Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 10)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 10)Zapraszam na epizod dziesiąty!

***

ROZDZIAŁ CZWARTY – ANIELA (2/3)

*

   Najpierw druga rocznica kapitulacji, a później mało budujące wieści z frontu – gdzie Niemcy podchodzili pod Moskwę i wydawało się, że po zeszłorocznym zagarnięciu Skandynawii, rozjechaniu zdradzieckich żabojad… znaczy Francji i całkiem świeżym zajęciu Bałkanów już nikt i nic nie stanie na ich drodze do podboju reszty świata – tak mnie przygnębiły, że naprawdę nie miałam wielkiej ochoty dodatkowo smucić się na cmentarzu. Jednak stwierdziłam, że przynajmniej w ten jeden dzień w roku należy tam być. Odczekałam tylko do wieczora, by przypadkiem nie spotkać Gity, kupiłam kwiaty, znicze, no i poszłam.
   Gdy po wszystkim wychodziłam już za bramę, w tumanach sypiącego śniegu dostrzegłam znajomą nie tylko sylwetkę, ale przede wszystkim charakterystyczny wzór na płaszczu. A może tylko mi się wydawało? Ostatecznie nie widziałam go od lat, a do tego migoczące lampy mogły sprawić niemiłego psikusa. Wiedziona ciekawością podążyłam jednak za ginącą w śniegu postacią, śledząc ją aż do dwóch niepozornych nagrobków, zwieńczonych zbitymi ze nieoheblowanych desek krzyżami.
   Wciąż niezauważona podchodziłam ostrożnie coraz bliżej, aż w końcu nabrałam pewności. Tak, to była Aniela! I jej dwaj synowie, którzy – zgodnie z datami, wypisanymi wyblakłą farbą na kawałkach pogiętej blachy, przyozdobionej czymś, co kiedyś było chyba harcerską lilijką – polegli zaraz pierwszego dnia wojny. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam zrobić raczej tysiąc innych rzeczy, lecz po prostu stanęłam przed nią jak gdyby nigdy nic, rozsunęłam podbity futrem kołnierz i uśmiechnęłam się na powitanie.
   Przez moment Aniela wpatrywała się we mnie, jakby upewniając się, czy dobrze widzi. Przez tę samą chwilę byłam święcie przekonana, że znów rzuci się do ucieczki, jednak tylko skrzywiła usta w pełnym zrezygnowania grymasie i opuściła głowę. Stałyśmy więc w milczeniu naprzeciwko siebie, aż w końcu otwarcie zaproponowałam, żebyśmy poszły do mnie i porozmawiały. Pierwszy raz od… ilu to już lat? Ostatecznie mieszkałam niedaleko, piecyk grzał przyjemnie, coś słodkiego też by się znalazło. Aniela coś tam wychrypiała, że musi już iść i nawet zrobiła parę kroków, gdy nagle się potknęła. I gdyby nie mój refleks, upadłaby bezwładnie na oblodzony chodnik.
   Już wcześniej coś mi nie pasowało, teraz jednak byłam pewna – nawet przez sztywne od mrozu, zdecydowanie zbyt cienkie paletko poczułam, jak bardzo schudła. Podniosłam ją z taką łatwością, jakbym dźwigała dziecko, a nie kobietę w sile wieku, po czym otrzepałam ze śniegu i nieznoszącym sprzeciwu głosem oznajmiłam, że idzie ze mną. Bo tak.

   Na miejscu szybciutko się zakrzątnęłam się i w kilka chwil postawiłam przed Anielą może i lekko przyschnięty, lecz wciąż jadalny placek z marchewki oraz parujące lipowym naparem szklanki. Po czym, niepytana o zgodę, zaczęłam ściągać z niej płaszcz. I się przestraszyłam.
   Teraz, w jasnym świetle lamp i ubrana w samą tylko spódnicę oraz sweterek, Aniela wyglądała, jakby uciekła z transportu śmierci. Spod cienkiej jak papier skóry prześwitywały sinawe żyły, oczy zapadły się głęboko, a zębom wolałam się nawet nie przyglądać. Że o ich policzeniu nie wspomnę. Owszem, naoglądałam się różnych rzeczy w życiu, ale czym innym było stykanie się z cierpieniem zupełnie obcych ludzi, choćby nawet umierających na moich oczach, a innym oglądanie kogoś, kogo znałam. I… musiałam to przyznać, choćby ze względu na uczciwość względem nas obu – szczerze i prawdziwie kochałam. Być może wciąż, bo sam widok Anieli, nawet w takim stanie i w takich okolicznościach, przyprawił mnie nie tylko o szybsze bicie serca, ale i niedające się pomylić z niczym innym drżenie w dole brzucha.
   Dłuższą chwilę rozważałam, co powinnam zrobić. Ostatecznie postanowiłam darować sobie całkowicie zbędne konwenanse i zapytałam Anielę, czy ktoś czeka na nią w domu – zgodnie z moimi podejrzeniami odpowiedziała, że nie. Kolejne pytanie, czy ma czym palić w piecu i co zjeść, zbyła nadto wymownym milczeniem. A skoro wyszła na trzaskający mróz w co najwyżej jesiennym, pamiętającym jeszcze naszą pamiętną znajomość ubraniu, to i poważniejszych braków w garderobie mogłam się domyślić. Usiadłam więc naprzeciwko i zaczekałam spokojnie, aż zje ciasto i popije je ersatzem herbaty. I dopiero gdy zaczęła odzyskiwać choć trochę ludzkie kolory na policzkach, oznajmiłam wprost: zostaje u mnie. I nawet niech nie próbuje protestować!

   A protestowała, protestowała! Może i niezbyt energicznie, lecz aż nadto zdecydowanie, uparciucha jedna! Dopiero gdy walnęłam piąchą w stół i oznajmiłam prosto z mostu, że ma się mnie wreszcie przestać wstydzić i bać nie wiadomo czego, odpuściła. Ja zaś, nie czekając, aż znowu zmieni zdanie, zaprowadziłam ją do łazienki. Bo choć nie chciałam mówić tego na głos, stan jej higieny urągał wszelkiej godności… Postawiłam wodę na rozgrzanej do czerwoności kuchennej płycie i po niedługim czasie napełniłam nią zajmującą lwią część łazienki balię po brzegi. Po czym wręczyłam Anieli mydło, szczotkę, ręcznik i kazałam się rozebrać. Dla przyzwoitości wyszłam, by nie czuła się skrępowana, prosząc jeszcze tylko o pozostawienie odzienia przy wejściu.
   Gdy już to zrobiła, ostrożnie wrzuciłam przypominające bardziej szmaty do podłogi niż prawdziwe ubrania do gotującego się ługu, by chociaż spróbować doprowadzić je do stanu używalności. Albo zniszczyć do końca, bo i taką możliwość przewidywałam. O tym, że na wszelki wypadek będę potem musiała rozsypać tu i ówdzie trochę proszku przeciwko wszom, postanowiłam póki co nie myśleć. Starając się nie podglądać, położyłam za drzwiami najbardziej pasujące jej rozmiarem ciuchy i zaczęłam krzątać się po kuchni. Minęło pięć minut, dziesięć, piętnaście… W końcu Aniela weszła do pokoju – musiałam przyznać, że z czystymi włosami i wyraźnie zarumienionymi policzkami wyglądała nawet znośnie, choć moja koszula nocna i narzutka na ramiona wisiały na jej wychudłym ciele jak na strachu na wróble. Co prawda coś tam pomarudziła na widok oczekującego już talerza gęstej zupy, zasypanej utopionymi w smalcu kostkami ciemnego chleba, lecz jedno moje spojrzenie wystarczyło, by dała sobie spokój z udawaniem.
   Zaczekałam cierpliwie, aż wybierze z talerza ostatnie okruszki, potem dolałam jej naparu do szklanki, zaś do niego porządny chlust wódki. I słuchałam. Z początku urywanych zdań, które jednak dość szybko zamieniły się w spójną historię. Co prawda zdawałam sobie sprawę, że pewne wątki celowo pomijała – choćby ten, dlaczego po procesie uciekała przede mną jak Lucyper przed wodą święconą – jednak całość okazała się finalnie całkiem logiczna. I bardzo, baaardzo smutna, mimo że opowiadana z zaskakującym spokojem.
   Dopiero gdy Aniela dotarła do momentu, w którym jej wiedzeni wszechobecnym hurrapatriotyzmem synowie w ostatnich dniach pamiętnego sierpnia zadeklarowali, że jako harcerze będą bronić ojczyzny do ostatniej kropli krwi, zamilkła. Nie rozpłakała się, nie wznosiła lamentów, nie histeryzowała. Po prostu przestała opowiadać. Po czym wstała, przeprosiła – choć nie bardzo rozumiałam za co – i spytała nieśmiało, gdzie może się położyć spać, bo nie zauważyła w moim małym mieszkanku drugiego łóżka.
   Nie minął kwadrans, a przykrywałam ją najgrubszą kołdrą, jaką posiadałam, taką z jeszcze przedwojennego pierza. Bacząc na mróz za oknem, dołożyłam węgla i położyłam się obok, pod drugą, znacznie cieńszą narzutą. Przez kilka chwil zastanawiałam się, czy nie powinnam jeszcze porozmawiać z Anielą, może o coś zapytać albo wręcz się przytulić, lecz przytłoczona emocjami nie zauważyłam nawet, kiedy zasnęłam.

   Obudziła mnie smuga światła, wpadająca przez krzywo zaciągnięte zasłony. Przeciągnęłam się nieco teatralnie, chcąc niby to przypadkiem sięgnąć leżącej obok nowej współlokatorki, lecz ręka trafiła w próżnię. Poderwałam się gwałtownie i wiedziona podejrzanymi hałasami wpadłam najpierw do kuchni, a potem, nie widząc nikogo także i tam, do łazienki.
   Owszem, byłam co tylko obudzona i mocno skołowana zarówno fizycznie, jak i psychicznie po przeżyciach wczorajszego dnia, jednak przez te kilka sekund zobaczyłam dość. Zrozumiałam, że stojąca nago Aniela nie tylko wyglądała jak po pobycie w obozie, ale… czyżby naprawdę w nim kiedyś była? Bo o ile trupią chudość czy skórę przypominającą raczej zmięty papier mogłam jeszcze wytłumaczyć ciężkimi warunkami życia, o tyle przecinające całe plecy sine pręgi już nie. Kiedy zaś mnie dostrzegła, wówczas jakby celowo się odwróciła, pokazując brzuch pocięty źle zagojonymi bliznami, których na pewno wcześniej tam nie było. I zgięcia łokci, pokryte plamami nakłuć.
   Nie zdążyłam dobiec do umywalki i zwymiotowałam wprost na podłogę. A potem, gdy wyplułam z siebie już absolutnie wszystko, włącznie z żółtozieloną, ciągnącą się obrzydliwie flegmą, usiadłam i z bezsilności zaczęłam ryczeć. W tamtej chwili zrozumiałam jedno: niech się dzieje, co chce! Nie będę już kłamała. Nie będę udawała, że mnie to wszystko nie dotyczy. Nie będę! Za to na pewno postaram się ze wszystkich sił, by choć trochę wynagrodzić Anieli krzywdę. Od zaraz.
   Kiedy wreszcie doprowadziłam się do stanu używalności, mimo protestów zaciągnęłam ją do znajomej krawcowej, która obiecała wyczarować jakiś ładny a niekoniecznie drogi strój. Potem nakupiłam takich rarytasów jak całkiem spory kawał koniny czy wcierkę do włosów, a u zaprzyjaźnionego aptekarza udało mi się wyprosić słoiczek maści na zmiany skórne, choć kosztował krocie. I w każdej wolnej godzinie, minucie i sekundzie, gdy tylko byłam w domu, robiłam wszystko, by Aniela czuła się jak najlepiej.

   Nie przewidziałam jednej, acz fundamentalnej sprawy – mianowicie na pewne rzeczy po prostu nie miałam wpływu. O ile moje starania na początku przynosiły widoczny już na pierwszy rzut oka skutek, o tyle po krótkiej poprawie Aniela znów zaczęła wyglądać i czuć się coraz to gorzej. Na tyle, że jeszcze przed końcem miesiąca prezentowała się równie tragicznie, co w chwili naszego poznania. Kiedy zaś raz czy drugi dostała ataku krwawego kaszlu, którego mimo marnych prób nie potrafiła przede mną ukryć, nie wytrzymałam. Sięgnęłam do żelaznych rezerw na najczarniejszą godzinę i skontaktowałam się z lekarzem. Może i drogim, lecz przede wszystkim zaufanym i o którym wiedziałam, że dyplomatycznie przemilczy każdy ślad na ciele badanej.
   Po paru dniach doktor przyszedł, zbadał Anielę bardzo starannie, po czym poprosił o gorącą wodę, mydło i ręcznik. A gdy już zużył chyba połowę kostki, dodał do listy życzeń jeszcze butelkę wódki i trzy kieliszki. Następnie wypił, zachęcił nas do tego samego, nalał sobie jeszcze raz i powiedział krótko: gruźlica. W takim stadium, że nawet w lepszych czasach mógłby co najwyżej opóźniać nadejście nieuniknionego.
   Tym razem poczułam się nie jakbym oberwała młotkiem, a raczej po staranowaniu przez rozpędzony wóz z węglem. Nie mogłam uwierzyć w ani jedno jego słowo. Nie chciałam! Nie potrafiłam! Nie!

*

   Ocknęłam się, dopiero gdy lekarz zatrzasnął za sobą drzwi. Nie miałam pojęcia, co właściwie dalej robić. Przeklinać cały świat? Znowu się rozryczeć w nadziei, że mi to pomoże? A może chociaż spróbować jakoś pomóc Anieli w jej ostatnich chwilach? Ona zaś tylko kołysała się na krześle, wyraźnie unikając mojego wzroku. Kiedy zaś nasze spojrzenia wreszcie się spotkały, uśmiechnęła się słabo, jakby znów chciała mnie przeprosić. A może mi się zdawało?
   Jednak nie – po kolejnych kilku minutach milczenia wreszcie się podniosła, napełniła kieliszek po brzegi i wychyliła. Zapytała ochryple, czy nie poczęstuję ją papierosem – niestety, żadnego nie miałam, za to niezawodny w takich wypadkach Stachu i owszem, więc poleciałam do niego tak jak stałam, by odkupić choćby parę sztuk. A gdy wróciłam już ze zdobyczą, Aniela uśmiechnęła się słabo i najpierw wypaliła wszystko, co przyniosłam, a następnie nalała sobie raz jeszcze. Po czym podeszła do mnie chwiejnie, chwyciła za dłoń i położyła ją na swojej nieprzyjemnie chłodnej twarzy. I tak stała, a ja nie miałam pojęcia, jak zareagować. Zwłaszcza gdy objęła palce wargami i zaczęła delikatnie ssać. Tak jak dawniej, jak kiedyś…
   Miałam cichutką nadzieję, że na tym się nie skończy, zwłaszcza gdy Aniela najpierw pociągnęła mnie w kierunku łóżka, a później przytuliła. Kiedy jednak chciałam odwzajemnić czułość i pocałować ją choćby w policzek, odsunęła się i poprosiła, bym jej wysłuchała. Ten ostatni raz.

   Mówiła długo i jednocześnie niezwykle chaotycznie, co rusz urywając jakiś wątek i przechodząc do innego, zupełnie z nim niezwiązanego. Jakby wiedziała, że nie ma już dość czasu i w ten w jeden wieczór chciała wyrzucić z siebie wszystko, co dotyczyło mnie. Jej. Nas? A ja tylko uzupełniałam pusty kubek, talerzyk i – jeśli zaszła i taka potrzeba – kieliszek, oraz podawałam coraz mocniej zaplamioną chusteczkę, gdy zaczynała kasłać. I słuchałam.
   O tym, że tak naprawdę z początku uważała mnie za rozkapryszoną pannicę, która na dodatek jakoś dziwnie jej się przyglądała. Że wcale nie chciała się zgodzić na przymiarki tej feralnej sukni, zaś moje zaskakujące zachowanie skrępowało ją dokumentnie. Tak bardzo, że nie była w stanie nawet zaprotestować, gdy ją rozebrałam, natomiast po powrocie do domu poważnie zastanawiała się, czy w ogóle do mnie wrócić. I gdyby nie tak potrzebne pieniądze, nigdy by się nie zdecydowała.
   Opowiadała o nieprzespanych nocach, podczas których rozmyślała czy w ogóle jest jeszcze kobietą ze swoimi kobiecymi potrzebami i pragnieniami, czy tylko samotną matką, harującą dla dobra dzieci? Właściwie czemu bez porównania bardziej atrakcyjna, zamożna, inteligentna i przede wszystkim sporo młodsza dziewczyna tak otwarcie ją adorowała? Co to mogło znaczyć? I dlaczego czuła się z tą myślą tak dobrze? Może wręcz przyjemnie?
   Przyznała się, że kiedy po raz kolejny mnie nie zastała, cichaczem podkradła z witrynki jedno ze zdjęć – to, na którym rozwiane włosy rywalizowały w swawolach z równie szaloną, letnią sukienką, odsłaniającą nie tylko spory kawałek dekoltu, ale i calutkie łydki. I że jeszcze tego samego wieczoru, leżąc samotnie w niewygrzanym łóżku, nadstawiła fotografię pod padające przez niezasłonięte okno światło księżyca. Że walczyła sama ze sobą z całych sił, tłumacząc sobie, że przecież tak nie można! Że nie powinna! Że jej synowie przecież śpią w tym samym pokoju ledwie kilka metrów obok! A jednak wsunęła dłoń pomiędzy nogi. Przypomniała sobie o dawno zapomnianych miejscach. O niezwykłych odczuciach, jakie wywoływał najzwyklejszy przecież dotyk. O spełnieniu, które zaskoczyło ją swą gwałtownością tak mocno, aż musiała wcisnąć twarz w poduszkę. Po raz pierwszy, lecz zdecydowanie nie ostatni tej nocy…
   Potem zaś każdego kolejnego dnia wyczekiwała tylko, aż zakończy pracę, oporządzi dom i dzieci, a następnie znajdzie choć kwadrans tylko dla siebie. Dla zaniedbywanych latami ciała oraz umysłu, które dostrzegały coraz wyraźniej, że brak mężczyzny wcale nie musi oznaczać braku satysfakcji. I to nie tylko mężczyzny na stałe, ale tak w ogóle, bo przecież druga kobieta także mogła być podniecająca!
   Czym innym było jednak intymne spotkania z moim zdjęciem, a co innego ze mną, czego wciąż się obawiała. Choć, jak sama przyznała, znacznie mniej niż wcześniej. Na dodatek obok strachu i niepewności pojawiła się już nie tylko ciekawość, a wręcz chęć, by sprawdzić, jak to jest naprawdę. Dotknąć ciała, a nie fotografii. Nie pieścić się samemu, a pozwolić na to innej. Sprawdzić, jak pachnie i smakuje nie zwyczajny do bólu mężczyzna w średnim wieku, a młodziutka dziewczyna z cokolwiek wyższych sfer. A skoro znów pojawiłam się na drodze…

   W tym momencie Aniela niespodziewanie przerwała. Wpatrywała się to we mnie, to w bliżej nieokreślony punkt w oddali, wyraźnie wahając się, czy kontynuować opowieść. Ja też nie bardzo wiedziałam, co robić. Z jednej strony pragnęłam, by ta historia trwała i trwała. By wreszcie było mi dane naprawdę poznać jedyną osobę, którą darzyłam niedającym się pomylić z żadnym innym uczuciem. Dowiedzieć się, co myślała, co czuła, co się z nią działo przez te wszystkie lata. Z drugiej jednak… tak, byłam coraz bardziej podniecona! I naprawdę bałam się, że nie wytrzymam i rzucę się na Anielę. Tak po prostu. Nie zważając ani trochę na stan, w jakim się znajdowała.
   Autentycznie przestraszona własną reakcją poderwałam się spanikowana, próbując zająć czymś zarówno ręce, jak i umysł. Wyciągnęłam zachomikowaną na wyjątkowe okazje najprawdziwszą kawę i paczkę ciasteczek na równie koszernym maśle, po czym przygotowałam godną królewskiego stołu ucztę. Mając nadzieję, że w międzyczasie wstydliwy rumieniec przestanie wreszcie palić mi policzki. A gdy już wróciłam do pokoju, przysiadłam z powrotem na łóżku i czekałam, obserwując jak Aniela powoli zbiera się w sobie. Jak coraz częściej na mnie zerka. Jak nalewa intensywnie czarnego, parującego płynu do połowy kubka, po czym uzupełnia go kończącą się wódką. Jak wypija miksturę jednym haustem, krztusząc się przy tym gwałtownie. I jak znów zaczyna mówić.

   Po ledwie paru zdaniach zrozumiałam jakże boleśnie, że nieważne jak długo i jak bardzo starałabym się uspokoić – zupełnie nie byłam przygotowana na słowa Anieli. Na cichutkie szepty, które ledwie mogłam zrozumieć. Na przesycone nieokiełznanymi emocjami, pełne wulgaryzmów pokrzykiwania. Na momenty tak wzruszające jak pogrzeb synów, w trakcie których nie potrafiłam powstrzymać wzbierającej w kącikach oczu słonej wilgoci. Na historię życia kobiety upadłej, poniewieranej oraz pogardzanej, która według jej własnych słów tylko raz w życiu czuła się naprawdę szczęśliwa. Potrzebna. Kochana. Pożądana.
   Właśnie ta intymna, wypełniona najbardziej osobistymi z osobistych zwierzeń opowieść o odkrywaniu siebie, najbardziej mnie poruszyła. Gdy Aniela wyznawała mi jak na spowiedzi, że to nasza znajomość pozwoliła jej wreszcie zrozumieć, kim tak naprawdę jest. Kim zawsze była. I że od pewnego momentu już ani nie potrafiła, ani tym bardziej nie chciała zaprzeczać swoim skłonnościom. Ja zaś z każdym kolejnym zdaniem pojmowałam, dlaczego przed laty postępowała tak, a nie inaczej. Czemu uwodziła i dawała się uwodzić. Dlaczego nie tylko pozwalała, ale sama chciała dawać się tak wykorzystywać. Czemu mnie prowokowała, bym wymierzała jej karę na coraz bardziej wyuzdane sposoby.
   Ale to wciąż nie było wszystko, bowiem niespodziewanie Aniela zmieniła temat i opowiedziała, jak została zmuszona szantażem do zeznawania przeciwko Zdzichowi. Na krótko przed rozprawą mieli ją odwiedzić smutni panowie i oznajmić, że albo złoży odpowiednio obciążające oświadczenie, albo oni złożą wniosek o odebranie jej synów. W trybie natychmiastowym. A ją oskarżą o niegodne prowadzenie się, brak zdolności do samodzielnej egzystencji i cokolwiek jeszcze zechcą, by równie szybko wylądowała na przymusowym leczeniu w zakładzie zamkniętym. Z którego wyszłaby albo po długich latach jako wrak człowieka, albo i wcale.  

   Nie zdążyłam jeszcze ochłonąć po tej wiadomości, gdy Aniela znów powróciła do wyznań natury intymnej i walnęła prosto z mostu, że to właśnie nasze seksualne perwersje obudziły w niej uśpione od zawsze demony. I nawet nie tyle moja dominacja, co własna uległość stała się dla niej źródłem autentycznej satysfakcji. Tak po prostu. Od zawsze bowiem znęcano się nad nią, poniżano i traktowano gorzej niż źle, lecz przy mojej pomocy nie tylko zaakceptowała własną naturę, a wręcz nauczyła się czerpać z niej przyjemność. A skoro nie mogłyśmy się już widywać, musiała znaleźć sobie nowych oprawców. Więc znalazła.
   Do pewnego momentu wydawało mi się, że miałam dość sił, by znieść coraz obrzydliwsze opisy okropieństw, które mi serwowała. Nawet jeśli parokrotnie musiałam odruchowo przysłonić dłonią usta, by nie zwymiotować na stół, jak choćby przy scenie z dwoma podstarzałymi małżeństwami, traktującymi ją nie tylko jak żywy worek do bicia, ale i toaletę. Albo kiedy wspomniała o spotkaniu z niedoszłym panem doktorem, który mimo dyscyplinarnego relegowania z medycyny tak bardzo pragnął poznać sekrety kobiecej anatomii, iż nie wahał się słono płacić za możliwość pogrzebania w tym czy owym… To jeszcze jakoś wytrzymałam, lecz w pewnym momencie Aniela doszła do zdecydowanie zbyt szczegółowej relacji, jak najpierw została naszprycowana jakimiś proszkami, a potem pozostawiona na łaskę i niełaskę niewyżytych uczestników czegoś, co zapowiedziano jej jako „niewinną wieczorną orgietkę pana barona Hómanieskiego”, a co faktycznie zamieniło się w festiwal zezwierzęcenia. Także dosłownego. Zwłaszcza w finałowym etapie, trwającym do białego rana w stajni.
   Szczęście w nieszczęściu, że tym razem zdążyłam dobiec do zlewu. No, prawie… Nie potrafiłam jednak, choć kolejne chlusty kwasu zalewały mi usta, wyrzygać wyrzutów sumienia, że wszystko to stało się przeze mnie oraz moje nieprzemyślane i nieodpowiedzialne decyzje. Nie mogłam pozbyć się sprzed załzawionych oczu każdej blizny, nakłucia czy śladu po przypaleniu, które wcześniej zrzucałam na sadyzm okupanta, a które okazały się być świadectwami zupełnie czegoś innego. Nie dawałam rady opanować niekontrolowanych skurczów ciała, nieumiejącego sobie poradzić z tak nagłym przejściem od podniecenia do wstrętu.
   Gdy wreszcie dowlekłam się z powrotem do pokoju, nie miałam już siły. Na wysłuchiwanie dalszego ciągu losów mej ukochanej, na przeprosiny, na pretensje, na płacz… na cokolwiek. Opróżniłam tylko butelkę z resztki nieprzyjemnie ciepłego alkoholu, próbując choć trochę uspokoić rozregulowany żołądek, po czym, nie pytając o pozwolenie, położyłam się na podołku Anieli i zamknęłam oczy.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 18-24.10.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz