Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 8)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 8)Zapraszam na epizod ósmy!

***

ROZDZIAŁ TRZECI – BYNEK (3/3)

*

   Decyzja o przeprowadzce nie należała do ani łatwych, ani tym bardziej przyjemnych, lecz mimo wszystko przypadła na całkiem sprzyjający okres – mianowicie coraz głośniej mówiło się wówczas o wielkich państwowych planach utworzenia nowego okręgu przemysłowego w centrum kraju, nazywanego mało ambitnie (lecz jakże trafnie) właśnie Centralnym Okręgiem Przemysłowym. Co ważniejsze, trąbiła o tym już nie tylko prorządowa propaganda na czele z piejącym z zachwytu ministrem skarbu Kwiatkowskim, ale także zwyczajni ludzie, rozpowiadający o gigantycznych pieniądzach, wtłaczanych w nie tylko nowe fabryki, lecz także ogólną infrastrukturę – od dróg, przez linie kolejowe, po całe miasta. A tam, gdzie inwestowano w sprzęt, potrzebowano także ludzi do jego obsługi, co potencjalnie otwierało przed nami szansę na znacznie lepszą przyszłość niż na Śląsku. Bo cokolwiek nie mówić, może i Bynek był nominalnie górnikiem, jednak znał się także na mechanice maszyn. Mnie zaś było w zasadzie obojętne czy wyliczałam pensję kelnerki, czy pana starszego specjalisty od stawiania babek z piasku.
   Przemyśleliśmy więc wszystkie, za, przeciw oraz być może, później pochodziliśmy, pojeździliśmy i porozmawialiśmy z kim trzeba (z kim nie trzeba zresztą też), aż wreszcie udało się nam zdobyć nie tylko posady przy nowopowstającej hucie, ale także mieszkanie na równie świeżutkim osiedlu pracowniczym. W ciągu kolejnych tygodni domknęliśmy więc wszystkie sprawy, zorganizowaliśmy pożegnalne przyjęcie na pół familoka, zapakowaliśmy dobytek na jedną ciężarówkę – bo wbrew pozorom nie było go wcale tak dużo – i ruszyliśmy w podróż w nieznane, rozpoczynając nowy rok tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy już na nowym miejscu.

   Niestety, mimo najszczerszych chęci i prób wyzbycia się jakichkolwiek uprzedzeń, po przyjeździe na miejsce doznałam chyba jeszcze większego rozczarowania niż kilka lat wcześniej, gdy wysiadałam z pociągu. Na Śląsku bowiem zderzyłam się z wieloma rzeczami, które – mówiąc delikatnie – niezbyt mi się podobały, ale przynajmniej były. Tutaj natomiast nie było niczego, jako mawiał pewien przesławny prorok. Wciąż rozgrzebana budowa osiedla, rozgrzebana budowa huty, pomiędzy nimi rozgrzebana budowa drogi, a dookoła lasy, pola i wioski. Nieraz tak zacofane, zaniedbane i najzwyczajniej skrajnie biedne, aż kłuły w oczy nie tylko mnie, ale nawet Bynka, który przecież niejedno w życiu widział. Wówczas zrozumieliśmy, że potrzebna nam będzie nawet nie żelazna, a Stalowa Wola, by momentalnie stamtąd nie uciec.
   Niemniej, gdy przezwyciężyliśmy pierwszą niechęć i poznaliśmy podobnych nam sąsiadów, potraktowaliśmy nową sytuację niczym swego rodzaju wyzwanie – oto my, pierwsi z pierwszych i najodważniejsi z odważnych, mieliśmy tworzyć coś z niczego, aby kraj rósł w siłę, a ludziom żyło się dostatniej! Czy jakoś tak… A naprawdę tworzyliśmy skład iście międzynarodowy: ów inżynier przyjechał z okolic Tarnopola, tamten konstruktor z Freie Stadt Danzig (o którego nazewnictwo musiałam się z nim od razu podochodzić), a jeszcze inny specjalista pochodził aż z samego Piotrogrodu, skąd uciekł jeszcze przed bolszewicką zarazą. Ba, trafił się nawet tak prawilny kupiec z Nalewek, bardzo słusznie wietrzący niemały zysk na niezagospodarowanym jeszcze rynku, że na sam jego widok pejsy zaczęły mi się skręcać.
   Poza tym nowe miejsce i nowi ludzie stwarzali szansę na ustalenie zupełnie nowych zasad. Nie musiałam już trzymać się kurczowo ani warszawskiego, ani śląskiego, ani jakiegokolwiek innego savoir-vivre, tylko stworzyć go od zera na podstawie najlepszych wzorców. Przynajmniej teoretycznie, bo praktycznie szybko zorientowałam się, że towarzyszył temu pewien problem. I to taki w zasadzie nierozwiązywalny. O ile mianowicie mogłam się bawić w bycie samozwańczą przywódczynią lokalnych emancypantek – w czym zresztą pomagała mi znajomość bodaj wszystkich używanych tutaj języków, włącznie z całkiem niezłym zasobem zwrotów w jidysz – o tyle musiałam trzymać się jak najdalej od wszelkich skandali obyczajowych. Co wcale nie było takie łatwe…

   Owszem, każda kolejna dniówka była wypełniona przede wszystkim pracą zawodową, pracą w mieszkaniu i na koniec pracą dokoła niego, a weekendy nie zostawiały zbyt wiele czasu na sprośne rozmyślania, jednak nie byłam ani ślepa, ani tym bardziej głupia i zdawałam sobie doskonale sprawę ze swojej atrakcyjności. Zarówno w pojedynkę jak i tym bardziej w towarzystwie sprawiającego wrażenie nie tyle mojego męża, co raczej młodszego kuzyna Bynka. Na dodatek mogłam sobie pozwolić na dalece większą swobodę w doborze ubioru niż na Śląsku, więc szybko postanowiłam zamienić długą spódnicę na obrazoburczą niemal garsonkę, którą lokalna krawcowa miała uszyć dokładnie na wzór kreacji podejrzanej na jakimś filmie z Dietrich. A może Garbo? W każdym razie im dłużej kobiecina zgrzytała zębami na moje dziwne gusta, tym ja uważniej przypatrywałam się jej dorastającej córce, której widok niespodziewanie obudził we mnie dawno stłumione pragnienia.
   A byłam już przecież tak pewna i święcie przekonana, że po Anieli nie zapałam pożądaniem do żadnej kobiety, zwłaszcza że Bynek mimo braku czasu naprawdę zaspokajał mnie w stopniu co najmniej zadowalającym. Tymczasem już na pierwszej wizycie, gdy w zasadzie to ona a nie jej matka zdejmowała ze mnie miarę, poczułam się… osobliwie. Choć wiedziałam, że dziewczyna nie miała absolutnie żadnych niegodnych zamiarów, to kiedy zaopatrzona w centymetr dłoń dotykała mego biustu, bioder czy ud, zaczynałam bezwiednie drżeć niczym osika. Tak mocno, aż w pewnej chwili sama zainteresowana także to zauważyła i naiwnie niewinnym tonem zapytała, czy aby na pewno dobrze się czuję i nie jest mi zimno, choć przecież nawet w pomieszczeniu żar był wprost nieznośny.
   Mogłam to jeszcze od biedy zrzucić na specyficzną sytuację – ostatecznie przez dłuższy czas prężyłam się w samej bieliźnie przed młodą, naprawdę atrakcyjną pannicą, co samo w sobie było wystarczającym powodem do sprowokowania pewnych reakcji stęsknionego za kobiecym dotykiem ciała. Czymś zupełnie innym były natomiast chwile, w których to ja sama kierowałam wzrok tam, gdzie nie powinnam. W pełni świadomie i z premedytacją.
   I pół biedy, gdy chodziło o mężczyzn, oni bowiem wlepiali we mnie swe ślepia tak bezczelnie, że w końcu zaczęłam odpowiadać dokładnie tym samym. A jeśli jeden z drugim był na tyle odważny – czy raczej bezdennie głupi – że dodatkowo zagwizdał lub tym bardziej rzucił jakimś pożal się Boże ”komplemętę”, wówczas błyskawicznie odpowiadałam pięknym za nadobne, praktycznie zawsze wychodząc z owych przepychanek w glorii chwały. Poza tym nie miałam zamiaru przekraczać granic niewinnego w gruncie rzeczy flirtu, tępiąc w zarodku wszelkie nadzieje na cokolwiek więcej.
   Co się zaś tyczyło kobiet… niby nie oglądałam się za każdą mijaną na ulicy z zamiarami zaciągnięcia jej w krzaki, nie mogłam jednak zaprzeczyć, że moje spojrzenia, myśli i w końcu fantazje stawały się z tygodnia na tydzień coraz odważniejsze. W końcu przyłapałam się na tym, że nawet w towarzystwie męża potrafiłam zawiesić oko na co bardziej atrakcyjnej krągłości, nie mówiąc już o chwilach, w których zostawałam sama. I w takiej właśnie sytuacji, gdy pewnego niedzielnego poranka Bynka wezwano jakiejś pilnej awarii, a ja z braku lepszych planów postanowiłam zająć się zaległym praniem, stało się coś, co stać prędzej czy później musiało. Ale po kolei…

   Osiedle, na którym zamieszkaliśmy, zaprojektowano zgodnie z najbardziej nowoczesnymi i stawiającymi na nieograniczoną niczym funkcjonalność wytycznymi modernistów: proste z formie, lecz jednocześnie zgrabne bloki wtopiono w organiczny wręcz sposób w otaczający lasek, tworząc istną oazę szczęśliwości. Nawet jeśli wciąż niedokończoną, o czym świadczyły choćby regularnie kursujące pod oknami ciężarówki pełne przeróżnych materiałów budowlanych. Na dodatek nowi mieszkańcy poprzywozili ze sobą bardzo tradycyjne zwyczaje, dzięki którym całkiem szybko poczułam się tam wyjątkowo swojsko: dzieciaki ganiały radośnie po zacienionych alejkach, kobiety rozciągały ponad ledwo zasianymi trawnikami kilometry sznurów do prania, a mężczyźni, gdy deficyt niezbędnej do spotkań towarzyskich infrastruktury stawał się zbyt dotkliwy, po prostu szli na jedną z niedalekich budów z odpowiednią ilością waluty wymiennej, a wracali z pachnącą nowością ławeczką.
   Na taki właśnie placyk, będący plenerowym przedszkolem, miejscem spotkań lokalnego klubu dyskusyjnego oraz suszarnią w jednym, zawitałam owego niedzielnego południa. Przystanęłam przy kilku wciąż wolnych sznurkach i zaczęłam wyciągać z kosza efekty ostatniej godziny ciężkiej harówki nad balią, nucąc sobie pod nosem melodie z najnowszego radiowego recitalu Ordonki. I wówczas, pośród gwaru dosłyszałam dwa, niedające się pomylić z żadnymi innymi głosy, należące do mieszkających w sąsiednim budynku sióstr, które najwyraźniej także postanowiły zrobić przepierkę. Nie jednak pościeli, a bielizny, którą bez śladu zawstydzenia prezentowały wybitnie rozemocjonowanej publice. Jakby tego było mało, same wywieszające były ubrane w wyjątkowo cienkie ciuszki, falujące pod najmniejszym nawet powiewem.
   Wychyliłam się z ciekawością ponad prześcieradło i… jakby mnie piorun strzelił. Ze starszą, wyjątkowo kształtną blondynką Hesią byłyśmy mniej więcej równolatkami, jednak poza tym faktem różniłyśmy się właściwie wszystkim – choćby tym, że ona miała trójkę dzieci, z których najmłodsze, mając za nic wszelkie konwenanse, bezustannie dobierało się do ogromnych piersi rodzicielki. Nieco zaś młodsza od Hesi, kasztanowowłosa Mela nadal zachowała niemalże dziewczęcą wiotkość, co bardzo ułatwiało jej lawirowanie pomiędzy wbitymi w ziemię palikami. A ja stałam i stałam, patrzyłam i patrzyłam… i pewnie bym się zastała i zapatrzyła, gdyby nie szczebiotliwe „Doberek! Co to tam dzisiej robiemy, też porządunie?”, które rzuciła przyjaźnie zza wywieszanych właśnie pantalonków w kwiatuszki, kręcąc równocześnie piruet niczym rasowa primabalerina.
   Oszołomiona gorącem bijącym nie tylko z nieba, ale i dolnych okolic brzucha, bąknęłam coś niezrozumiałego w odpowiedzi, błyskawicznie dokończyłam rozwieszanie prania i czmychnęłam chyłkiem za róg budynku, gdzie oparłam plecy o kojąco chłodny mur, próbując pozbierać myśli. I nie dostać apopleksji przy okazji. Z coraz marniejszym skutkiem zresztą. A przecież Mela i Hesia były jedynie moimi sąsiadkami! Tylko i wyłącznie! Widywałam je po wielokroć na targu, spacerze, w drodze do pracy, nieraz sobie też pogawędziłyśmy na mniej lub bardziej niezobowiązujące tematy. Owszem, nie mogłam odmówić im atrakcyjności, jednak w żadnym wypadku nie w kontekście seksualnym!
   Aż do tej chwili.

   I w tym właśnie momencie, gdy wciąż nijak nie mogłam się opanować, podeszła do mnie kolejna „znajoma z kościoła” – odziana w kwiecistą spódnicę, ze zwieszającym się aż pod pas warkoczem grubości przedramienia góralka Maryna. Wyższa ode mnie o dobre pół głowy, z ogorzałą, posiekaną wiatrem twarzą i biodrami, które mogłyby rozgniatać orzechy samym cieniem. Zaczęła coś mówić pełnym troski głosem i nawet wyciągnęła rękę, lecz ja na ów gest zareagowałam już nie pozornie zorganizowanym wycofaniem się na z góry ustalone pozycje, a paniczną rejteradą.
   Zasapana wbiegłam do mieszkania i od razu dopadłam okna, by odciąć się od wypełnionego zdecydowanie zbyt dużą ilością pokus świata. Jednak zanim pociągnęłam za klamkę, ostatni raz mimowolnie zerknęłam na plac. Przez ledwie parę sekund. To jednak wystarczyło, bym zauważyła zaśmiewającego się wariacko dzieciaka, uciekającego z pustym już wiadrem, którego zawartość musiał tyle co wylać na goniące za nim Hesię i Melę. Całe mokre. Z mokrymi twarzami, mokrymi włosami i przede wszystkim mokrymi ubraniami, opinającymi ciasno mokre biusty, mokre brzuchy i mokre uda.
   Ja też miałam mokro. Bardzo…
   Wiedziałam, że nie dam rady powstrzymać się dłużej, choćbym nie wiadomo jak próbowała. Nadludzką siłą woli zdążyłam jeszcze cofnąć się w głąb pokoju, opadłam na fotel i momentalnie wsadziłam dłoń pomiędzy przewieszone przez oparcie nogi. Odsunęłam na bok krawędź majtek i dobrałam się do pulsującej pożądaniem intymności. Weszłam w nią tak gwałtownie, aż syknęłam z bólu. Nie cofnęłam się jednak ani na centymetr, wręcz przeciwnie – podążyłam jeszcze głębiej, zanurzając się w lepkiej żądzy, ściekającej po udach. Przymknęłam oczy.
   Nie myślałam już ani o Bynku, ani Halszce, ani także – co nieoczekiwanie mnie zaskoczyło – o Anieli. Wyobraziłam sobie dwie już nie tylko sąsiadki, a pełne naturalnego seksapilu kobiety. Atrakcyjne. Piękne. Buchające niedającą się okiełznać namiętnością. Dające się bezczelnie zaciągnąć do tego samego pokoju, w którym właśnie się byłam.

*

   W którym jestem.
   Przytulam się do Meli i szepczę wprost do ucha sprośne słówka. Kuszę ją bezczelnie. Namawiam do grzechu. Do przeżycia namiętnych chwil z drugą kobietą, czego, sądząc po reakcji, jeszcze nigdy nie doświadczyła. Nie czekając na odpowiedź chwytam jej dłoń i zaczynam całować palce. Płonące rumieńcem policzki. Szyję. Delikatnie pociągam zębami złote kolczyki. Wreszcie dotykam pełnych warg o intensywnym kolorze przejrzałych czereśni. Tak słodkich, wilgotnych, rozedrganych rozszalałymi emocjami… Podążam w dół, odsłaniając po drodze niewielkie, jędrne piersi, zwieńczone twardniejącymi sutkami. Wsuwam język w dołeczek pępka i sunę dalej, pomiędzy gładkie uda. Przyklękam, z największą ostrożnością rozchylam porośnięte mięciutkimi włoskami wargi i sięgam aż do nabrzmiałej perełki, niecierpliwie oczekującej pieszczot. Ssę ją z największą czułością, delektując się spływającą kącikami ust słodyczą.
   Zamiast jednak od razu dojść do finału, wstaję i z szelmowskim uśmiechem na wilgotnych ustach odwracam się do wciąż stojącej w drzwiach zszokowanej Hesi. Podchodzę do niej i przyciągam do siebie, podobnie jak parę chwil wcześniej jej siostrę. Biorę w ręce miękki, matczyny biust, rozkoszując się jego apetycznym ciężarem. Tym razem brodawki są tak duże, że ledwie mieszczą się w ustach. Smakuję je dłuższą chwilę, po czym wędruję dalej, przez fałdki na bokach aż do linii pośladków. Popycham Hesię tak, by uklęknęła, podparta na łokciach. Na widok jej pełnych poślad… wielkiego tyłka aż cieknie mi ślina. Poodciągam pachnącą mydlinami sukienkę, wbijam paznokcie w cudownie pełne półkule i rozchylam je jak najszerzej. Przeciągam językiem po tym razem króciutko przystrzyżonym, nastroszonym zaroście, jednak nie zatrzymuję się wcale na jego krawędzi. Podążam dalej, ku mrugającemu zachęcająco guziczkowi, któremu nie potrafię i nie chcę się oprzeć. Hesia pojękuje z rozkoszy i zawstydzenia jednocześnie, sprawiając mi niewypowiedzianą przyjemność.
   Wylizuję jedną i drugą kochanicę, pomagając sobie coraz odważniej wyjątkowo biegłymi w tej materii dłońmi. Daję im orgazm za orgazmem, nie wycierając po drodze ani palców, ani tym bardziej ust. Pragnę czuć smak obu sióstr jednocześnie. A kiedy wreszcie mają dość, powstaje i podziwiam je całe mokre, zasapane, spoglądające na mnie półprzytomnymi oczami. Uśmiecham się ponownie, tym razem z niemałą satysfakcją – znam bowiem takie spojrzenia. Identycznie patrzyła na mnie Aniela…
   Przyciągam Melę i Hesię do siebie, całuję raz jeszcze i bez śladu zawstydzenia żądam wprost, by się odwdzięczyły. Dokładnie w ten sam sposób. Po czym przysiadam na fotelu, podciągam wysoko nogi i zamykam oczy. Już po chwili czuję, jak dwa języki symultanicznie wwiercają się we mnie, a dwie pary dłoni drażnią spragnione rozkoszy sutki. Chwytam za włosy, dociskając usta jednej do tryskającej żądzą cipki, a drugiej do wcale nie mniej wilgotnego tyłeczka. Dochodzę raz po raz, przeżywając jedno szalone szczytowanie po drugim.

   W końcu i ja opadam z sił. Nim jednak zakończę ów rodzinny festiwal lesbijskiej perwersji, chcę ostatni raz spojrzeć okiem na swe dzieło. Podnoszę więc ciężkie powieki i… momentalnie znów je przymykam, zaślepiona smugą słońca, wpadającą przez drzwi.
   Drzwi? Jakie znowu drzwi? Przecież są zamknięte!

*

   Były zamknięte! Na pewno! Przecież nie zostawiłabym ich tak, by każdy mógł wejść i mnie zobaczyć, prawda?
   Otóż nie.
   Otwarłam oczy raz jeszcze i odruchowo przetarłam je dopiero co wyjętą z majtek ręką. I zamarłam. Naprzeciwko mnie stała Maryna, trzymając w ręku mój własny, pusty kosz na pranie, który widocznie zostawiłam na dole. Nieruchoma, nawet nie próbująca udawać, że nie wpatruje się otwartymi szeroko, piwnymi oczami w mą mokrą od emocji twarz. Odsłonięte w międzyczasie piersi. Wciąż rozchylone nogi. Ja zaś w odpowiedzi tylko gapiłam się na nią zamglonym wzrokiem, unosząc się wciąż na eterycznej chmurze przyjemności. Byłam tak zszokowana własnym wstydem, zadyszana i oszołomiona namiętnością, że zamiast zerwać się z fotela i schować za oparciem, albo chociaż przysłonić ręką co bardziej gorszące fragmenty, zaczęłam ryczeć. Czy raczej wyć histerycznie, pragnąc tylko, by świat się na mnie zawalił. Dosłownie.
   I wtedy stało się coś, czego nie mogłam zrozumieć. Maryna, zamiast zgodnie z wszelką logiką uciec, zatrzasnęła tylko drzwi – tym razem naprawdę – i podeszła do mnie. Pociągnęła krawędź spódnicy, by zakryć wciąż pulsujące łono, pochyliła się nade mną i objęła ramionami. I czekała w milczeniu, pozwalając się wypłakać, wyjęczeć i uspokoić emocje – a przynajmniej na tyle, bym mogła wybełkotać nieskładne przeprosiny i samodzielnie wstać. A potem uśmiechnęła się z czułością oraz troską, jakiej nijak nie spodziewałabym się po obcej przecież osobie, po czym, jakby nie stało się nic godnego uwagi, zapytała czy dam sobie radę, czy może ma do mnie przyjść wieczorem? Albo następnego dnia? Kiedykolwiek? Bo jeśli tylko potrzebowałabym wsparcia, rozmowy lub zwykłej obecności, postara się pomóc.
   Tylko cóż z tego, że potrzebowałam takiej pomocy jak chyba nigdy wcześniej, skoro nie mogłam się przemóc, by w pełni z niej skorzystać? To znaczy owszem, zobaczyłam się z Maryną już następnego dnia, lecz właściwie tylko po to, by jak najogólniej i z pominięciem co bardziej niewygodnych szczegółów wytłumaczyć się z własnego naprawdę niegodnego zachowania. I tyle. Przeprosiłam ją pokornie, oczekując w zamian albo bury, albo co najmniej umoralniającej przemowy, tymczasem ona zachowała się jak… Ciężko mi to było przyznać, a jeszcze trudniej nazwać w ten sposób, lecz jak matka. Wysłuchała mnie spokojnie, udzieliła paru bardzo wyważonych, pełnych zrozumienia porad, a w podsumowaniu ponownie powtórzyła, że mogę ją odwiedzać kiedy i z jakiego tylko powodu zechcę. A skoro tak, nie miałam zamiaru odmawiać, choć wciąż postanowiłam trzymać najskrytsze sekrety tam, gdzie ich miejsce. Czyli właśnie w sekrecie.
   Upewniona, że ze strony Maryny nie spotkają mnie żadne przykrości, zaczęłam się zastanawiać, co właściwie z Bynkiem? Bo o ile poprzedniego dnia udało mi się w porę doprowadzić do jako takiego stanu i zaraz po jego powrocie z pracy ukryć w łóżku pod pretekstem całodniowego zmęczenia, o tyle wiedziałam, że następny wybuch pożądania będzie jedynie kwestią czasu. I może za tydzień, a może już następnego dnia znowu wyjrzę przez okno, pójdę nad miejscową rzeczkę i zaczaję w krzakach, albo po prostu położę się na przyjemnie chłodnej pościeli z zamkniętymi oczami. I wsadzę rękę w majtki, marząc o doznaniach, jakich mój mąż nie był w stanie mi zapewnić. Choćby nie wiadomo jak bardzo się starał. I właśnie dlatego postanowiłam porozmawiać również z nim.
   Najpierw wyznać prawdę, później przeprosić, że mimo starań nie jestem tak idealną żoną jak powinnam, a na koniec… cóż, miałam cichą – i niezwykle samolubną – nadzieję, że może nie tylko zaakceptuje moje podniety, z którymi nie potrafiłam już dłużej walczyć, ale nawet da ciche przyzwolenie, bym sobie kogoś znalazła? Któż mógł to wiedzieć? Jednak mimo chęci i wielokrotnie podejmowanych prób, nie mogłam się przemóc. Ani przy okazji porządków, ani przy obiedzie, ani na spacerze, ani nawet w łóżku. I to pomimo kolejnych rozmów z Maryną, której może wciąż nie wtajemniczałam we wszystko, ale która nieodmiennie mnie wspierała i naprawdę pomagała w budowaniu pewności siebie.
   I pewnie bym tak czekała i czekała do przysłowiowego końca świata, gdyby wcześniej ów świat nie postanowił się dla mnie skończyć tak na poważnie.

*

   Całkiem zwyczajny, letni dzień tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku rozpoczął się równie zwyczajnie jak wszystkie poprzednie – zjedliśmy zwyczajne śniadanie i zwyczajnie poszliśmy do pracy, kupując po drodze równie zwyczajne drożdżówki w mijanej po drodze zwyczajnej piekarni. Za bramą zakładu daliśmy sobie jeszcze ostatniego, zwyczajowego całuska, po czym Bynek skręcił w kierunku nowobudowanej kotłowni, a ja zaszyłam się w biurze. Nie byłam nerwowa, nie miałam dziwnych przeczuć, nic z tych rzeczy. Co najwyżej czułam lekką sztywność nóg po ostatnim wieczorze, kiedy to naszła nas ochota, by kochać się na stojąco. I to wszystko.
   Nie zwróciłam specjalnej uwagi ani na głuche tąpnięcie, ani także na narastający z każda chwilą harmider, dobiegający z zewnątrz – ostatecznie wszędzie dookoła panował jeden wielki, nieustanny chaos i tu ktoś pokrzykiwał, tam coś spadło i narobiło hałasu… Ot, jak to na budowie. Dopiero gdy do ogólnego zamieszania dołączyło wycie syren, dotarło do mnie, że musiało stać się coś znacznie poważniejszego. A skoro tak, dojadłam bułkę ze śniadania, popiłam ją resztką kawy i spakowałam torebkę, szykując się na ewentualną przerwę lub nawet ewakuację budynku, która również nie była czymś niespotykanym.
   Dopiero wtedy z ciekawości podeszłam do okna, starając się dostrzec cokolwiek poza biegającymi nerwowo ludźmi, gdy do pokoju wpadł zadyszany, blady jak ściana kierownik Bynka. I spojrzał na mnie pełnymi przerażenia oczami, mamrocząc pod nosem coś jakby „kotłowy… kotłowy zabity…”

   Ludzie często wyobrażają sobie, że śmierć jest nie wiadomo jak doniosłym, uroczystym wręcz wydarzeniem. Że najpierw przez pół roku zapowiadają ją tajemne znaki na niebie i ziemi, samemu jej nadejściu towarzyszy anielskie lamento, a po wszystkim cały świat pogrąża się w żałobie. Przepraszam, ale gówno prawda. Jedna, wielka, pierdolona, gówno, kurwa jebana mać, prawda! Kostucha zazwyczaj przybywa bez żadnej zapowiedzi i tym bardziej nie pytając absolutnie nikogo o pozwolenie. Nie przejmuje się płaczem, złorzeczeniami, pozostawionym po sobie poczuciem pustki oraz niesprawiedliwości. Po prostu bierze, co do niej należy i odchodzi. I tyle ją widzieli. Aż do następnego razu.
   Kiedy umierała moja matka, teoretycznie miałam nieco więcej czasu, by się do tego przygotować, jednak byłam tak zszokowana samą tą sytuacją, że wszystko odbyło się jakby obok mnie. Ojciec powiesił się bez słowa uprzedzenia we własnym salonie, podczas gdy ja, niczego nieświadoma, podawałam na stołówce żur czy tam szałot. Bynek natomiast zginął w zwyczajny dzień, przy wykonywaniu zwyczajnych prac i w zwyczajny do bólu, pozbawiony jakiegokolwiek patosu sposób, w wyniku wybuchu kotła grzewczego. Może ze zmęczenia, pośpiechu lub nawet pospolitej nieuwagi pociągnął za nie tę dźwignię, co trzeba? Może ktoś przed nim czegoś nie dokręcił, lub przeciwnie – zrobił to za mocno? Może jakiś zawór nie zadziałał, jak powinien? Może nitowania albo spawy były słabe? Może któraś z rur miała wadę, przez którą pękła od nadmiernego ciśnienia? Może…
   A może po prostu mój świętej już pamięci mąż znalazł się pechowo w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie?
   W gruncie rzeczy było to zupełnie nieistotne. Po pierwsze dlatego, że właściwych odpowiedzi na owe wątpliwości mógł udzielić jedynie on sam i Matka Boska, a żadne z nich nie miało zamiaru podzielić się tą wiedzą. Po drugie zaś nijak nie zmieniało to faktu, że w jednej chwili Bynek był całkowicie zdrowym, uśmiechniętym, dowcipkującym w najlepsze młodym mężczyzną z zawadiackim wąsikiem, by w następnej zamienić się w przygniecioną poskręcanym żelastwem bezkształtną masę strzaskanych kości, powyłamywanych stawów, rozerwanych tkanek i rozbryzgniętych wszędzie strzępów mózgu, krwi i wolałam nawet nie wiedzieć, czego jeszcze.

   A ja znów zostałam sama.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 18-24.10.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz