w nocy ostro zabalowała. Tak bardzo, jak chyba nigdy wcześniej, bo ledwo rozpoznawałam, gdzie jest góra, a gdzie dół. Podniosłam się ostrożnie, próbując trzymać w ryzach ciężką głowę i wyraźnie niespokojny żołądek, jednak szybko dałam za wygraną i opadłam ciężko na poduszkę, próbując ignorować wyjątkowo głośno tupiące mewy. Że o kornikach, zapamiętale wgryzających się w futrynę drzwi, nie wspomnę.
   Moje marne starania musiały być na tyle hałaśliwe, iż spowodowały pojawienie się w drzwiach najpierw wyraźnie zaciekawionego brata, a chwilę później – dla odmiany – ewidentnie zniesmaczonej matki. I chociaż pojmowanie rzeczywistości miałam wciąż cokolwiek ograniczone, to jednak opierając się na wywodach tej dwójki zrozumiałam, że poprzedniego wieczoru zjawiłam się w domu znacznie później niż zwykle i w stanie urągającym ludzkiej godności. Już od progu zaczęłam się wydzierać, że rzuciłam robotę, więc wreszcie będę miała dość czasu na własne sprawy, a w ogóle to wszystkim jestem młoda, ładna i najwyższa pora, żeby co lepsze chłopaki zaczęły się za mną uganiać! A jeśli nie, to ja sama będę się uganiała za nimi! A co!
   Pomimo intensywnych wysiłków umysłowych nie mogłam sobie niczego przypomnieć z tych niegodnych kobiecej czci ekscesów, lecz równocześnie nie miałam powodów, by nie wierzyć w przedstawioną wersję wydarzeń. Zwłaszcza że rozwiązanie stosunku pracy leżało na biurku, wraz z kopertą zawierającą ostatnią wypłatę oraz drugą, podpisaną: „premja na gyszynki”. Po prawdzie zastanawiało mnie także, co właściwie stało się jeszcze wcześniej – pomiędzy moim wtargnięciem do gabinetu Rojzy a powrotem – lecz i w tej kwestii pamięć mnie zawodziła. W zasadzie mogłam wszystkiego dowiedzieć się choćby u Lusi i Kristy, jednak ostatecznie odwlekałam wizytę tak długo, aż w końcu uznałam, że będzie to cokolwiek niezręczne. Więc dałam za wygraną. No, prawie, bo Gita na wieść o moim odejściu niespodziewanie się rozgadała, co rusz wypytując o najdrobniejsze nawet szczegóły, z wyglądem mojej byłej już szefowej na czele. Po co? Cóż, tego ujawnić już nie zamierzała, więc opieprzyłam ją za wścibstwo i uznałam temat za zamknięty.  

   Tak czy inaczej, szybko przeszłam nad tą kwestią do porządku dziennego i zaczęłam najzwyczajniej w świecie szukać nowej pracy. I nawet jeśli wciąż daleko mi było do rodowitej hanyski, to mimo wszystko mówiłam już „po tutejszemu” na tyle dobrze, by tym razem znacznie szybciej zakończyć poszukiwania sukcesem. Co prawda na posadę sprzedawczyni ze stoiska z galanterią rodzice patrzyli krzywym okiem, to na kolejną już znacznie mniej – wraz z nastaniem lata udało mi się bowiem zatrudnić na poczcie. A w końcu, jak powszechnie mówiono, co państwowa posada, to państwowa!
   Powoli ogarniałam też życie prywatne. To znaczy: nie, nie powoli. Bardzo szybko. Najpierw lokalni podrywacze z hali targowej, potem zaś nowi pocztowi koledzy co rusz próbowali namówić mnie na kawiarnię czy kino. Nie tylko tam zresztą. Pojawiały się również propozycje prywatek czy wręcz wspólnych wyjazdów weekendowych, jednak i jednych, i drugich z założenia unikałam jak ognia, słusznie obawiając się ewentualnych konsekwencji. A im lepiej wiodło mi się zawodowo – gdyż szybko ze zwykłego gońca awansowałam na „panienkę z okienka”, a niedługo później doglądałam pracy zespołu koleżanek – tym więcej owych zaproszeń dostawałam. I to od coraz wyżej postawionych osobistości.
   Zdawałam sobie doskonale sprawę, że taka sytuacja była mocno dwuznaczna i mogła wzbudzać niemałe kontrowersje, jednak naprawdę mi schlebiało, że gdzieś w okolicy jesieni sam kierownik placówki – może i parę lat starszy, lecz wciąż atrakcyjny kawaler, imieniem Zdzicho – zaczął okazywać mi względy. Bardzo skutecznie zresztą. Na tyle, że jeszcze przed końcem roku wręczył mi pierścionek… nie, jeszcze nie zaręczynowy, jednak chciał, bym traktowała go jako świadectwo tego, co do mnie czuje. Och, jaka ja byłam szczęśliwa! Sprawy domowe układały się wręcz idealnie, w pracy z wiadomych powodów stałam się w zasadzie nietykalna (choć starałam się w żaden sposób nie wykorzystywać osobistej relacji z przełożonym), a mój wybranek co rusz doceniał mnie, komplementował, zabierał na różne kolacyjki czy nawet bardziej wystawne rauty…

   Aż w końcu na jednej z nich – czy raczej niedługo po, w anturażu surowego piękna budzącej się do życia tatrzańskiej wiosny roku tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego – ofiarowałam mu to, co miałam najcenniejsze. Gdy bowiem mój rycerz wjechał do hotelowej sypialni na nieustraszonym rumaku, ja poddałam się anielskim fanfarom rozkoszy, płynącym wprost z niebios… Nie! Dość! Co za brednie?! Oboje byliśmy nabuzowani zdecydowanym nadmiarem napojów wyskokowych, tańców oraz sprośnych dowcipów, pokój zaś powitał nas przytulnym ciepłem trzaskającego paleniska oraz zbitym z solidnych dech, wyglądającym niezwykle kusząco łożem. No więc ja pocałowałam Zdzicha w usta, on mnie nieco niżej, potem ja zaczęłam się rozbierać, on poszedł w moje ślady, aż w końcu zległam naga na świeżo wykrochmalonej pościeli i rozłożyłam szeroko nogi. I… już.
   Ot, stało się. Trochę pobolało, na prześcieradle pojawiło się parę plam podejrzanej proweniencji i tyle. Nie mniej, nie więcej.

   Tak naprawdę dopiero następnego ranka zaczęło do mnie docierać, co właściwie zrobiłam. Przecież – nie owijając w zupełnie zbędną i równie spóźnioną bawełnę – straciłam cnotę! Pozwoliłam się rozdziewiczyć w zasadzie obcemu mężczyźnie, na dodatek będącemu ze mną w zależności służbowej i z którym nie byłam nawet oficjalnie po słowie! I nieważne, że za ledwie kilka miesięcy miałam obchodzić dwudzieste pierwsze urodziny, czyli byłam już w wieku, w którym kobieta zaczynała powoli wkraczać w wiek staropanieństwa! Że od lat robiłam sobie dobrze z podziwu godną regularnością, a ilość podglądanych, wycałowanych i nawet obmacanych w międzyczasie chłopców oraz dziewcząt mogłam zliczyć w dziesiątkach! Ja naprawdę nie byłam gotowa, by zrobić ten ostatni krok…
   Zaczęłam już rozważać najbardziej katastroficzne scenariusze, włącznie z zostaniem porzuconą bez czci i godności, gdy Zdzicho, który najwyraźniej doszedł do siebie szybciej niż ja, zabronił mi wychodzić z łóżka. Zamówił śniadanie do pokoju i widząc mój daleki od ideału stan, nakarmił najsmakowitszymi góralskimi frykasami, napoił obficie kawą i nawet zaprowadził do łazienki. A kiedy już wyszłam, ze spuszczoną głową zapytał, czy wszystko w porządku. I mimo iż odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że tak, to najwyraźniej nie uwierzył, bo zafundował mi jeszcze indywidualne zabiegi pielęgnacyjne w pobliskim uzdrowisku oraz porządny obiad w restauracji. A przede wszystkim rozmawiał ze mną o wszystkim i niczym, próbując rozgonić zmartwienia oraz troski, których burzowa chmura przesłoniła mą twarz.
   W wyniku tychże starań nie tylko udało mi się całkiem szybko pozbyć kaca – również moralnego – ale i poczułam się wielce ukontentowana. Na tyle, że jeszcze przed końcem uczty zaczęły mi chodzić po głowie srodze sprośne myśli. Zamiast więc pakować walizki i zbierać się do powrotu, czmychnęłam do toalety, gdzie przekonałam się, że moje ciało wyraźnie i jednoznacznie znów miało ochotę. Na seks. Od razu! I niezbite fakty, że wciąż pobolewały mnie pewne miejsca, a do odjazdu pociągu pozostała raptem godzina, nie miały znaczenia.
   Ot tak zrzuciłam ubrania na podłogę, podeszłam naga do gapiącego się na mnie, zszokowanego Zdzicha i rzuciłam tonem niecierpiącym odmowy: „weź mnie tu i teraz!”. Kompletne szaleństwo!
   Cóż, także i owo drugie zbliżenie nie należało do szczególnie przyjemnych, lecz wiedziałam już, że pragnę więcej. I więcej. I jeszcze więcej! Że dłużej nie wystarczą mi usta i palce, choćby nie wiadomo jak bardzo się starały. Że potrzebuję czuć w sobie dorodnego, jurnego samca. Im częściej tym lepiej.
   Zwłaszcza że ów samiec – znaczy Zdzicho – wczuł się w rolę tak bardzo, że zaraz po powrocie z gór zaprosił mnie oraz naszych rodziców na obiad do najlepszego lokalu w mieście, podczas którego zrobił to, od czego powinien był zacząć. Mianowicie przyklęknął elegancko, po czym wręczył mi najpierw przeogromny bukiet kwiatów, a po chwili niewielkie, obite atłasem pudełeczko. Zawierające szczerozłoty, błyskający prawdziwym – choć może i malutkim, ale zawsze – brylancikiem pierścionek. Cóż, tak hojnego gestu po prostu nie mogłam odrzucić…
   Wieczorem zaś, kiedy już wszyscy się rozjechali, zaprowadził mnie do apartamentu, gdzie… O, nie! Po kolei! Najpierw przeprosił, gdyż planował zaczekać z uroczystością do wspomnianych urodzin, lecz nasz niespodziewany wybuch namiętności przekreślił te plany. Potem zaś otworzył szampana, którego każdy kolejny kieliszek smakowaliśmy coraz bardziej nadzy. Ostatni zaś zlizał już spomiędzy moich ud, mokrych nie tylko od spływających bąbelków.
   Wracając jednak do spraw ważnych, to niedługo po oświadczynach Zdzicho pojawił się u mnie w domu, ubrany równie odświętnie jak wówczas w restauracji, po czym poprosił o oficjalne pozwolenie, bym mogła się do niego przeprowadzić. Rodzice na początku kręcili nosem, że „takie rzeczy to dopiero po ślubie”, jednak niezwykle taktowne zachowanie przyrzeczonego – i bądź co bądź naprawdę nieźle sytuowanego – narzeczonego, ostatecznie przełamały opór. No, może jeszcze ma solenna obietnica, że oczywiście będę pilnowała siebie oraz swej godności i nie dam im absolutnie żadnych powodów do wstydu! Oczywiście, jakbym sama w to wierzyła… Niemniej decyzja zapadła, więc korzystając z okazji, szybciutko zainstalowałam się w całkiem sporym mieszkaniu na ostatnim piętrze rozkosznie pięknej secesyjnej kamienicy, w którym błyskawicznie zaczęłam wić przedmałżeńskie gniazdko, nie szczędząc ku temu ani sił, ani środków. Niekoniecznie swoich własnych.

   Natomiast wciąż nie to było najistotniejsze dla moich przyszłych losów. Uświadomiłam sobie mianowicie w pewnej chwili – nie tylko z niemałym zaskoczeniem, lecz przede wszystkim sporym strachem – że zaczynają podobać mi się kobiety. Bardzo podobać. O wiele za bardzo, niż powinny… Owszem, zdarzało mi się przecież za młodu zerkać ukradkiem na nierozwinięte jeszcze wówczas kształty koleżanek, przebierających się w szkole czy na basenie, nie mówiąc już o i tak wspomnianych podwarszawskich bachanaliach. Jednak nawet gdy przesadziłyśmy z trunkami domowej roboty i przy wtórze zawstydzonych chichotów pomacałyśmy sobie to czy owo – względnie pocałowałyśmy się nie tylko w usta czy szyję, lecz także ociekające owocowo-alkoholową słodyczą sutki – to mimo wszystko wciąż było w tym znacznie więcej dziewczęcej ciekawości typu „ty pokaż mnie, ja pokażę tobie” niż realnej podniety. A już na pewno nie czegokolwiek choćby zbliżonego do szczerego uczucia.
   Aż tu nagle, ni stąd ni zowąd, coś zaczęło się zmieniać. Z początku nieszczególnie zwróciłam uwagę, że częściej zerkam na pośladki pochylonej koleżanki z pracy, za głęboki dekolt sklepikarki czy nawet coraz apetyczniejsze kształty Gity, która od momentu podjęcia pracy w fabryce marmolady nabierała i tak już dorodnego ciała w tempie wykładniczym. Jednak później zaczęłam to robić zupełnie świadomie i w równie konkretnym celu: żeby się pobudzić. Tak po prostu. Choć wiedziałam doskonale, że w obecnej sytuacji naprawdę nie powinnam. Nie mogłam!
   A może po prostu chciałam i z zimną premedytacją dążyłam do spełnienia owych fantazji? Mimo że przecież pozornie nie miałam powodów do narzekania, w tym także w sferze seksualnej. Jak to w przypadku wciąż młodziutkiej, nabuzowanej nieokiełznaną żądzą dziewczyny, wszystko było ekscytująco nowe, a każde kolejne odkrycie zaostrzało tylko apetyt na kolejne. Zdzicho i owszem, nieraz zostawał w pracy aż do późna albo wyjeżdżał służbowo na kilka dni, lecz poza tymi chwilami rozłąki zajmował się mną z pełnym oddaniem i zaangażowaniem. Czasami tak intensywnym, aż się zastanawiałam, odzyskując siły w wypełnionej pachnącą pianą wannie, skąd u niego tyle werwy? Odwagi i inwencji też mu nie brakowało – on wycałowywał każdy, nawet najbardziej wstydliwy fragment mojego ciała, zaś ja odwdzięczałam się dokładnie tym samym. Ja przeżywałam coraz bardziej satysfakcjonujące szczytowania w jego ustach, on zaś pozwalał sobie niejednokrotnie dochodzić w moich. On co rusz obdarowywał mnie sprośną bielizną, w której w zamian ja paradowałam po całym mieszkaniu, prowokacyjnie zadzierając i tak mało co zasłaniające koronki. Wspólnie czytaliśmy nie tylko dostępne w publicznych bibliotekach, traktujące o miłości sonety, lecz także szczególnie wyuzdane pozycje, które sprowadzali zaznajomieni z tematem antykwariusze. Nie wspominając o weekendach, podczas których odwiedzaliśmy domki letniskowe znajomych, kochając się niemalże na oczach innych działkowiczów.
   Cóż jednak z tego? Wspaniałe prezenty prezentami, przesiąknięta namiętnością atmosfera również, jednak ja i tak czułam coraz mocniej, że czegoś mi brakuje. Marzyłam o przeżyciu namiętnych chwil nie z nim, nie z innym mężczyzną i nie z ośmieloną nadmiarem nalewki, ciekawską koleżaneczką, a całkowicie świadomą własnych czynów i pragnień kobietą. Ale jak mówią – jeśli są chęci, znajdzie się i sposobność. Jak się miało okazać, dosłownie na wyciągnięcie ręki.

*

   Do naszego mieszkania przydzielona była służba, która zajmowała się codziennymi sprawami. O ile doglądający pieców podstarzały wąsacz z założenia nieszczególnie mnie interesował, o tyle na sprzątaczkę zwróciłam uwagę praktycznie od samego początku. Choć zabrzmi to brutalnie, Aniela – bo tak się zwała – nie wyróżniała się ani pięknem, ani inteligencją, ani wykształceniem, ani obyciem… ani w zasadzie niczym poza wielce osobliwym, fiołkowym kolorem oczu. Jednak mimo tych całkiem obiektywnych niedoskonałości lubiłam się przyglądać jak pracuje, gdyż samo jej towarzystwo działało na mnie podniecająco. Zwłaszcza kiedy klękała, próbując sięgnąć pod komody i mimowolnie wypinała opięty fartuszkiem szczupły tyłeczek, względnie wycierała ściereczką spocony dekolt. Wówczas gwałtowne uderzenia gorąca rozpalały mi nie tylko policzki.
   Zdawałam sobie jednak sprawę, że wykorzystanie służki do takich celów stwarzało potencjalnie ogromne niebezpieczeństwo. Nie byłyśmy przecież dla siebie anonimowe i obie mogłyśmy wykorzystać tę wiedzę w niezbyt przyjemnych celach. Dlatego najpierw postanowiłam się dowiedzieć, kim ona właściwie była. No i się dowiedziałam, nawet całkiem szybko – okazało się, że owa wymizerowana brunetka o zapadłych policzkach to trzydziestoparoletnia, samotna matka, która po śmierci męża górnika próbowała jakoś związać koniec z końcem i wychować dwójkę chłopaków. I że można było o niej powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie to, iż „źle się prowadziła”. Wręcz przeciwnie: wszyscy zapytani twierdzili zgodnie, że od momentu owdowienia Aniela żyła jak jakaś… anielica niepokalana, nie zwracając zupełnie uwagi na jakichkolwiek mężczyzn.
   Pozostawało pytanie: co z kobietami?
   Na początku nie wiedziałam za bardzo co zrobić z natłokiem sprośnych myśli, jednakże i tym razem los się do mnie uśmiechnął – tuż przed Świętami Bożego Narodzenia Aniela zwierzyła mi się, że dostała zaproszenie od rodziny na przyjęcie, ale nie bardzo miała się w co ubrać na taką okazję. Byłam świadoma, że spoufalając się ze mną miała nadzieję na pożyczenie jakiegoś ładniejszego ciuszka, lecz mimo tego – a może właśnie z tego powodu? – postanowiłam wykorzystać okazję. Zaproponowałam więc tonem nieznoszącym sprzeciwu, że następnego dnia ja wezmę wolne, a ona z samiuśkiego poranka przyjdzie na przymiarki. I żeby się nie tłumaczyła, nie wykręcała i nie protestowała za głośno, bo się pogniewam!

   Powitałam ją ciastem, kawą i nalewką, z których po początkowych obiekcjach zaczęła hojnie korzystać. Tak bardzo, że gdzieś w okolicy czwartej czy piątej sukni była już równie przesłodzona i przekofeinowana, co wstawiona. Kilka kolejnych kreacji później stwierdziłam, że nadszedł właściwy moment, by ją zdobyć. Tak właśnie: pochwycić w swe sidła i już nie wypuścić!
   Podeszłam więc do Anieli i niby przypadkiem, chcąc z pozoru jedynie poprawić ubranie, przejechałam dłonią po jej udzie. Wzdrygnęła się, ale nie odsunęła. Dlatego od razu powtórzyłam po chwili ten sam manewr, tym razem z biustem. Wówczas jednak odskoczyła niczym oparzona i zaczęła coś bełkotać, że nie powinna prosić o takie rzeczy jak pożyczanie ubrań, że się zasiedziała i musi już wracać… Nie przewidziała tylko jednego – by to zrobić, musiała się przebrać, co wiązało się nieodwołalnie z pozostaniem w samej bieliźnie. Stała więc naprzeciwko mnie z do połowy ściągniętym ramiączkiem sukienki, odsłaniającym zażółcony płócienny biustonosz.
   Wiedziałam doskonale, że powinnam obrócić całą sprawę w niewinny żart lub najlepiej wytłumaczyć, że to niechcący. Jednak nie zrobiłam tego. Wręcz przeciwnie – podeszłam do niej na odległość oddechu, chwyciłam za drugie ramiączko i ściągnęłam je do pasa. Razem ze stanikiem. Po czym, nie czekając na reakcję, złapałam jej dłonie i zaczęłam całować, błyskawicznie przechodząc z nadgarstków do ramion. I dalej w dół, ku sutkom. Niedużym, zaskakująco twardym, zostawiającym na języku słonawy posmak.
   Aniela próbowała się bronić przez moimi zakusami, jednak bez większego przekonania. Przez chwilę myślałam, że jednak przesadziłam z dolewaniem jej do kieliszka i zaraz osunie mi się na rękach, ale nie… Wydawała się mimo wszystko na tyle trzeźwa, by doskonale rozumieć, co się dokoła działo. Nie uciekała już, nie broniła chaotycznie, nie protestowała. Oddychała za to coraz ciężej i głośniej, odchylając jednocześnie głowę go tyłu i pozwalając rozpuszczonym włosom, by swobodnie spływały po odsłoniętych plecach. Kiedy zaś, będąc nieco wyższą, wyprostowała się i celowo nadstawiła biust wprost pod moje usta, miałam już pewność!
   Nie czekając ani chwili dłużej, pociągnęłam Anielę w stronę łóżka. Wsunęłam palce pod sukienkę i majtki jednocześnie, po czym jednym ruchem pociągnęłam je w dół. Odeszłam na krok, taksując mą potencjalną kochanicę wzrokiem.
   Stała naprzeciwko całkowicie naga, przysłaniając własną intymność chyba bardziej na skutek odruchu niż prawdziwej chęci. A ja widziałam wszystko jak na dłoni. Nieduże, sterczące nieco nierówno piersi. Poruszające się lekko w rytm  urywanego oddechu, odstające żebra. Kościste biodra. Wystający spoza palców ciemny zarost, sięgający aż do wychudłych ud. A pomiędzy tym wszystkim daleki od ideałów symetrii oraz ogólnej estetyki, pobrużdżony głębokimi zmarszczkami brzuch.

   I wtedy poczułam, jakby ktoś zdzielił mnie obuchem. Wyjątkowo ciężkim zresztą. Pojęłam nagle, że potraktowałam Anielę jak zabawkę, mającą jedynie zaspokoić głupawą podnietę, gdy tymczasem była starszą o kilkanaście lat, styraną życiem kobietą z krwi i kości. Spojrzałam w jej równie wielkie, co podkrążone oczy, dostrzegając w nich jedynie pustkę. Bezsens. Brak nadziei na lepsze jutro. Wyrażały wszystko poza ciepłem, namiętnością i tym wszystkim, czego tak bardzo pragnęłam. Czego oczekiwałam. Czego ona dać mi najzwyczajniej w świecie nie mogła.
   Schowałam twarz w roztrzęsionych dłoniach, próbując zatamować wilgotne ciepło, wypływające spomiędzy palców. Bezsilnie opadłam na krawędź łóżka i zaniosłam się dławiącym płaczem. Pewnie wyłabym tak do końca dnia, gdyby nie chłodna ręka, która pojawiła się znikąd i zaczęła głaskać mnie po głowie.
   W końcu udało mi się uspokoić na tyle, że przetarłam oczy nadgarstkiem i podniosłam się, próbując zachować ostatnie resztki przyzwoitości w sytuacji, do której żadną miarą nie powinnam była dopuścić. Wciąż nie patrząc na Anielę, wymamrotałam jakże nędzne przeprosiny i zaproponowałam, by się ubrała. Nie zaprotestowała. W ogóle nie powiedziała nic, tylko odwróciła się, zebrała leżącą na podłodze bieliznę i wyszła. Odczekałam parę chwil, nasłuchując dochodzących zza drzwi stłumionych odgłosów szurania materiału oraz przestępowania z nogi na nogę, a gdy uznałam, że już się ogarnęła, poszłam za nią.
   Stała w sieni, wyraźnie unikając kontaktu wzrokowego. Wiedziałam, że powinnam ją zatrzymać, jeszcze raz przeprosić – tym razem porządnie – i porozmawiać o tym, co się stało, lecz nie byłam w stanie. Patrzyłam w milczeniu, aż dopnie zdecydowanie zbyt cienki jak na bieżącą pogodę płaszczyk w pepitkę, owinie szyję wyliniałym szalikiem i wyjdzie, pozostawiając niedomknięte drzwi.

   Przez kolejne dni nie robiłam nic poza bezczelnym kłamaniem w żywe oczy. Okłamywałam Zdzicha, że wszystko w porządku, tylko dopadły mnie jakieś złośliwe migreny i dlatego nie mogłam się na niczym skupić. Okłamywałam matkę, która co rusz proponowała pomoc w przygotowaniu kolacji wigilijnej czy chociaż kupnie prezentów – na co odpowiadałam, że na pewno spokojnie ze wszystkim zdążę, chociaż tak naprawdę nie chciało mi się nawet grzać wody na herbatę. Okłamałam też Bogu ducha winnych Gitę i Bynka, którzy wpadli któregoś dnia z niezapowiedzianą wizytą – tym razem nie wysiliłam się na żaden pretekst, tylko zamknęłam im drzwi przed nosem, położyłam się na sofie i szczelnie nakryłam kocem.
   No i przede wszystkim okłamywałam Anielę. Tym razem czynem, a nie słowem, co było chyba jeszcze gorsze. Za każdym razem, gdy miała przyjść i wykonać swe wciąż aktualne obowiązki, po prostu się ulatniałam, uprzedzając tylko portiera, że ma ją pod moją nieobecność najpierw wpuścić, a potem dopilnować, by wyszła. A że jednocześnie nie chciałam się spotykać z nikim innym, to zwykle spacerowałam – względnie kazałam się wozić dorożką, zależnie od pogody i chęci – bez sensu po okolicy, zastanawiając się, co właściwie dalej robić?
   Zapewne myślałabym nad tym do przyszłego roku, a może nawet jeszcze dłużej, gdyby nie kolejny, pozornie niewinny splot przypadków. Pewnego bowiem dnia Aniela – o czym nie wiedziałam – miała się spóźnić, ja zaś szybciej niż zwykle przegrałam pojedynek z wyjątkowo dokazującym wiatrem. Wróciłam więc nieco wcześniej i praktycznie już wchodziłam do kamienicy, gdy zauważyłam grupkę dzieciaków, próbujących się choć trochę ogrzać przy ustawionym na rogu ulicy koksiaku. Najpierw przyjrzałam się przykrótkim kurteczkom, umorusanym czapkom i dziurawym butom, a potem spojrzałam na własne odbicie w witrynie sąsiedniej cukierni. I spłonęłam wstydem. Za równowartość rękawiczek z koźlej skórki mogłabym ubrać jednego z tych synków – względnie dziewuszkę, bo i takie korzystały z darmowego ciepła – od stóp po głowę. Za torebkę ze złoconymi cekinami kolejnych dwoje, może i troje. Za etolę ze srebrnego lisa, dogrzewającą przykryte płaszczem z kaszmirskiej wełny ramiona… wolałam nawet nie próbować tego liczyć.
   Nie myśląc zbyt wiele, kupiłam w rzeczonej cukierence tyle frykasów, ile tylko byłam w stanie unieść, a następnie podeszłam do chuchającej parą grupki. Co prawda z początku zerkali na mnie cokolwiek podejrzliwie, lecz kolejne podtykane pod zmarznięte nosy słodycze szybko rozwiały wszelkie wątpliwości. Korzystając z okazji, podpytałam ich ostrożnie, kim są i co tu właściwie robią. I z każdą kolejną odpowiedzią robiło mi się gorąco. I to nie z powodu bliskości żaru, a najzwyklejszego wstydu. Okazało się bowiem, że nie był to żaden młodociany gang zbieraczy kitu, a najzwyklejsze dzieci, tyle że urodzone pod mniej szczęśliwą gwiazdą niż moja. Tylko tyle i aż tyle.
   Zaczęłam się nawet rozglądać, czy w pobliżu nie było jakiegoś miejsca, gdzie mogłyby się porządnie ogrzać – najlepiej przy gorącej herbacie albo nawet jakimś ponczu – gdy jeden z chłopaków nagle zakrzyknął: „mamulka!” i wraz z drugim podbiegł pod doskonale mi znaną bramę. Ja zaś na widok wychodzącej z niej osoby, odzianej w niedającej się pomylić z żadną inną pepitkę, stwierdziłam oficjalnie i przy świadkach, że jestem skończoną idiotką. Głośno i wyraźnie, mając w głębokim poważaniu, że wszyscy dookoła musieli to słyszeć.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 18-24.10.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz