Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 11)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 11)Zapraszam na epizod jedenasty, stanowiący zakończenie oryginalnego rozdziału czwartego i jednocześnie całej pierwszej części historii, opublikowanej jeszcze w 2021 roku.

***

ROZDZIAŁ CZWARTY – ANIELA (3/3)

*

   Kolejne dni spędziłam na odwiedzaniu miejsc, które w każdej innej sytuacji omijałabym wyjątkowo szerokim łukiem. Targowałam się ostro nie tylko ze Stachem, lecz także – gdy akurat moje wygórowane życzenia przerastały jego możliwości aprowizacyjne – z najgroźniejszymi zakapiorami, rezydującymi w najbardziej obskurnych melinach. Byle tylko zdobyć dla Anieli wszystko, na co zasługiwała, a czego los zawsze jej skąpił. Puchową kołdrę, mięciutką piżamkę z najdelikatniejszej bawełny, gołębie mięso na rosół, pachnące olejki… W końcu zaś, widząc jak cierpi, posunęłam się jeszcze dalej. Wparowałam bez kolejki do wiadomego lekarza, rzuciłam mu na stół wszystkie kosztowności jakie posiadałam, a w zamian bezczelnie zażądałam towaru, za którego posiadanie i on, i ja wylądowalibyśmy z miejsca w gestapowskich kazamatach. Oczywiście na początku nie chciał o tym słyszeć, więc najpierw dołożyłam do puli może i lekko schodzone, lecz mimo wszystko podbite prawdziwymi lisami futro, a potem otwarcie zaszantażowałam. W końcu co jak co, ale pokątne kurowanie byłych więźniarek – bo mimo że znałam już prawdę o bliznach Anieli, nie miałam zamiaru ujawniać jej doktorowi, który miał na temat ich pochodzenia zgoła inne teorie – nie spotkałoby się raczej z wdzięcznością władz.
   Odebrałam niewielkie, mieszczącą się na dłoni kartonowe pudełeczko dosłownie w ostatniej chwili. Anieli tak się pogorszyło, że nie tylko prawie nie wstawała z łóżka, ale i ewidentnie przestawała pojmować, co się dookoła niej działo. Ja natomiast wiedziałam, że postępuję źle. Wstrętnie. Obrzydliwie. Nieludzko wręcz. Jednocześnie miałam jednak świadomość, że nie mogłam inaczej. A może po prostu nie chciałam? Łudziłam się, że to, co miałam zamiar zrobić, będzie aktem łaski? Miałam tylko nadzieję, że Bóg mi to wszystko wybaczy…
   Najpierw, zgodnie z poleceniem lekarza, nabrałam zawartość ampułki z brązowego szkła do strzykawki i wkłułam się w ramię półprzytomnej, ubranej jedynie w halkę ukochanej. Potem zaś, tym razem już otwarcie ignorując instrukcje, powtórzyłam to samo z drugą dawką. I trzecią. Zdając sobie doskonale sprawę, że podana ilość morfiny dalece przekracza tę zalecaną w uśmierzaniu bólu.

   Po wszystkim jak najczulej przeczesałam włosy Anieli i natarłam jej policzki oraz szyję pachnącym egzotycznymi kwiatami balsamem. Następnie przygasiłam lampę, rozebrałam się do naga i przykryłam nas obie kołdrą. Zaczęłam delikatnie całować płatki uszu, szyję, policzki, podskubywałam usta. Miałam świadomość, że ma oblubienica zapewne zupełnie nie czuła, co z nią robiłam, lecz wcale z tego powodu nie przerwałam. Podążałam się niżej, przez sutki, do brzucha. Rozpięłam guziczki koszulki i rozsunęłam materiał tak, by odsłonić jak najwięcej. Przytuliłam się policzkiem do wychudłego łona, walcząc usilnie z samą sobą, czy posunąć się jeszcze dalej. Ostatecznie złożyłam samotny pocałunek na pokrytej nastroszonym zarostem skórze i zawstydzona zakończyłam ową dziwaczną ceremonię.
   Przytuliłam się całą sobą do nieruchomego ciała i nasłuchiwałam coraz płytszego oddechu oraz słabnącego powolutku serca. Próbowałam walczyć z narastającym gwałtownie podnieceniem, czując, że jeszcze chwila i nie dam rady się dłużej powstrzymywać. Przecież całe lata marzyłam, by jeszcze choć raz zobaczyć Anielę! Przytulić się do niej i dotknąć jak kiedyś. Wsunąć w nią palce, objąć udami, pocałować nie tylko w usta… A teraz znów miałam ku temu okazję. Jedną jedyną, którą musiałam wykorzystać tutaj i teraz. Zamknęłam więc wilgotniejące od napływających łez oczy i szepcząc Anieli wprost do ucha: „kocham cię, kocham, kocham, kocham” doprowadziłam się palcami do ostatniego wspólnego orgaz…
   Nie! Tego nie zrobiłam! Dla dobra nas obu. Na powrót naciągnęłam halkę na gasnącą w oczach Anielę, przykryłam ją szczelnie kołdrą i objęłam po raz ostatni. Zamknęłam oczy.

   Bałam się, że gdy wreszcie podniosę oświetlane porannym słońcem powieki, znów nie wytrzymam i się rozkleję, ale nie. Nie potrafiłam już dłużej rozpaczać. Resztkami sił przywołałam najwspanialsze ze wspaniałych wspomnień o Anieli – to, w którym kochałyśmy się po raz pierwszy. Kiedy wtulała się we mnie, tryskając namiętnością. Z rozpalonym licem i żarem w oczach, wyznająca rozedrganym emocjami głosem swe najintymniejsze sekrety. Wciąż nieśmiała i obawiająca się mojej reakcji, lecz z drugiej strony jakże odważna i zdeterminowana w osiągnięciu celu. Przepełniona pasją oraz chęcią życia. Szczęśliwa. I taką właśnie pragnęłam ją zapamiętać. Na zawsze.
   Tymczasem leżała biała jak kreda, chłodna, wpatrująca się we mnie szklistymi oczyma. A ja nie byłam w stanie nawet zapłakać.
   Nie uroniłam ani jednej łzy, kiedy ją przebierałam, uzgadniałam z księdzem i grabarzem niezbędne szczegóły, ani nawet na samym pogrzebie, na którym zresztą byłam jedyną żałobniczką. Zamiast smutku czułam raczej wzbierającą gorycz. Złość. Zawód. Poczucie tłamszącej wszystko niesprawiedliwości.
   Miałam dość. Wszystkiego i wszystkich. Na czele z samą sobą.
   I gdy tak siedziałam na ławeczce, wpatrując się beznamiętnie w ścięty mrozem wieniec, podjęłam odkładaną o wiele zbyt długo decyzję. Jedyną w moim mniemaniu słuszną. A nawet jeśli nie… cóż innego miałam zrobić? Walczyć dalej? Tylko po co? Z kim? Dla kogo? Aniela nie żyła. Rodzice nie żyli. Brat od przesłania owego tajemniczego zdjęcia nie odezwał się ani razu. Gita oskarżała mnie o całe zło tego świata, ze śmiercią Bynka na czele. Mnie zaś każdego dnia mogli zgarnąć w łapance i albo zastrzelić od razu, albo z zimnym okrucieństwem miesiącami torturować w jednej z owianych najgorszą sławą katowni, o których mówiło się, że nie ma z nich powrotu. Poza tym nie miałam najmniejszego zamiaru naiwnie udawać, że w ciągu tych kilku tygodni dzielenia nie tylko mieszkania, ale i łóżka z umierającą na gruźlicę Anielą, nie zaraziłam się od niej paskudztwem, które i tak prędzej czy później by mnie wykończyło.
   Teoretycznie w takiej sytuacji mogłam jeszcze ofiarować swoje życie ojczyźnie, zgłaszając się do wykonania jakiegoś zadania z góry skazanego na niepowodzenie, lecz najzwyczajniej w świecie nie potrafiłam się zdobyć na takie poświęcenie. Smutna prawda wyglądała tak, że byłam tchórzem. Chwiejem, cykorem i strachajłą. Już sama wizja zgłoszenia się do odpowiedniej komórki konspiracyjnej dalece przerastała moją wrodzoną odwagę – nie mówiąc o ryzyku uznania mnie za nasłaną przez okupanta prowokatorkę – a co dopiero mówić o wykonaniu jakiejś akcji? Poza tym, co miałoby to niby być? Zorganizowanie zamachu na kogoś tak ważnego, że ucieczka z założenia byłaby skazana na niepowodzenie? Wparowanie jak gdyby nigdy nic do restauracji czy innego tramwaju „nur für Deutsche” i wystrzelanie tylu wrogów, ilu się dało, a na koniec wysadzenie się granatem? Wolne żarty… Zawodowym egzekutorom w takiej sytuacji mogłaby zadrżeć ręka, a co dopiero mnie. Zrezygnowałam więc szybko z tego pomysłu i postanowiłam, że zakończę życie inaczej. W do bólu zwyczajny sposób.  

*

   W ciągu ledwie paru dni – i oczywiście przy wydatnej pomocy Stacha, który nauczony doświadczeniem na szczęście nie zadawał zbędnych pytań – upłynniłam wszystko, co jeszcze miałam wartościowego, zostawiając sobie jedynie ubranie oraz parę osobistych drobiazgów, których nie byłam w stanie ot tak się pozbyć. Mimo że właściwie nie były już do niczego potrzebne. Porozliczałam też wszystkich klientów, uprzedzając ich jednocześnie, by koniecznie znaleźli sobie nową księgową.
   W noc poprzedzającą Wigilię praktycznie nie spałam, chcąc zdążyć ze wszystkim, co sobie zaplanowałam. Bardzo dokładnie. Z samego rana zaniosłam więc co bardziej potrzebującym znajomym jeszcze ciepłe bochny, wypieczone z pozostałych resztek mąki, potem rozliczyłam się z nawiązką z właścicielką mieszkania, aż wreszcie około południa zostały mi do załatwienia jeszcze tylko dwie sprawy. Wzięłam pod pachę wciąż buchające parą świąteczne ciasto, wsadziłam w kieszeń ostatki biżuterii i poszłam w odwiedziny do sąsiada. Oraz jego kuzynki, bo także – a może przede wszystkim – z nią chciałam się zobaczyć.
   Przeprosiłam, że w tak nagły i bezczelny sposób stawiam ich przed faktem dokonanym, lecz muszę wyjechać. Na zawsze. I pragnę pożegnać się najlepiej, jak tylko potrafię. Wyściskałam Stacha, niepotrafiącego ukryć nie tylko wzruszenia, ale i zwyczajnego smutku, a później, nie próbując nawet pytać o zgodę, zawiesiłam na szyi Izabeli srebrny łańcuszek, a na palce wsunęłam dwa błyskające kamieniami pierścionki. I – chociaż w głębi duszy wiedziałam doskonale, że pod żadnym pozorem nie powinnam tego robić – położyłam dłoń na jej przeuroczo uśmiechniętym policzku. I dotknęłam ustami jej ust. Jakże cudownie słodkich. Miękkich. Wilgotnych…
   Całowałam długo. Bardzo długo. Podchodząc pod samą granicę nawet nie namiętności, a czystego pożądania. Po czym, nie czekając na jakąkolwiek reakcję, ostentacyjnie oblizałam wargi, dygnęłam na do widzenia i wyszłam.

   Nie minęło pół godziny, a stałam pod wejściem do gospody. Tej samej, w której powinnam była się zjawić lata wcześniej. Niestety i tym razem los postanowił ze mnie zakpić, gdyż za ladą nie dojrzałam ani burzy blond loków, ani kasztanowego koka, ani tym bardziej rudej koafiury, tylko nieco zaniedbany warkocz, należący do nieznanej mi dziewczyny. Chcąc nie chcąc zapytałam ją o Lusię, Kristę i nawet Rojzę, ale dowiedziałam się tylko, dwóch pierwszych nie było tego dnia wcale, a trzeciej… cóż, najwidoczniej od moich czasów nic się nie zmieniło, bo wciąż przesiadywała całymi dniami w kantorku, nie pozwalając nikomu sobie przeszkadzać. Po takich wieściach przez chwilę zastanawiałam się, czy po prostu bezczelnie nie wtarabanić się na górę, lecz ostatecznie poprosiłam tylko o kawę – prawdziwą kawę z prawdziwym cukrem, bo ten ostatni raz nie miałam zamiaru sobie odmawiać – papier i coś do pisania.
   Na początku myślałam, że braknie mi czasu i dostarczonych przez kelnerkę kartek, gdy zaledwie pod koniec drugiej strony zorientowałam się, że napisałam już wszystko. Naprawdę. Podziękowałam za współpracę i znajomość? Tak. Wytłumaczyłam, dlaczego postanowiłam ze sobą skończyć? Też. Pożegnałam? Aż nadto wylewnie. I co dalej? Ano nic. Skoro bowiem nie było w pobliżu nikogo, kto odpowiedziałby na dręczące mnie pytania, to samo ich zadawanie mijało się z celem. Widocznie miałam nigdy się nie dowiedzieć, co właściwie stało się ostatniego dnia mojej pracy. Albo na przykład dlaczego obdarzona wybitnie żydowskim nazwiskiem Rojza nie tylko wciąż prowadziła restaurację, ale wręcz przyjmowała w niej przedstawicieli tak bardzo antysemickiego reżimu, jaki tylko można było sobie wyobrazić. Cóż…
   Położyłam na ladzie wszystkie pieniądze, jakie mi jeszcze pozostały, przykryłam je listem i przycisnęłam pustą już filiżanką. I to wszystko.

   Teraz pozostawało mi tylko czekać. Pragnęłam jeszcze ten jeden, ostatni raz zobaczyć pierwszą wigilijną gwiazdkę, która jednak tego dnia miała zwiastować nie nadejście, a koniec życia. Gdy zaś się pojawiła, wiedziałam już, że mój czas nadszedł. Szybkim krokiem podążyłam nad niedaleką rzekę, całkowicie ignorując zerkający na mnie z nieukrywaną podejrzliwością patrol. Nie miałam jednak najmniejszego zamiaru przejmować się ani tym, ani po prawdzie niczym innym. Już nie.
   Wychylałam się parokrotnie poza barierkę, aż w końcu znalazłam odpowiednie miejsce, w którym bystry nurt był wyraźnie widoczny. Niby mróz ostatnimi czasy nie ściskał zbyt mocno, jednak mimo wszystko cokolwiek głupio byłoby skoczyć i zamiast zniknąć pod lodem, jedynie połamać na nim nogi.  
   Nie zwracając zupełnie uwagi na pokrzykiwania biegnących ku mnie żandarmów, stanęłam na balustradzie. Przeżegnałam się, zamknęłam oczy i rzuciłam w oczekującą mnie otchłań.

   Już po sekundzie wiedziałam, że bardzo, ale to baaardzo pomyliłam się we własnych przewidywaniach. Wyjątkowo naiwnych, oderwanych od rzeczywistości i po prostu głupich. Wydawało mi się, że najtrudniejsze będzie samo podjęcie decyzji, pójście na most i skok. A potem tylko zaczekam, aż zabraknie mi oddechu, mając przed oczami najwspanialsze ze wspaniałych wspomnień, a na ustach spokojny błogi uśmiech pogodzenia się z losem. I już. Odejdę w spokoju oraz godności, by spotkać się z największymi miłościami życia w wiecznym…
   Kurwa, co za brednie!
   Najpierw tysiące lodowatych igieł wbiło się we wszystkie odsłonięte części ciała: dłonie, kostki, kark, a przede wszystkim twarz, paląc skórę żywym ogniem. Nasiąkający błyskawicznie płaszcz ciągnął mnie na samo dno, skutecznie uniemożliwiając jakiekolwiek próby ocalenia, podejmowane przez walczące rozpaczliwie ciało. Nie dość, że nie potrafiłam opanować napędzanego przez wyjący instynkt samozachowawczy szamotania, to przede wszystkim nie chciałam! Pragnęłam już tylko wypłynąć na powierzchnię! Pragnęłam na nowo zaczerpnąć życiodajnego powietrza! Pragnęłam żyć! Tak mocno jak nigdy wcześniej!
   Nie będąc w stanie już dłużej wstrzymywać oddechu, zachłysnęłam się napierającą bezlitośnie wodą. Odruchowo otworzyłam oczy i dostrzegłam gdzieś nad sobą migoczące światełka, jakby ktoś omiatał lód latarką. A może tylko mi się zdawało? Zresztą to nie miało żadnego znaczenia – wiedziałam, że przecież nikt i nic nie mogło mi już pomóc.
   Po raz ostatni w życiu przymknęłam powieki…

*

   Ogarnia mnie dziwne poczucie, jakbym nagle znalazła się poza czasem i przestrzenią. Jakbym śniła, tylko tak całkowicie świadomie. Jakbym wiedziała, że to, co się dookoła dzieje, nie jest do końca prawdą, tylko… no właśnie – czym? Co w takim razie mogę nazwać rzeczywistym, a co nie? W jaki sposób mogę to rozpoznać? Jak się dowiedzieć? Na podstawie czego zadecydować?
   Ponownie otwieram oczy i momentalnie rozpoznaję miejsce, w którym się znajduję – to gabinet Rojzy. Widzę też samą Rojzę, stojąca naprzeciwko i wyciągająca ku mnie rękę. Gdy sięga policzka, wzdrygam się lekko, lecz momentalnie ogarnia mnie jakże kojący spokój. W tym momencie nabieram pewności, że to wszystko jest jak najbardziej prawdziwe. Dotyk pulchnej dłoni, wszechogarniająca błogość i… podniecenie! Pragnę, by ta chwila trwała i trwała, a wraz z nią narastało promieniujące cudnym ciepłem drżenie pomiędzy udami, którego nie mam zamiaru ani tłumaczyć, ani tym bardziej powstrzymywać.
   Czuję, jak palec prześlizguje się po mojej wardze. Jak ostra krawędź paznokcia postukuje cichutko o zęby. Jak dłoń podąża niespiesznie po szyi i dekolcie. I dalej: ku brzuchowi i biodrom. Jak przesuwa się przez łono, podciąga krawędź sukni i dotyka majtek. Jak wnika pod nie, zagarniając kleistą wilgoć, która nie wiadomo skąd ani kiedy się tam pojawiła… Chcę coś powiedzieć, jednak nie mogę. Nie jestem w stanie. Choćbym nie wiadomo jak bardzo się starała, nie potrafię wydobyć z ust nawet jęknięcia.
   Rojza także milczy. Dosuwa się tylko na odległość, na jaką pozwala jej gigantyczny biust, a następnie drugą ręką unosi mi brodę. Przez ułamek sekundy przemyka mi przez myśl, jaka jest wielka także w tę stronę, bo przewyższa mnie prawie o głowę – a przecież i ja nie należę do niskich – jednak szybko porzucam te zupełnie nieistotne dywagacje, skupiając się na nieodparcie kuszących piersiach, falujących centymetry od moich oczu. Od ust. Nagle ogarnia mnie niedające się powstrzymywać pragnienie, by ich dotknąć. Pocałować. Posmakować nieziemskiej słodyczy, która…

   Spoglądam na Rojzę błagalnie, a ona tylko uśmiecha się pełnymi, lekko rozchylonymi ustami, po czym bierze w palce tasiemkę wiążącą gorset. Pociąga za nią, uwalniając tym samym biust. Drugą zaś dłoń wysuwa mi spomiędzy nóg, po czym – w co wpatruję się jak zauroczona – rozciera lśniącą lepkość dookoła ciemnoróżowych sutków. Oczekujących coraz bardziej niecierpliwie, aż je poliżę.
   Cała aż płonę. Goreją mi policzki. Dosłownie się ze mnie leje. I wcale nie mam na myśli jedynie spływającego po plecach potu.
   Ssę ogromne, sterczące sztywno brodawki, próbując jakimś cudem opanować zatrważająco obfity ślinotok. Jednocześnie usiłuję, zupełnie na ślepo, rozsupłać gordyjskie węzły ubrania Rojzy. Tak bardzo pragnę dotrzeć pod nie i dotknąć apetycznego ciała dłońmi, a potem przyklęknąć i je pocałować. W absolutnie każdy, nawet najskrytszy i najbardziej wstydliwy fragment.
   Gdy docieram do ostatnich pętelek, Rojza nagle mi przerywa. Chwyta za dłoń i ciągnie w kierunku stojącego naprzeciw strzelającego iskrami kominka fotela. Tak szerokiego, że przypomina raczej niewielką sofę, obitą pobłyskującym w płomieniach bordowym welurem.
   Stojąc naprzeciwko niego, każe mi gestem uklęknąć, a następnie w ciągu dosłownie paru mgnień oka zrzuca rozwiązany już gorset, skórzane botki na obcasiku, spływającą aż do ziemi spódnicę oraz wysokie, sięgające ponad pępek majtki z czarnego jedwabiu. Rozsiada się wygodnie i przerzuca nogi przez podłokietniki.
   Z wrażenia aż uginają się pode mną nogi. I to dosłownie – zbliżam się do Rojzy na czworakach, obcałowując po kolei malutkie, zupełnie niepasujące do reszty ciała stópki o pomalowanych paznokciach, pulchne łydki oraz potężne uda. Później zakręcam dokoła opadających swobodnie piersi, by przez kołyszący się pod najlżejszym nawet dotknięciem brzuch dotrzeć do łona. Porośniętego aksamitnymi loczkami, otaczającymi rozchylone szeroko palcami płatki. Tak ciemne, aż wręcz burgundowe, pokryte ciągnącym się lśniącymi pasmami śluzem. Kuszące bezwstydnie, bym je wypieściła, wycałowała, wylizała…

   Biorę głęboki wdech, zaciągając się oszałamiającą słodyczą. Rozchylam wargi. Wysuwam język. Dotykam… I dosłownie eksploduję! Choć nigdy nie odważyłam się tknąć żadnej mocniejszej używki niż alkohol, dość nasłuchałam się o wpływie pewnych substancji na ciało oraz umysł. O niemożliwej do opanowania euforii, poczuciu nieograniczonego niczym szczęścia oraz rozszalałych zmysłach. I tak właśnie teraz się czuję! Liżę Rojzę, przeżywając jednocześnie coś na kształt jednego, nieustającego orgazmu. Niekończącej się rozkoszy. Spełnienia, którego nie daje się porównać z absolutnie niczym! Oczy zachodzą mi mgłą, mięśnie drżą, a spomiędzy ud dosłownie się leje. A gdy już myślę raz czy drugi, że to już koniec, Rojza najpierw otwiera się przede mną jeszcze szerzej, a następnie kładzie dłoń na karku i przyciąga do siebie mocno.
   Ciężkie pojękiwania wypełniają pokój, uda zaciskają się mocno dokoła głowy, a ciepła, gęsta słodycz zalewa gardło. Choć nie jestem w stanie zaczerpnąć oddechu, wciąż liżę jak oszalała wypełniającą usta, mięsistą cipkę. Cipę. Spływającą gęstą, sklejającą wargi wilgocią picz. Trzęsąc się z podniecenia, pragnę tylko jednego – by ta chwila nigdy się nie skończyła! I faktycznie: orgazm Rojzy trwa i trwa, a wraz z nim i mój. W końcu jednak, gdy już niemalże zaczynam mdleć, napięcie ustaje. Nogi na powrót się rozchylają, a dłoń zaczyna gładzić mi włosy z wdzięcznością, jakiej nie doznałam od nikogo wcześniej.
   O, nie! Wcale nie przesadzam! Taka właśnie jest najprawdziwsza prawda! Nie przeżyłam czegoś takiego ani ze Zdzichem, ani Bynkiem, ani Anielą. Nigdy żaden mężczyzna ani żadna kobieta…

*

   Wówczas poczułam ukłucie niepewności. Jakby kawałeczek otaczającego mnie świata nagle wypadł z właściwego sobie miejsca, odsłaniając niedającą się niczym wytłumaczyć pustkę. Tylko dlaczego? Przecież wszystko było w najlepszym porządku! Pokój i fotel. Ja i Rojza. Mój narzeczony, mąż i kochanka.
   I wtedy nagle zrozumiałam! Przecież to było absolutnie niemożliwe, bym nagle znalazła się w tamtym miejscu i czasie! Całkowicie niedorzeczne i przeczące wszelkiej logice! Nawet gdybym naprawdę przeżyła coś takiego z Rojzą – co samo w sobie było wystarczająco nierealne – to nie mogłabym porównywać tych doznań z jakimikolwiek innymi, bo one miały miejsce później! Całe lata później!
   Otrząsnęłam się gwałtownie, chcąc wybudzić się z tego absurdalnego… widu? Mary? A może jednak całkowicie prawdziwego wspomnienia, które wcześniej było skryte tak głęboko w czeluściach pamięci, że nie byłam nawet świadoma jego istnienia? Na powrót spojrzałam na Rojzę, która zdawała się blaknąć i rozmywać, podobnie jak pokój dokoła niej. Wszystko zatracało kształt, niknąc w gęstniejących cieniach.

   Zatrzepotałam powiekami raz i drugi, lecz tym razem obraz już nie znikał – widziałam nadto wyraźnie ten sam pokój tej samej Rojzy, tyle że tym razem rozświetlony nie promieniami słońca, a zatopiony w słabym blasku pojedynczej lampy naftowej, zawieszonej na haczyku pod sufitem. Przeciągnęłam roztrzęsioną dłonią po sztywnej od krochmalu kołdrze, która wydawała się tak samo realna, co duszący zapach jakby kadzidełka i palonych ziół, drażniący napuchnięte gardło. Podniosłam się ostrożnie na łokciach i powolutku zaczęłam skupiać wzrok na detalach: począwszy od pozastawianego różnymi dziwnymi, jakby wyciągniętymi z apteki przedmiotami, przez mój własny płaszcz oraz suknię, złożone starannie na krześle tuż obok, aż po wiszący na ścianie kalendarz, pokazujący pierwszy dzień roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego. Pod nim zaś… Rojzę! Śpiącą sobie spokojnie na fotelu! Dokładnie tym samym, który był świadkiem naszych perwersyjnych ekscesów, tyle że wyraźnie bardziej zużytym, z poprzecieranymi bokami i wyblakłym tu i ówdzie kolorem.
   Stęknęłam z radości i zaskoczenia jednocześnie. Nie tyle na sam jej widok, bo ostatecznie kogo innego miałabym się tutaj spodziewać, lecz z powodu zmian, jakie w niej zaszły. A raczej ich braku. Nie widziałyśmy się przecież… no dobrych kilkanaście lat, a w przeciwieństwie do mebla wyglądała identycznie. Owszem, była ubrana w inną suknię, zaś wytworną koafiurę zamieniła na skromny koczek, jednak poza tym nie zestarzała się ani dnia. Ani godziny. Dosłownie.

   Na dodatek nie byłyśmy w pokoju jedynie we dwie. Przez moment wydawało mi się, że mam jakieś zwidy – co w moim stanie byłoby całkiem uzasadnione – jednak nie. Obok wciąż drzemiącej Rojzy stała, dla odmiany całkowicie przytomna i wpatrująca się we mnie z nieukrywaną ciekawością, niewysoka osoba w kitlu. Dokładnie ta sama, która opatrywała mnie, gdy zasłabłam po aresztowaniu Zdzicha. Co jak co, ale wystarczająco dobrze zapamiętałam nie tylko burzę jedwabiście czarnych loków, lecz przede wszystkim budzącą zaufanie, młodą twarz. Tak samo młodą wówczas, jak i teraz.
   Mimo huczącego kominka i puchowej kołdry poczułam wystarczająco wyraźnie, że lodowaty pot spływa mi po plecach. W tym momencie sama już nie wiedziałam, co właściwie widzę i w jaki sposób mam to rozumieć. Czy był to sen, czy może jednak jawa? A jeżeli naprawdę to wszystko się działo, to jakim cudem?
   I wówczas pielęgniarka – a może jednak lekarka? Wciąż nie miałam pewności – odsłoniła bielutkie ząbki w uśmiechu pełnym czułości oraz ulgi jednocześnie, a następnie niespodziewanie podeszła i przysiadła na krawędzi łóżka. Przez mgnienie oka chciałam odruchowo się cofnąć, jednak nagle ogarnął mnie osobliwy spokój. Jakby wszystkie obawy, troski i niepewna przyszłość momentalnie gdzieś uleciały. Bez słowa sprzeciwu pozwoliłam się podnieść do pozycji siedzącej, dokładnie obejrzeć i osłuchać stetoskopem. A na koniec, gdy niespodziewanie ciepła dłoń dotknęła mojego czoła, wiedziałam już, że wszystko będzie dobrze. Tak bardzo, że nagle odrzuciłam kołdrę i pochyliłam się ku mej wybawicielce, pragnąc nie tylko objąć ją w podzięce, ale najlepiej od razu obcałować.

   Ona jednak się odsunęła. Na tyle daleko, bym wciąż była na wyciągnięcie ręki, lecz już nie mogła się przytulić. Po czym bez żadnego ostrzeżenia… wyrwała mi włos z głowy, zmięła go w palcach i wrzuciła do stojącego na stoliku porcelanowego tygielka, z którego już wcześniej unosiła się smużka srebrzystego, uwodzicielsko słodkiego dymu. Naczynko momentalnie buchnęło strzelającym iskrami płomieniem, a tym razem nie przypominająca lekarki, a bardziej jakąś ogarniętą transem wiedźmę kobieta podniosła go i pomachała dokoła nas obu, kreśląc w powietrzu spiralne znaki, unoszące się niczym żywe.
   Po paru dłuższych chwilach ów osobliwy rytuał dobiegł końca. Pielęgniarka wstała, sama zaciągnęła się mocno zanikającym już dymem, podeszła do Rojzy i szepnęła jej coś na ucho. Z początku nic się nie działo, lecz wtem śpiąca się ocknęła, przeciągnęła niespiesznie i dopiero wtedy otworzyła oczy.
   Wpatrywałam się jak zauroczona w pełne, rozpalone nagłym rumieńcem policzki, unoszące się powoli w uśmiechu. W widoczne coraz wyraźniej dwa kły, które mimo otwierających się coraz szerzej ust, wciąż sięgały aż do dolnej wargi. We dwoje… przepraszam, w dwie pary oczu, bo zarówno te Rojzy, jak i znów obróconej w moim kierunku pielęgniarki, płonęły nieludzkim, rubinowym blaskiem.

   Zamarłam w przerażeniu. Całe moje postrzeganie świata zawaliło. Nie próbowałam już nawet tłumaczyć sobie ani co się właściwie działo, ani przewidywać, co mogłoby wydarzyć się choćby za chwilę. W jednej sekundzie byłam absolutnie przekonana, że wciąż śniłam, by w drugiej wierzyć w absolutny realizm wszystkiego dokoła. Lecz co najdziwniejsze, a czego zupełnie nie potrafiłam pojąć, to że mimo strachu, niepewności i roztrzęsienia czułam się… szczęśliwa? Nawet nie z powodu tego, że wciąż żyłam – a przynajmniej taką miałam nadzieję – lecz faktu, iż była przy mnie Rojza. Owa tajemnicza kobieta w kitlu zresztą też, choć wciąż nie znałam nie tylko jej imienia, ale także faktycznej profesji. Jakby było to w tym momencie istotne…
   Cała reszta natomiast, począwszy od przecież wciąż trwającej wojny, a skończywszy na mojej nadal niepewnej przyszłości, nie miała już tak naprawdę znaczenia.

   Absolutnie żadnego. Liczyło się tylko to, co tutaj i teraz.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 18-24.10.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz