Zapraszam na epizod czternasty!
***
ROZDZIAŁ PIĄTY – ESTELLA (2/4)
*
Tym razem zamiast czarnowłosej pielęgniarki pochylał się nade mną łysiejący doktor, przyglądający mi się podejrzanie. Ja zresztą też widziałam go jakby inaczej niż zwykle i dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, że mogę otworzyć tylko jedno oko, bo drugie przysłania bandaż. Próbowałam podnieść rękę, ale i to na niewiele się zdało. Na szczęście w miarę rozumiałam, co się mnie mówi i byłam nawet w stanie coś wymamrotać w odpowiedzi. Lekarz wypytał mnie więc o parę rzeczy, podotykał tu i ówdzie, coś zanotował i tyle go widzieli. Gdy wrócił, nie był już sam. Towarzyszył mu posępny mężczyzna w mundurze i… Kalina. Blada jak ściana. We trójkę mnie pooglądali, znów pomacali, pokiwali głowami i wyszli bez słowa.
Nijak nie wiedziałam, co powinnam o tym sądzić, lecz gdy wreszcie jako tako doszłam do siebie, zdjęto mi opatrunki, jeszcze parę dni potrzymano na obserwacji i jak gdyby nigdy nic odesłano w powrotem do aresztu. Dopiero tam zauważyłam, że ewidentnie coś się zmieniło. Nawet gdybym chciała, nie potrafiłabym ukryć wciąż opuchniętej twarzy, zasinionego oka czy ran na rękach, które wywoływały nie tylko zainteresowanie, ale i niedającą się ukryć litość. A w paru przypadkach miałam pewność, że także i ledwie tłumioną wściekłość. Co jeszcze bardziej interesujące, zaczęłam dostawać lepsze posiłki, w rzeczach powracających z pralni znajdowałam miłe drobiazgi w rodzaju tubki kremu do rąk, nawet strażnicy przychodzili bardziej na pogawędki niż rutynowe kontrole. Nie wezwano mnie także już ani razu na przesłuchanie. Aż wreszcie pewnego, niewyróżniającego się niczym dnia, poinformowano o zwolnieniu. Ot tak. Bez wcześniejszego uprzedzenia, bez słowa wyjaśnienia, bez niczego. Dosłownie niczego.
Stałam na mrozie jedynie w lekkim płaszczu, starając się czym prędzej wymyślić, gdzie by tu spędzić kolejną noc. Myślałam, myślałam, aż wreszcie podjechał pode mnie samochód. Równie nieznany, jak i jego kierowca, który grzecznie, lecz i stanowczo zaprosił mnie do środka. Po imieniu. Choć zaczęłam drżeć już nie tylko z zimna, wsiadłam, bo co właściwie innego miałam zrobić? Nieznajomy podwiózł mnie pod wciąż okaleczoną wojną kamienicę na przedmieściach, otworzył jedno z mieszkań i nakazał, bym się rozgościła i zaczekała, aż przyjdzie ktoś, kto wszystko mi wyjaśni. Znów skorzystałam z propozycji i rozejrzałam się po malutkim, lecz całkiem schludnym lokum i nawet poczęstowałam pozostawionym na widoku ciastem, gdy usłyszałam szczęk zamka.
Mało brakło, a na widok gościa złapałabym za pogrzebacz. Znaczy gospodyni, bo przecież to ja… nieważne! Byłam za to zwyczajnie ciekawa, co ma mi do powiedzenia. Uspokoiłam się więc, przyjęłam zaproponowaną kawę i słuchałam. Długo i na tyle spokojnie, na ile byłam w stanie. A gdy opowieść dobiegła końca, jedynym, co mi pozostało, było wybaczenie mej oprawczyni i wybawczyni jednocześnie. A przynajmniej spróbowanie, bo niektóre z pozostawionych przez nią śladów wciąż do końca się nie zagoiły.
Czy Kalina była wobec mnie całkowicie szczera? W to akurat bardzo wątpiłam, lecz jedna kwestia wydawała się prawdziwsza od innych. Konkretnie ta, przez którą najpierw mało mnie wtedy nie zakatowała, później nie potrafiła się pogodzić z tym, co zrobiła, aż wreszcie nie mogła, według jej własnych słów, przestać o mnie myśleć.
Byłam absolutnie pewna, że gdybym sama nie wyszła z propozycją, Kalina nigdy by się nie odważyła, by choćby spróbować urzeczywistnić rzeczone myśli. Dlaczego więc postanowiłam ją w tym wyręczyć? Być może dlatego, że poza nią nie miałam tak naprawdę nikogo. Znowu. Niejednokrotnie sugerowano mi, bym nie interesowała się losem Konstantego, natomiast kolejnych poszukiwań Tamary zaryzykować po prostu nie mogłam. Poza tym mimo wszystko byłam wdzięczna Kalinie za dach nad głową oraz przydział pracy i chciałam się za nie odwdzięczyć. A jedynym, co miałam do zaoferowania, byłam ja sama.
Musiałam tylko i aż zadać sobie jakże ważne pytania: czy naprawdę tego chcę? Czy ponownie muszę się wikłać w jakieś osobliwe relacje? Czy nie lepiej będzie, jak raz na zawsze sobie odpuszczę, znajdę w końcu jakiegoś zwyczajnego do bólu mężczyznę i będę u jego boku prowadzić równie przeciętne życie, natomiast z Kaliną pozostaniemy znajomymi, a z czasem być może nawet przyjaciółkami? Ostatecznie spotkany w ciemnej bramie dzieciak stał się ostatecznie moim mężem, dwóch bezpośrednich przełożonych kochankami, a sprzątaczka i uliczna malarka… Nim jednak zdecydowałam się na cokolwiek, minął kolejny rok. Rok odzyskiwania aż nadto nadszarpniętego zdrowia, wytężonej pracy oraz równie konsekwentnego ignorowania co bardziej nachalnych kawalerów, którzy jak zwykle musieli się pojawić z pobliżu. No i powolnego udzielania odpowiedzi na wspomniane wątpliwości i oswajania z nimi nas obu.
Tym razem nie miałam zamiaru niczego ani ukrywać, ani pozostawiać przypadkowi. Wciąż miałam pewności, czy Kalina będzie w stanie urzeczywistnić swe pragnienia, niemniej postawiłam wszystko na jedną kartę i powiedziałam otwarcie, czego bym od niej oczekiwała i na co może liczyć z mojej strony. A gdy nadeszła pora, powolutku, kroczek za kroczkiem i dotyk za dotykiem, zmierzałam do celu. Czy go osiągnęłam? Na tyle, ile było to w tamtej chwili możliwe, tak. A że oznaczało to jedynie przytulenie się do półnagiej Kaliny? Cóż, widocznie była gotowa tylko na tyle, a i dla mnie takie wspólne leżenie było bardziej przyjemne, niż mogłabym się spodziewać. Nie nalegałam więc, a jedynie rzadka przeciągnęłam dłonią po jej ciele i niewiele częściej muskałam wargami odsłonięte fragmenty skóry. I tak za każdym razem, gdy się spotykałyśmy. Raz czy dwa myślałam, że Kalina się przełamie, ale nigdy to nie nastąpiło. W zamian zwierzała mi się z coraz bardziej osobistych przeżyć, ostatecznie opowiadając mi historię całego swojego życia. Tak innego niż moje, a jednocześnie jakże podobnego. Bo niezależnie od wszystkich różnic, zarówno ona, jak i ja, pragnęłyśmy kochać i być kochanymi.
Tyle że ja tego doświadczyłam. Miałam mimo wszystko szczęśliwą młodość, byłam ładna, inteligentna i nie bałam się zawalczyć o swoje. Ona nie. Niewykształcona, niewychowana, nieatrakcyjna, nieakceptowana. Nigdy i przez nikogo. Nienawidząca ludzi tak bardzo, że na moją próbę zbliżenia się do niej zareagowała w jedyny sposób, który znała: agresją. I nawet gdy otwarcie powiedziałam jej, że nie tylko nie mam za to do niej żalu, lecz najzwyczajniej chcę się odwdzięczyć za okazaną pomoc, nie potrafiła mi w pełni zaufać. A może sobie samej?
*
Niezależnie jednak od istoty naszej relacji, pewnego dnia stało się coś, czego znów nie przewidziałam. Owszem, byłam od pewnego czasu niespokojna, ale tłumaczyłam to setką mniej lub bardziej wiarygodnych powodów. Aż pewnego wieczoru Kalina wpadła do mieszkania z takim hukiem, że prusaki z sufitu pospadały. Z bladą jak prześcieradło twarzą i przekrwionymi oczami wykrzyczała, że za godzinę ma mnie tu nie być. A jeśli nie, smutni panowie i tak mnie stąd wywleką. Nauczona wcześniejszymi przeżyciami, byłam gotowa w mniej niż połowę tego czasu. Drugą spędziłam na tylnym siedzeniu pędzącego auta i uważnym słuchaniu tego, co Kalina miała mi do przekazania. Jednym, czym mogłam się odwdzięczyć, był uśmiech na pożegnanie, gdy wysadzała mnie ukradkiem na tyłach dworca.
Po kolejnych kilku przesiadkach i kilkunastu godzinach podróży stanęłam przed niespecjalnie prostym budynkiem, przyozdobionym równie koślawym napisem „Baza wypału wengla Hoplanka” nad wejściem. Przywitałam się z wyraźnie zaspanym mężczyzną, podałam mu spreparowane zawczasu przez Kalinę dokumenty i opowiedziałam przygotowaną na poczekaniu bajeczkę, kim jestem i po co przyjechałam. Zdziwił się niepomiernie, ale widok bardzo ważnych pieczątek (i niemniej istotnej flaszki jako załącznika) szybko sprawił, że przestał wątpić w zasadność mej wizyty. Zaczął się wręcz tłumaczyć, że nie spodziewał się takiej pannicy… znaczy zasłużonej przodownicy pracy, której może tymczasowo zaoferować jedynie ciasną służbówkę i równie niewyszukany jadłospis.
Więcej nie było mi trzeba. Może poza czasem, by zrozumieć, co właściwie się stało i co może się stać, jeśli naprawdę nie zacznę uważać na to, co robię i z kim. Kalina zdążyła mi powiedzieć, że ponoć ktoś ponownie zaczął grzebać w mojej przeszłości i jedynie kwestią czasu było, aż znów zostanę oskarżona o najgorsze. Zwłaszcza że zeznania jakiegoś nowego świadka miały dotyczyć niemoralnego prowadzenia się, co było tym bardziej zastanawiające i potencjalnie niebezpieczne. Dlatego też następne dni i tygodnie zeszły mi na ostrożnym obserwowaniu okolicy oraz poznawaniu ludzi, pośród których przyszło mi żyć.
Choć zgodnie z założeniem próbowałam nie rzucać się w oczy, sama moja obecność wywołała niemałe poruszenie. A skoro tak, postanowiłam to wykorzystać i razu dałam do zrozumienia, że może i „przysłano mnie z centrali” – co było oczywiście grubymi nićmi szytą bzdurą, której jednak najwyraźniej nikt nie miał zamiaru sprawdzać – ale nie tylko nie będę rozstawiała nikogo po kątach, lecz także w razie potrzeby sama zakasam rękawy i wezmę się do roboty. Nawet jeśli będzie to karczowanie lasu na mrozie, od którego szyby w ciężarówkach pękały. Czy było mi łatwo? Oczywiście nie. Czy mimo tego żałowałam, że trafiłam w to akurat miejsce? Wbrew pozorom także nie. Na końcu świata, w którym nawet diabeł nie mówił dobranoc, bo dawno stąd uciekł, nikt nawet nie próbowałby mnie szukać, nie mówiąc już o znalezieniu. Włącznie z Kaliną, która wręcz zakazała mi kontaktować się z nią pod jakimkolwiek pozorem, a już zwłaszcza ujawniać, gdzie się znalazłam.
A właśnie, w kwestii ujawniania pewnych niewygodnych faktów, to czy mi się to podobało, czy nie, byłam właściwie jedyną samotną, młodą – a przynajmniej młodo wyglądającą – i jeszcze atrakcyjniejszą kobietą w całej okolicy i chcąc nie chcąc przyciągałam męskie spojrzenia. Tyle że nie miałam najmniejszej ochoty wiązać się z kimkolwiek, a już na pewno nie z wyrobnikami bez perspektyw, przy których nawet Konstanty wydawał się wzorem cnót wszelakich. I kiedy już myślałam, że tym razem naprawdę przyjdzie mi zachować staropanieństwo, nadejściem wiosny wybrałam się z wizytą gospodarską do najdalej położonych przybytków, których (przynajmniej teoretycznie) powinnam doglądać.
Miałam wrażenie, graniczące z pewnością, jakbym znalazła się w innej rzeczywistości. Zastawiony dymiącymi retortami krajobraz rodem z powieści fantastyczno-naukowych, umorusani od stóp do głów węglarze, przesycone ostrym zapachem kreozotu powietrze. I ja, złotowłosa laleczka, pośrodku tego wszystkiego. Zaczęłam się czym prędzej ewakuować, obiecując sobie w duchu, że następnym razem nie będę taka nadgorliwa w odgrywaniu swej roli, kiedy zobaczyłam jego. I bodaj pierwszy raz w życiu autentycznie kolana się pode mną ugięły.
Chciałam nie tyle wracać, a co po prostu wziąć nogi za pas. Bardzo chciałam, ale nie potrafiłam. Tylko stałam i wpatrywałam się w wysokiego, barczystego mężczyznę z równie okazałą brodą, który najwyraźniej zauważył i mnie, bo pomachał przyjaźnie na powitanie. A ja nijak nie potrafiłam się opanować. Niezdarnie próbowałam podnieść zawstydzone spojrzenie, przysłonić zaróżowione policzki, uspokoić nieskoordynowane ruchy i drżący głos.
Ledwie kilkanaście minut wcześniej przyrzekałam, że już nigdy tam nie wrócę. Teraz byłam absolutnie pewna, że to zrobię. Jak najszybciej. Tylko i wyłącznie po to, by ponownie zobaczyć Zenka. Z pozoru pospolitego jak jego imię, zupełnie niepasującego do mnie najemnego robotnika, który wbrew wszystkiemu zdawał mi się istnym prezentem od losu. A ja, wbrew wcześniejszym doświadczeniom, przyrzeczeniom i przede wszystkim zdrowemu rozsądkowi, postanowiłam go przyjąć i dać się ponieść szalonemu uczuciu.
Przy czym wciąż musiałam pamiętać, kim byłam ja, kim był on i w jakiej rzeczywistości się spotkaliśmy. Dlatego owszem, zaczęłam pojawiać się w smolarni coraz regularniej, lecz na każdym kroku zachowywałam pozory. Nie mogłam ot tak spacerować sobie z Zenkiem po okolicy, więc zazwyczaj pod jakimś służbowym pretekstem kazałam mu ze sobą jechać. Tylko ze sobą. I choć jazda po bieszczadzkich bezdrożach nie należała do najprzyjemniejszych, wynagradzałam ją sobie po dotarciu do celu. Była nim zazwyczaj malutka, zapomniana przez Boga i administrację chatka owczarzy, a gdy lato w pełni rozkwitło, także położona opodal polanka. Rozkładaliśmy się na niej na połatanym kocu, raczyliśmy podobnie skromnym posiłkiem, dyskutowaliśmy. I kochaliśmy.
A tam, kochaliśmy! Powiedziałabym, że pieprzyliśmy się jak króliki w rui, choć podejrzewałam, że i one nie dałyby rady za nami nadążyć. Zenek może i był nie tyle niespecjalnie subtelnym, co wręcz siekierą wyciosanym facetem, którego musiałam po drodze naprawdę wiele nauczyć, lecz trudy życia wyrobiły w nim siłę i wytrzymałość, jakiej nie miał żaden mój poprzedni partner. I nawet nie próbowałam z tym dyskutować. Ja z kolei oferowałam mu w zamian całe swoje doświadczenie i umiejętności, których nie powstydziłaby się luksusowa pani do towarzystwa. I to taka jeszcze przedwojenna.
Chociaż starałam się zachować nasz związek w tajemnicy, wreszcie musiałam przestać udawać, że nic nas nie łączy. Przyznałam się najpierw kierownikowi bazy leśnej, pod którą przecież wciąż oficjalnie podlegałam, a później brygadierowi Zenka. Obaj byli zaskoczeni, że nie tylko związałam się „z kimś takim”, lecz sama wyszłam z inicjatywą, niemniej finalnie życzyli nam obojgu wszystkiego dobrego. A żeby jeszcze hojniej wkupić się w łaski towarzystwa, zorganizowałam przyjęcie w gospodzie w niedalekim miasteczku, by każdy, nawet najbardziej podrzędny robol mógł wznieść za mnie toast. Tak samo podrzędną wódką i jeszcze mniej ekskluzywną zakąską, ale jakie to miało znaczenie?
I tak oto zaczęłam nowy etap życia. Może niespecjalnie lekki, łatwy oraz przyjemny, lecz – a przynajmniej taką miałam nadzieję – wreszcie spokojny. Tyle że nie do końca. W międzyczasie bowiem ruszył zakrojony na szeroką skalę projekt budowy wielkiej pętli drogowej, mającej opasać całe Bieszczady, skutkiem czego okolica zapełniła się przyjezdnymi. I o ile zwykle udawało mi się ich unikać, czasami po prostu musiałam pojawić się na jakimś oficjalnym spotkaniu, gdzie zdecydowanie za bardzo zwracałam na siebie uwagę. Tylko czy na pewno? Prawdopodobieństwo, że ktoś mnie rozpozna, było żadne, do dokumentów też nikt nigdy nie miał żadnych uwag. A skoro pojawiły się nowe możliwości, postanowiłam sprawdzić, czy dałoby się z nich skorzystać.
Owszem, dało się. Nie było to łatwe, niemniej jak najbardziej możliwe, zwłaszcza że ogólny schemat pozostawał dokładnie ten sam, co za czasów Konstantego. Tym razem jednak znacznie lepiej się pilnowałam i zawsze działałam „dla dobra publicznego”. Jak choćby wówczas, gdy przedstawiłam plan zagospodarowania opuszczonych jeszcze w czasie wojny zabudowań niedalekiej wioski, by okoliczni ludzie wreszcie przestali mieszkać w barakach z łajna i patyków. A że sama zainstalowałam się z Zenkiem w jednym z domków, to już inna sprawa.
I w takich oto, pozornie nienadających się do tego zupełnie relaniach, odnalazłam to, czego tak bardzo pragnęłam. Kochałam i byłam kochana. Nie jakąś wyimaginowaną miłością idealną pośród śpiewu skowronków i innego pretensjonalnego barachła rodem z romantycznych powieścidełek dla dorastających pensjonareczek, ale tą autentyczną, pełną codziennego znoju. A najcudowniejszymi z cudownych chwil były właśnie te, gdy po długim i jeszcze bardziej namiętnym popołudniu leżeliśmy z Zenkiem nadzy w pościeli. Czasami milczący, innym razem pochłonięci rozmową. Najważniejsze było, że mamy siebie.
Jak zwykle – do czasu.
*
Nie lubiłam, gdy Zenka wysyłali gdzieś na budowę. Owszem, zarabiał wówczas sporo więcej, jednak nie podobało mi się ani tamtejsze towarzystwo, ani warunki pracy. Co prawda starałam się go odwiedzać, lecz nie zawsze mogłam, dlatego zazwyczaj cierpliwie czekałam, aż wróci. Podobnie było i tym razem. Z tą różnicą, że przechodził akurat paskudny, deszczowy front i głowa rozbolała mnie tak bardzo, aż wreszcie musiałam się położyć.
Przebudziło mnie głuche tłuczenie w drzwi. Już po pierwszym kroku czułam, że coś jest nie tak, ale zrzuciłam to na karb wciąż szalejącej wichury. O ja naiwna! Ten sam kierownik, który przed laty mnie przywitał, stał teraz cały mokry i jeszcze bardziej roztrzęsiony. Zaczął się tak jąkać, aż wreszcie to ja – mimo że złe przeczucia zmieniały się z każdym cyknięciem zegara w jeszcze gorsze – kazałam mu usiąść, odetchnąć i wychylić kielicha na uspokojenie. Ja zresztą zrobiłam dokładnie to samo.
Gdy wreszcie powiedział, co miał do powiedzenia, miałam ochotę rozszarpać na strzępy jego, dyrektora budowy, majstra i każdego, kto stanąłby mi na drodze. A na koniec także siebie. Tyle że nie potrafiłam. Nie byłam w stanie nawet porządnie się rozpłakać. Ledwie przytomna zgodziłam się, by zawieziono mnie na posterunek milicji, gdzie wysłuchałam paru ogólnikowych wyjaśnień, odpowiedziałam na kilka pytań i… to tyle. Wszyscy dookoła patrzyli na mnie z nieukrywanym współczuciem, niektórzy nawet zdobyli się na kilka słów wsparcia, lecz tak naprawdę znów zostałam sama. Który to już raz? Nie chciałam już tego liczyć.
Podobnie jak nie mogłam spodziewać się wskazania sprawcy zaniedbań, przez które zginął Zenek, nie mówiąc już o jego ukaraniu. Dostałam jakieś symboliczne odszkodowanie i to tylko pod warunkiem, że nie będę dalej drążyła tematu. A szybko okazało się, że zdecydowanie nie tylko mogłam, ale i powinnam to zrobić, bo Zenek jeszcze dobrze nie ostygł, a już pojawiły się plotki. Coraz bardziej zastanawiające. Że ktoś wcześniej go nachodził, że o mnie wypytywał, że szantażował. Że Zenek stanął w mojej obronie i że słyszano, jak się odgrażał. Że cały ten wypadek niewiele miał wspólnego z „wypadkiem”. Tylko co z tego, skoro poza takimi właśnie ogólnikowymi „ktoś coś kogoś” nie miałam żadnego punktu zahaczenia? Zresztą czy tak naprawdę byłam w stanie cokolwiek zrobić? Nawet gdybym bardzo chciała, nie mogłam. Musiałam za to po raz kolejny nauczyć się żyć na nowo. Jak? Nie miałam bladego pojęcia.
I wówczas ktoś zdecydował za mnie. Ktoś, kto pewnego dnia – tym razem nie deszczowego, a śnieżnego – do mnie zapukał. Zdziwił mnie nie tylko sam fakt niespodziewanych odwiedzin, lecz także wygląd gościa. Gościny? Skrytej pod futrzaną czapą kobiety, która wprosiła się do środka bez pytania. Z kolei na moje, dotyczące powodów jej wtargnięcia, odpowiedziała szorstko, że „chyba się nie łudziłam, że dam radę oszukać organy bezpieczeństwa?”.
Momentalnie zbladłam. Próbowałam odruchowo zaprzeczać i nawet kulawo się tłumaczyć, lecz na niewiele się to zdało. Tak naprawdę nie miałam bladego pojęcia, w jaki sposób miałabym wybrnąć z sytuacji, która w najlepszym razie zaprowadzi mnie z powrotem za kratki. Desperacko szukałam jakiejkolwiek deski ratunku, aż bezwiednie zatrzymałam wzrok na rozpartej na krześle postaci, która w międzyczasie postanowiła ujawnić swe oblicze. Długie blond włosy. Duże, może nieco za szeroko rozstawione oczy. Zacięte, lecz równocześnie kształtne usta. W zasadzie to całkiem ładną twarz, jakże podobną do…
Spojrzałam w lustro i wtem mnie olśniło. Wiedziałam już, co powinnam zrobić.
Tyle że nie. Niezależnie od zagrożenia, najzwyczajniej nie byłam w stanie posunąć się do czegoś takiego! Przenigdy! Co więc mi pozostawało poza wysłuchiwaniem kolejnych oskarżeń i czekaniem na nadchodzącą nieubłaganie karę? I wówczas usłyszałam coś, co miało zmienić nie tylko moje przeznaczenie. Ewidentnie rozochocona własną bezczelnością oskarżycielka nie tylko zasugerowała, a wręcz powiedziała wprost, że śmierć Zenka zdecydowanie nie była jedynie niefortunnym zbiegiem okoliczności i jeśli nie będę współpracowała, to samo może spotkać i mnie.
Momentalnie zrozumiałam, że mam tylko jedną szansę i muszę ją wykorzystać od razu. Tylko czy na pewno? Przecież nie miałam pojęcia, ani kim właściwie była ta kobieta, ani jakie miała plany, ani nawet czy przyjechała sama. Na szczęście wszystkich niezbędnych informacji dostarczyła mi sama zainteresowana, strasząc na koniec, że mam pięć minut na wyjście, bo jak nie, to czekający na zewnątrz milicjant mnie stąd wywlecze. Dla dodatkowego efektu odsłoniła połę płaszcza, pokazując kaburę. A ja wciąż patrzałam. Na ubrania, które już na pierwszy rzut oka pasowały jak ulał. Aktówkę, kryjącą zapewne nie tylko obciążające mnie papiery, ale także dokumenty, które pozwoliłyby mi stać się kimś innym.
Wzięłam głęboki oddech i pod byle pretekstem sięgnęłam do szuflady, w której leżał pas po Zenku. Odwróciłam się z dezorientującym uśmiechem. W mgnieniu oka doskoczyłam do zupełnie zaskoczonej kobiety i zacisnęłam gruby kawał skóry na jej szyi. Szarpnęłam tak gwałtownie, aż przewróciłam krzesło. Ofiara próbowała odruchowo wierzgać, ale w tamtym momencie nikt, nawet cyrkowy siłacz, nie byłby w stanie uwolnić się z uścisku. Widząc, że stara się sięgnąć po broń, dla pewności zaparłam się jeszcze kolanem. Tak mocno, aż coś chrupnęło.
Rozebrałam bezwładne ciało, po czym przeciągnęłam je na łóżko. Zdjęłam medalik z wygrawerowaną dedykacją od Zenka i zapięłam go na siniejącej szyi. Oblałam pościel naftą z lampy, po czym postawiłam na niej świecznik i ostrożnie zapaliłam. Pospiesznie się przebrałam, wrzuciłam do teczki wyciągnięte ze skrytki pieniądze oraz kilka drobnych kosztowności. Naciągnęłam uszankę głęboko na oczy. Postawiłam kołnierz. Przeżegnałam się.
Wciąż nie miałam pojęcia, kim właściwie była ta kobieta, ale najwyraźniej kimś ważnym, bo milicjant nawet nie zapytał, dlaczego wyszła sama. Dlaczego ja wyszłam. Nie odezwał się też słowem, gdy kazałam najpierw pojechać po moje rzeczy – bo podejrzewałam, zresztą słusznie, że nie przyjechałam w tę okolicę bez choćby małej walizki – a później na dworzec. Nawet pomógł mi wnieść bagaż do przedziału. Kupiłam bilet, pomachałam konduktorowi przed nosem legitymacją bezpieki i zażądałam, by nikt mi nie przeszkadzał. Także on.
Gdy następnego ranka schodziłam na peron, nie musiałam już grać. W pełni przeistoczyłam się w całkowicie nową osobę z nowym imieniem, nazwiskiem, przeszłością, teraźniejszością i przede wszystkim – o ile wszystko dobrze rozegram – przyszłością. Nie byłam tak głupia, by pchać się prosto w paszczę lwa i z założenia postanowiłam omijać wszelkie instytucje oraz inne służby szerokim łukiem. W zamian skierowałam swe kroki ku najwyraźniej byłej już funkcjonariuszce więziennej, która na mój widok mało nie dostała zawału. Na szczęście nie tylko nie zadawała zbędnych pytań, ale wręcz sama zaoferowała pomoc. Zgodnie więc z zasadą, że pod latarnią najciemniej, zainstalowałam się u niej na kilka dni, które wykorzystałam do załatwienia dwóch rzeczy. No, może trzech.
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 10.02.2024. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz