Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 3)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 3)Zapraszam na epizod trzeci, będący dokończeniem oryginalnego rozdziału pierwszego.

***

ROZDZIAŁ PIERWSZY – ROJZA (2/2)

*

   Pierwszym był incydent na pobliskim osiedlu robotniczym, przez które zwyczajowo przechodziłam w drodze po zakupy. Tego dnia wyjątkowo wracałam nieco inną drogą, zapuszczając się w mniej znane – za to znacznie bardziej podejrzane – rejony, gdy w jednej z bram dostrzegłam kątem oka, jak dwie dziewczyny szturchają młodego blondaska. Wiedziona ciekawością przystanęłam na moment i po prawdzie, choć niezbyt dobrze to o mnie świadczyło, miałam już ruszać dalej, zostawiając nie swoje sprawy ich własnemu biegowi. Wówczas jednak jedna z agresorek mnie przyuważyła i od razu zaczęła wyzywać. A był to dopiero początek z serii katastrofalnych błędów, które obie popełniły: najpierw podbiegły do mnie, wydzierając się jak opętane, a następnie zaczęły popychać ubabranymi wszechobecnym pyłem węglowym łapami, wytrącając mi z rąk torbę pełną sprawunków. Ta zaś, upadając na spływający wiosenną breją chodnik, zachlapała błockiem mój ulubiony płaszczyk.
   Wspominałam już, że moi byli koledzy cenili mnie za odwagę? Cóż, pewnych rzeczy wówczas nie dopowiedziałam. W moim przypadku odwaga przechodziła bardzo szybko w iście szaleńczą brawurę. Doprowadzona zaś do ostateczności, stawałam się bardziej niebezpieczna niż doborowy pułk wojska, skutkiem czego nie raz i nie dziesięć wracałam z dzikich wypraw z ranami wojennymi. Owszem, nie zawsze wychodziłam ze starć zwycięsko – raz ja podbiłam oko, innym razem mnie podbili, różnie to bywało – jednak zdobyte w ten sposób poczucie własnej wartości oraz pewności siebie były bezcenne. A już na pewno wystarczały z naddatkiem na dwie rozwydrzone małolaty, które pokrzykiwaniem próbowały zamaskować ewidentne braki jakichkolwiek umiejętności. Tym bardziej że mój były oblubieniec zabrał mnie parę razy na treningi bokserskie, by się przede mną popisać. I o ile na wpuszczenie pomiędzy liny ringu nie mogłam oczywiście liczyć, o tyle naoglądałam się prawidłowego wyprowadzania lewych podbródkowych czy prawych prostych.
   Pozostawiając za sobą przestawiony nos i zakrwawione usta pozbierałam zakupy i podeszłam ostrożnie do gapiącego się we mnie jak w święty obrazek chłopaka. Dopiero wtedy zorientowałam się, że owszem, był niski i drobny, lecz wcale nie taki młody, jak mi się z początku zdawało. Próbując jakoś przełamać lody, zapytałam, czy mam go gdzieś odprowadzić, na co wreszcie odzyskał rezon i dziarskim krokiem ruszył w wędrówkę przez ciasne uliczki. A ja, chcąc nie chcąc, podążyłam za nim. Po ledwie paru minutach mój przewodnik zatrzymał się przed podobnym do wszystkich sąsiednich familokiem i wrzasnął na całe gardło: „Giiitaaa!”. W odpowiedzi na owe uprzejmie wezwanie ze środka wybiegła całkiem korpulentna, na oko nieco starsza ode mnie dziewczyna z kolorową kokardą wplecioną w czarny warkocz, lamentująca przeraźliwie: „Byyyneeek”.

   I tak właśnie poznałam nie tylko Bynka i jego siostrę Gitę, ale i dobrą połowę osiedla. Bo, choć próbowałam energicznie protestować przeciw owym kategorycznie przesadzonym pomówieniom, uratowany zrobił ze mnie bohaterską obrończynię jego czci, godności oraz skitranych po kieszeniach drobniaków. I to wystarczyło. Ani się obejrzałam, jak lotem błyskawicy rozniosło się wszem i wobec, że ta wyfircykowana pannica ze stolicy wcale nie jest taka zła, jak się wszystkim wydawało. Ba, jest całkiem niezła! Że można się z nią – choć z niemałym trudem – dogadać, że nie zadziera nosa, no i potrafi zawalczyć o swoje. Oraz, co chyba najważniejsze, nie tylko o rzeczone swoje, bo przecież pomogła obcemu. Choć wcale nie musiała.
   I gdyby chodziło tylko o mnie, to jeszcze mogłabym to jakoś zrozumieć, ale nie! Nagle do ojca zaczęli przychodzić lokalni majstrowie z prośbą o poradę czy wręcz propozycjami różnych ekstra płatnych zleceń, a liczba nowych przyjaciółeczek matki wzrastała w tempie wykładniczym. Podobnie jak znoszone przez nie wszelkie dobra, na czele ze wszelkiej maści plackami i kołoczami ze wszystkimi możliwymi oraz niemożliwymi owocami, przysypanymi zazwyczaj absurdalnymi ilościami kruszonki, którą z nieprzyzwoitym wręcz upodobaniem uwielbiałam cichaczem wyżerać.
   Druga sprawa teoretycznie nie wynikła bezpośrednio z pierwszej, ale… Mianowicie, mimo że początkowo miałam inne plany co do dalszej przyszłości, związane choćby z powrotem do kontynuowania edukacji, postanowiłam sobie w międzyczasie dorobić. Co prawda nie było to konieczne, bo regularna pensja ojca i całkiem spore wpływy z prowadzenia księgowości, korepetycji i innych podobnych zleceń przez matkę wystarczały aż nadto na naprawdę komfortową egzystencję. Jednak nie tylko nie chciałam być dla nich obciążeniem, ale w pewnej chwili zrobiło mi się wstyd. Tak zwyczajnie, po ludzku. Od kiedy bowiem zaczęłam obracać się w towarzystwie owych Git, Bynków, ich rodziców, krewnych i znajomych, zrozumiałam, w jakiej złotej klatce do tej pory żyłam. Cóż, lepiej późno niż wcale.
   Nie musiałabym kiwnąć małym palcem, a i tak stać mnie było, aby co niedzielę wracać z targu nie tylko z nową chustką, ale i choćby sznurem korali. Tymczasem taka Gita nie mogła sobie pozwolić na podobne zbytki nawet przy okazji największego święta. Dość powiedzieć, że za jeden mój pierścionek – zakładany ot tak, na co dzień, w roli zwykłej błyskotki, której nawet nie byłoby mi specjalnie szkoda zniszczyć czy zgubić – mogłabym kupić wszystko, co nosiła na sobie: od trzewików po wspomnianą wstążkę. Mimo że właściwie wszyscy w jej rodzinie, włącznie z Bynkiem, nie zwykli marnować dnia na podziwianie przyrody.
   Najpierw rozpoczęłam poszukiwania na własną rękę, jednak za każdym razem zderzałam się ze ścianą w postaci bariery kulturowo-językowej. Niby rozumiałam już całkiem sporo, w czym bardzo pomagała mi znajomość podstaw niemieckiego, natomiast z mówieniem wciąż niespecjalnie sobie radziłam. Owszem, umiałam deklamować z pamięci różne inwokacje, sonety, a nawet całkiem obszerne fragmenty klasycznych dramatów, a mową Puszkina posługiwałam się nie gorzej niż pijany jegier, ale tutaj były to umiejętności równie przydatne, co uprawa drzewek pomarańczowych w kopalni. Znaczy apluzin na grubie, czy jakoś tak...

   Dlatego zwróciłam się – cóż za zaskoczenie – do Gity, by mi coś doradziła. Ta zaś wypytała, czego mniej więcej szukam, po czym oznajmiła z wielce ważną miną, żebym najlepiej poszła pod miejscowy urząd i przejrzała tablicę ogłoszeń. Wybrałam się tam więc następnego dnia, lecz niczego pasującego tak do moich wygórowanych oczekiwań, jak tym bardziej miernych kwalifikacji nie znalazłam. Szybko spostrzegłam natomiast, że oferty rozwieszano z samego rana, więc zaczęłam wstawać skoro świt, by przejrzeć wszystkie, nim całkiem spory tłumek podobnych mnie poszukiwaczy zatrudnienia zdąży się zebrać. Zwłaszcza że przepychanie się między miejscowym lumpenproletariatem, amatorami zawartości cudzych kieszeni oraz rozwydrzonymi przekupkami nie należało do ani przyjemnych, ani bezpiecznych zajęć.
   Niestety, moje starania wciąż nie przynosiły rezultatu. Aż wreszcie, gdy miałam już zrezygnować i szukać szczęścia gdzie indziej – choćby przy typowych pracach sezonowych, których przy okazji zbliżających się wakacji pojawiało się coraz więcej – wypatrzyłam coś naprawdę ciekawego: nie nabazgraną odręcznie na utłuszczonej kartce w kratkę, a wypisaną maszynowo na bielutkim papierze propozycję pracy jako… kelnerka. Obiecującą pełne przyuczenie i nadspodziewanie wysoką stawkę. Niewiele więc myśląc, oderwałam ją z tablicy i pobiegłam wprost do Gity, czując na plecach pełne pretensji spojrzenia ewentualnych kontrkandydatów.
   Byłam tak podekscytowana, że całkowicie zignorowałam nieludzko wczesną porę, brutalnie wywlekłam Gitę z barłogu i triumfalnym gestem położyłam na stole nie tylko zdobyte podczas brawurowej szarży ogłoszenie, ale również torbę pełną świeżutkich frykasów wprost z miejscowej cukierenki, mających służyć jako zapłata za fachową konsultację. Gita narzuciła pocerowany szlafrok, nijak niedający sobie rady z utrzymaniem w ryzach uciekających bezczelnie cycków, nalała parzonej po raz co najmniej trzeci kawy do dwóch szklanek i bez zaproszenia poczęła wciągać jeden po drugim eklery rozmiaru cegłówek. Przeczytała też anons – i to parokrotnie, jakby krył w sobie cokolwiek poza zwyczajną ofertą pracy – po czym dziwnie zamilkła, myśląc przy tym intensywnie drugim podbródkiem. A kiedy już najwyraźniej wymyśliła, co miała wymyślić – albo gdy po prostu skończyły się słodkości? – wreszcie przemówiła. Stwierdzając, że w sumie nie może mi niczego zabraniać, ale o tym miejscu krążyły dziwne opowieści i ona by się trzymała od niego jak najdalej. I tyle.

   Zaciekawiona tym bardziej, im mniej Gita chciała mi zdradzić, jeszcze tego samego popołudnia ubrałam się aż nazbyt odświętnie i pobiegłam pod wskazany adres. Zupełnie nie kojarzyłam tego miejsca, zresztą nie bez powodu – znalazłam się przy ruchliwej ulicy, wypełnionej terkoczącymi po bruku wozami z węglem, trąbiącymi automobilami oraz konnymi patrolami wojska. A niemalże na samym jej końcu, dosłownie rzut kamieniem od pomalowanych w charakterystyczne pasy budek granicznych, stał przysadzisty, wyraźnie starszy niż wszystkie sąsiednie budynek o froncie z misternego muru pruskiego, przyozdobionego napisem… „Gasthaus zur Rose”? A przynajmniej tak mi się wydawało, bo zdecydowanie nie byłam ekspertką w odszyfrowywaniu szwabachy.
   Przepychając się dzielnie przez rzucający mi niedyskretne spojrzenia rozkrzyczany tłum i jednocześnie próbując jakimś cudem nie zginąć w zderzeniu z golonkami wykrojonymi chyba z dzika erymantejskiego oraz apfelstrudlami wielkości połowy stołu, dobrnęłam wreszcie do szynkwasu, gdzie zapytałam o wymienioną w ogłoszeniu Kristę. Krzątająca się za kontuarem mniej więcej czterdziestoletnia blondyna z ostrym nosem obrzuciła mnie ciekawskim spojrzeniem, po czym, nie przerywając ani na chwilę napełniania kolejnych kufli, wskazała na wyzywającą właśnie wąsatego tłuściocha kobietę o dla odmiany mahoniowych, upiętych wysoko włosach.
   Błyskawicznie doszłam do wniosku, że zbyt lubiłam własną aktualną egzystencję, by narazić się na srogi gniew wyraźnie wściekłej hetery w wieku mocno średnim, więc zamiast jej przerywać, zamówiłam kawałek ciasta dnia i kawę. Gdy zaś je dostałam, przysiadłam grzecznie z boku i zaczęłam obserwować salę. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nie byłam nigdy w prawdziwej, przesiąkniętej na wskroś lokalnym folklorem knajpie. Owszem, chodziłam do kawiarni czy cukierni, parokrotnie zdarzyło mi się także bywać w restauracjach w roli towarzyszki ojca lub matki, jednak to wszystko nijak miało się do… tego czegoś. Zanim jednak zdążyłam sobie uświadomić, że praca w takim miejscu może nie być najlepszym pomysłem na życie, naprzeciwko mnie przystanęła Krista. I w ciągu następnych paru minut wymaglowała tak, że nie wiedziałam, jak się nazywam.
   Najwyraźniej jednak, mimo mych rozlicznych wad – na czele z najważniejszą w postaci bycia warsiewską gorolką – musiałam ją do siebie jakimś cudem przekonać, bo kazała mi przyjść zaraz następnego poranka. Na razie, jak stwierdziła, na próbę, ale gdybym się sprawdziła, to wtedy pogadamy o konkretach. Przyszłam więc, spróbowałam, znów przyszłam, znów spróbowałam, potem faktycznie pogadałyśmy i ani się obejrzałam, a po ledwie paru dniach położono przede mną regularną umowę o pracę.
   Próbując nieudolnie powstrzymać narastającą ekscytację, czytałam kolejne, wypisane maszynowo podpunkty, coraz szerzej otwierając oczy ze zdumienia. W końcu nie wytrzymałam i palnęłam do Lusi – czyli owej rządzącej za ladą blondynki, której teraz miałam pomagać – czy na pewno nic im się nie pomyliło? Bo tak: nie dość, że jasno i wyraźnie zabraniano mi pracy ponad siły, że przysługiwały mi trzy przerwy w ciągu dnia (w tym jedna dłuższa na darmowy posiłek), że mogłam korzystać z nielimitowanej ilość napojów zimnych w lecie i gorących w zimie, a moja podstawowa pensja przekraczała znacznie jakiekolwiek wyobrażenia, to jeszcze nikt nie miał zamiaru wtrącać się do napiwków. W efekcie czego jako zwykła kelnereczka od podawania karminadli i gumiklyjzów, nalewania sznapsa i nabijania utargów na kasę, miałam zarabiać mniej więcej tyle, ile wykwalifikowany robotnik z konkretnym stażem.
   Miałam też po prawdzie nadzieję, że zwłaszcza tym ostatnim faktem przekonam rodziców, by wreszcie przestali mi wypominać wybór takiej a nie innej, nieodpowiadającej ich wybitnie wygórowanym, inteligenckim oczekiwaniom drogi zawodowej. Ostatecznie nie miałam przecież zamiaru robić nie wiadomo jakiej kariery w żywieniu zbiorowym, a najzwyczajniej w świecie od czegoś zacząć. Nawet jeśli dla mnie samej także nie było to spełnienie marzeń.
   Najciekawsza adnotacja kryła się jednak na samym końcu, lecz o nią postanowiłam na razie nie dopytywać. O ile bowiem fizycznie podpis składała „starsza kierowniczka sali Krista”, o tyle zaraz obok widniała informacja: „W imieniu Rojzy Zukiermann-Müntzel”. Kiedy zaś sama stawiałam starannie wykaligrafowane litery, składające się na mą przyrodzoną godność, nie mogłam nawet przypuszczać, jak bardzo owa Rojza zmieni moje życie. Tym bardziej że początkowo nic a nic na to nie wskazywało.

*

   Kolejne dni, tygodnie i miesiące wyglądały z grubsza tak samo: zrywałam się bladym świtem, po drodze do pracy kupowałam śniadanie w piekarni, potem resztę dnia spędzałam, biegając w mocno wydekoltowanym fartuszku dokoła klientów, aż w końcu późnym popołudniem – bo tak uzgodniłam, że wieczory obstawiały inne pracownice – wracałam do domu, odświeżałam się, wsuwałam kolację i padałam nieżywa na łóżko. Czasami jeszcze, gdy po kąpieli odzyskiwałam nieco sił, a co bardziej sprośne myśli nie dawały spokoju, sprawiałam sobie co nieco rozkoszy na dobranoc, lecz nie była to reguła. W dni wolne widywałam się z Gitą, wciąż osobliwie unikającą tematu mojej pracy, względnie wyjeżdżałam na piknik z rodzicami nad jezioro czy do lasu, starając się zebrać jak najwięcej sił przed kolejnymi dniami restauracyjnej kołomyi. Niedziele zaś, gdy otwieraliśmy później, zaczynałam zawsze od porannej mszy, podczas której nieraz walczyłam z wyrzutami jakże grzesznego sumienia. I tak lato roku tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego ustąpiło jesieni, jesień zimie, a ja wciąż nie miałam pojęcia, jak właściwie wygląda moja chlebodawczyni.
   Z początku miałam nawet podejrzenia, że to jakaś wyimaginowana figura, wymyślona przez cwaną księgową na potrzeby różnej maści urzędów, ale nie. Nieraz widziałam przecież, jak co ważniejsi kontrahenci, Lusia czy Krista znikają na dłuższy czas za ciężkimi drzwiami na samiutkim końcu korytarza, prowadzącego na poddasze. Parokrotnie wydawało mi się nawet, iż zauważyłam w wychodzącym na podwórze oknie ogniście rudą koafiurę, jednak działo się to na tyle szybko, że nie mogłam mieć pewności. Tylko w takim razie dlaczego czasami miałam wrażenie – graniczące z pewnością – że ktoś mnie obserwuje? Jakby przypatrywał się uważnie wszystkiemu, co robiłam? I to nie tylko zza okiennej szyby, ale również gdy przychodziłam z rana jako pierwsza i sama przygotowywałam salę, wyraźnie czułam na sobie ciekawskie spojrzenie, którego źródła nie byłam jednak w stanie zlokalizować.
   Tak czy inaczej, wraz ze zbliżaniem się Bożego Narodzenia owładnęło mną dziwaczne rozdrażnienie, którego źródła doszukiwałam się w nasilającej się tęsknocie za domem. Oczywiście i tutaj ludzie przygotowywali się do świętowania, jednak wszystko było tak różne, że mimo najszczerszych chęci nie potrafiłam odnaleźć wiele z jakże wyczekiwanej atmosfery. Zapachy roznoszące się po kuchni były inne od tych z dzieciństwa, wielu kolęd najzwyczajniej w świecie nie znałam, a do tego prezenty pod choinką miało przynieść zupełnie nieznane mi Dzieciątko.
   Dlatego też poprosiłam o dłuższy urlop, chcąc ów szczególny czas spędzić w otoczeniu najbliższych, co niestety okazało się trudniejsze niż myślałam. Wszystkie kluczowe terminy były już zarezerwowane przez starsze stażem pracownice. Owszem, popsioczyłam trochę na tę jawną niesprawiedliwość, jednak ostatecznie zagryzłam zęby i zgodziłam się pracować w te święta, co najwyżej oczekując wdzięczności podczas kolejnych. To znaczy zgodziłabym się, gdyby nie drobne z pozoru zdarzenie. Ot – część z przywiezionych przez naszego dostawcę skrzynek pełnych tajemnych ingrediencji niezbyt pokrywała się z wypisanym zamówieniem. Pobiegłam więc, jak zwykle w takich przypadkach, szukać Kristy, jednak nigdzie jej nie znalazłam. Lusi również nie. Rozzłoszczona, wiedziona ciekawością oraz wesołymi hałasami, niewiele myśląc wparowałam na poddasze. A tam…

   Pierwszym skojarzeniem, jakie przyszło mi do głowy, były sceny z początków poprawin, gdy wszyscy starają się jak najszybciej powrócić do stanu używalności po całonocnych hulankach, więc siedzą, gadają i żrą. Tak, dosłownie – żrą, bo jedzeniem to się tego nazwać zazwyczaj nie da. Podobnie jak nie dało się teraz. Zajmująca całą ścianę naprawdę sporego pokoju, zbita z solidnych dech ława rodem niczym z sienkiewiczowskiej karczmy, zastawiona była wszystkim, co tylko mogłam sobie wymyślić: od upieczonej nie jednej czy dwóch, ale chyba całej fermy pulard, przez zawijane bratwursty i michy pełne szałotu, po ociekające litrami lukru rogale. A zza tej iście gargantuicznej uczty wystawały głowy zaśmiewających się w głos nie tylko Lusi, Kristy i tego samego kierownika aprowizacji, który pod pretekstem załatwienia czegoś ważnego poprosił mnie o ogarnięcie towaru, ale też paru innych osób, wśród których rozpoznałam choćby miejscowego bardzo-ważnego-mecenasa oraz równie-poważanego-komendanta.
   Cóż, może i powinnam była choć chwilę pomyśleć, zanim zaczęłam wyzywać wszystkich, zupełnie niespodziewających się takiego obrotu spraw obecnych, ale poniosły mnie trzymane od zdecydowanie zbyt dawna na wodzy nerwy. Zdążyłam więc wybitnie grzecznie oraz jeszcze kulturalniej napomknąć Kriście, że niewiele mnie interesuje, że nie zdąży przygotować „wilijo”, Lusię czeka konieczność zorganizowania kogoś na zastępstwo przy mieszaniu moczki, a kierowniczek jest patentowanym leniem, który teraz będzie musiał sam odmrażać zadek, bo ja na dół nie zejdę! Już nie! Choćby nie wiem co! A w ogóle, to odchodzę, skoro nikt tutaj nie tylko nie szanuje mojej pracy, ale choćby nawet z grzeczności nie zaprosił na przyjęcie! Czy raczej darmową wyżerę i ochlejawę! Bo tak!
   I dopiero gdy brakło mi oddechu – a może po prostu zrozumiałam, jaką piramidalną bzdurę właśnie palnęłam – podążając za donośnym kaszlnięciem zerknęłam w kierunku szczytu stołu. Tam zaś, w odległości paru kroków, stała wielka baba. Dosłownie wielka! Z wielkim kokiem, wielkimi cyckami i jeszcze większymi biodra… no po prostu dupą szerokości gdańskiej szafy! Zamiast jednak cokolwiek odpowiedzieć, jednym haustem dopiła wielki kufel pełen piwa, przymknęła – cóż za zaskoczenie! – wielkie, mocno podmalowane barwiczką oczy, wytarła ściągnięte w pełnym zdegustowania grymasie usta nadgarstkiem i skinęła dłonią na pozostałych uczestników posiedzenia. Skutkiem czego w ledwie parę sekund zostałyśmy w pokoju same.

*

   Zdawałam sobie sprawę, że Rojza nie tylko miała pełne prawo, ale i dość powodów, by zadośćuczynić pochopnej prośbie jaką przedstawiłam i z miejsca się ze mną pożegnać. Tym bardziej że przez następny kwadrans wcale nie polepszyłam swojej sytuacji. Wręcz przeciwnie: kolejne głupie tłumaczenia zastępowałam jeszcze głupszymi, udowadniając tylko, że jestem do szczętu rozkapryszoną, humorzastą, zupełnie nieliczącą się ze zdaniem innych pannicą, co to dawno pasem przez gołe siedzenie nie dostała. Kiedy jednak wyczerpałam nawet te najbardziej idiotyczne argumenty, wreszcie się przymknęłam. Stałam tylko, przebierając w miejscu nogami i gapiąc się na Rojzę z wybitnie mało inteligentnym wyrazem twarzy.
   Ona zaś spoglądała na mnie już nie gniewnie, a raczej z ciekawością. I to całkiem przyjazną, jak się zdawało. Nie miałam pojęcia, co sądzić o tej niespodziewanej zmianie nastroju, a i Rojza nie zamierzała najwidoczniej się z tego wytłumaczyć, gdyż wciąż milczała. Wreszcie jednak zaczęła… zbliżać się do mnie. Tak powoli i dostojnie, jakby nie szła, a dosłownie płynęła po podłodze. Z każdą kolejną sekundą i każdym kolejnym centymetrem coraz wyraźniej czułam słodki, dusząco mdły zapach, który pojawił się dosłownie znikąd i otaczał mnie coraz szczelniej. Przenikał na wskroś. Osaczał. Na początku próbowałam jeszcze jakoś się bronić przed owym osobliwym doznaniem, lecz wystarczyło raptem kilka oddechów, bym zupełnie straciła poczucie rzeczywistości. Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, gdzie się znajduję. Co robię. Skąd się tutaj w ogóle wzięłam. Wszystkie, ledwie parę chwil wcześniej tak przecież wyraźne kontury przedmiotów dokoła, rozmyły się w nieregularne plamy.  
   Niczym przez tak gęstą, aż wręcz namacalną, opalizującą mgłę patrzałam na – dla odmiany – nienaturalnie ostrą Rojzę, wyciągającą ku mnie dłoń. Widziałam wyraźnie pajęczynki zmarszczek dokoła powiek, zaróżowione płatki uszu, mięciutki meszek nad górną wargą. Refleksy światła na wprawionych w złote pierścionki, wielobarwnych kamieniach. Mikroskopijne zarysowania na lakierze do paznokci.
   Gdy Rojza dotknęła mego policzka, wzdrygnęłam się lekko, lecz momentalnie ogarnęło mnie cudowne uczucie ciepła. Spokoju. Ukojenia. Podniecenia? Kiedy zaś pochyliła się ku mnie, rozchylając pociągnięte jaskrawoczerwoną szminką usta, poczułam się wspaniale. Niesamowicie. Przecudownie! Pragnęłam tylko, by ta chwila trwała i trwała, a wraz z nią narastające raptownie wilgotne drżenie pomiędzy udami, którego nie potrafiłam ani opanować, ani tym bardziej racjonalnie wytłumaczyć…

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 18-24.10.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz