Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 9)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 9)Zapraszam na epizod dziewiąty!

***

ROZDZIAŁ CZWARTY – ANIELA (1/3)

*

   Do ostatniej chwili wahałam się, czy pójść na pogrzeb. I to nie tylko z powodu jakże nagłej i niespodziewanej śmierci męża, który zostawił mnie w kompletnej rozsypce oraz niezdolności do podejmowania jakiejkolwiek decyzji. Szczerze obawiałam się, że na widok przystrojonej zgodnie z górniczą tradycją trumny, orszaku, orkiestry i całej reszty – bo cokolwiek nie mówić, zarówno przedstawiciele kopalni jak i śląscy sąsiedzi mieli zamiar pochować Bynka ze wszystkimi honorami – po prostu nie wytrzymam i całkiem się załamię. Dostanę ataku histerii lub wręcz odwrotnie: poddam się i zapadnę w sobie tak głęboko, że z cmentarza będą musieli mnie wyprowadzać specjaliści zawezwani z Tworek. Jakby tego było mało, wciąż pozostawała jeszcze kwestia Gity, która zionęła w moją stronę taką nienawiścią, aż groziło to pożarem całej okolicy.
   Ostatecznie jednak zebrałam się w sobie, ubrałam odpowiednio do sytuacji i jakoś to wszystko przeżyłam. Jakoś – to dobre określenie. Tak samo jakoś udało mi się uniknąć publicznego wypatroszenia przez Gitę oraz jej popleczników, a potem jakoś powrócić do codzienności. Nie na długo jednak. Cóż bowiem z tego, że wspierały mnie nie tylko przyjaciółki na czele z Melą, Hesią i przede wszystkim Maryną, ale także dyrekcja zakładu czy najzwyklejsi znajomi, skoro wszystko dokoła przypominało mi o Bynku? Dosłownie wszystko, włącznie z codziennymi przedmiotami w rodzaju szklanek w plecionych koszyczkach, z których lubił popijać herbatę. Na dodatek coraz częściej i mocniej dopadała mnie ta sama frustracja, co po odejściu Anieli. Tyle że tym razem znacznie bardziej świadomie. Czułam narastające pragnienie, lecz jednocześnie wiedziałam, że jego zaspokojenie nie przyniesie mi ulgi.
   Poza tym, jak niby miałabym to zrobić? I z kim? Na mężczyzn nie miałam najmniejszej ochoty – po pierwsze, przez wzgląd na Bynka, a po drugie, nawet gdybym wyzbyła się wyrzutów sumienia, nie dostrzegałam nigdzie żadnego sensownego kandydata na partnera. W przypadku partnerek sytuacja była jeszcze gorsza, bo po głowie bezustannie chodziła mi Mela, jednak w tym przypadku wiedziałam doskonale, że nie mogłam się do tego przyznać. Ani jej, ani żadnej innej. Co jak co, ale nie miałam zamiaru zostać publicznie zlinczowana jako drapieżna wdowa, która zaciąga do jeszcze ciepłego łóżka nie tyle nawet cudzych facetów, co kobiety.

   Nie mogąc sobie nijak poradzić z narastającą frustracją, rozgoryczeniem i najzwyklejszą złością, poświęciłam się pracy. Brałam tyle nadgodzin, ile tylko się dało, a gdy kierownik zaczął mi otwarcie grozić rękoczynami za przesiadywanie w biurze od świtu do nocy, kombinowałam, jakby tu wyjechać na jakąś delegację. Jak najdłuższą i jak najdalej. Niestety, nie zawsze się to udawało. Nie miałam też zamiaru spędzać samotnych godzin w mieszkaniu, więc zabijałam czas coraz dłuższymi spacerami. Także po ciemku i w takie okolice, w których nawet sam diabeł nie mówił dobranoc, bo dawno stamtąd czmychnął. Być może takim nieuzasadnionym ryzykanctwem nieświadomie kusiłam los? Nieprzymuszana przez nikogo pchałam się w sam środek paszczy lwa – i to takiego wybitnie rozdrażnionego – jakbym chciała sprawdzić, czy może mnie spotkać coś jeszcze gorszego.
   No i w końcu sprawdziłam. Pewnego zimowego wieczoru, w który postanowiłam najpierw nie mniej i nie więcej tylko się upić, a potem równie samotnie zwiedzić nowo budowaną dzielnicę, wciąż straszącą rozkopanymi ulicami, stertami cegieł i wyrzuconymi poza margines ludźmi bez perspektyw, szukającymi choć namiastki schronienia. A skoro tak sobie postanowiłam, nie było siły, która by mnie przed tym powstrzymała! Zarzuciłam więc palto, nałożyłam nijak niepasujący ani do okazji, ani zacinającego śniegu z deszczem toczek, po czym odważnie wyszłam na spotkanie z ledwo rozświetloną porozstawianymi z rzadka lampami ciemnością…

*

   Obudziłam się w jasno oświetlonym pomieszczeniu, przykryta ciężkim, nieprzyjemnie drapiącym w skórę kocem. W oczach mi się ćmiło, nos i usta piekły od duszącej woni karbolu, a głowa pulsowała tępym bólem. Dosłownie jakby ktoś zakręcił ją w imadle i jeszcze dodatkowo uderzał młotkiem. Sięgnęłam do niej bezwiednie i ku własnemu zaskoczeniu dotknęłam palcami nie skóry, a czegoś szorstkiego. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, że to bandaż, a ja leżę najprawdopodobniej w tym samym – sądząc po charakterystycznych wzorkach na ścianie oraz zasłonach – szpitalu, w którym okazano mi ciało Bynka. I wtedy, najpewniej od nadmiaru emocji, znowu zemdlałam.  
   Dochodziłam do siebie powoli, raz po raz tracąc świadomość, budząc się i tak na okrągło. Dlatego dopiero po jakimś tygodniu dopuszczono do mnie policmajstra, który jednak szybko zrezygnował z jakichkolwiek pytań, bo i tak odpowiadałam na każde: „nie wiem, nie pamiętam, nie widziałam”. Szczerze. Nie miałam pojęcia, czy ktoś mnie śledził, nie zauważyłam nikogo podejrzanego, nie słyszałam żadnych hałasów. Nic. Ot, urwał mi się w pewnym momencie film i tyle. Spróbowałam więc sama dowiedzieć się czegoś więcej, jednak uzyskane informacje były naprawdę skąpe. Co nie oznaczało, że nieistotne. Wręcz przeciwnie – dały mi wiele do myślenia. Bardzo wiele.
   Okazało się, że jeden z takich właśnie społecznych wyrzutków, poszukujący pod osłoną nocy resztek kabli, złomu, szmat i czegokolwiek, co dałoby się spieniężyć, natknął się na mnie. Leżącą z zakrwawioną głową tuż za stertą gruzu. Przez jakiś czas był nawet głównym podejrzanym, lecz śledczy szybko doszli do wniosku, że to nie jego sprawka, a właściwy winowajca zapewne umknął spłoszony. I ani dalsze poszukiwania, ani przetrząśnięcie miejscowego targowiska, melin oraz paserów nie dały rezultatu – sprawca nie odnalazł się od razu, a z każdym dniem szansa na jego złapanie dążyła nieubłaganie do zera.
   Nie to jednak zszokowało mnie najbardziej, ale fakt, w jakim stanie mnie znaleziono. Nie tylko bez ducha, torebki, zegarka i złotego łańcuszka, lecz przede wszystkim z rozpiętym płaszczem, podciągniętą spódnicą i ewidentnymi śladami obcych rąk na częściowo już ściągniętych majtkach. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak wielkie miałam szczęście w nieszczęściu. Równie dobrze tego złomiarza mogło tam nie być wcale, napastnik zaś mocniej zadałby cios, względnie po zgwałceniu uderzył ponownie, udusił czy choćby poderżnął gardło, po czym wrzucił do pobliskich dołów z wapnem dla zatarcia śladów. Na samą tę myśl oblał mnie lodowaty pot, a serce podeszło do gardła. O buntującym się żołądku nie wspominając.

   W końcu ozdrowiałam fizycznie na tyle, że wypisano mnie do domu, jednak psychicznie byłam wrakiem. Mimo starań nie znajdowałam ukojenia już nawet w pracy, moje życie uczuciowe nie istniało, a towarzyskie było na najlepszej drodze ku równie efektownej dezintegracji. Dlatego też, dopóki zachowałam jeszcze resztki sił i nie zdążyłam zniechęcić wybitnie odpychającym zachowaniem wszystkich dokoła, stwierdziłam, że dość tego! Niech się dzieje, co chce! Wracam z powrotem na Śląsk!
   Przez chwilę rozważałam jeszcze starsze śmieci w postaci Warszawy, jednak bałam się, czy zderzenie ze wspomnieniami młodości nie zniszczy mnie do końca. Co by się stało, gdybym odnalazła na przykład Halszkę – a na pewno nie darowałabym sobie przynajmniej spróbowania – i jej widok obudziłby we mnie dawne emocje? Czy potrafiłabym sobie z nimi poradzić? A jeśli nie, do kogo miałabym się w wówczas zwrócić o pomoc? Poza tym, cokolwiek nie mówić, parę śląskich psiapsiółek wciąż darzyło mnie sympatią, znałam dobrze realia, a i fach w ręku też miałam. Zaczęłam więc obdzwaniać starych znajomych, aż w końcu jeden z nich obiecał mi pomóc w rozkręceniu własnej praktyki jako księgowa. Wynajęłam też nowe lokum, wystarczające aż nadto dla samotnej kobiety, i w ciągu ledwie miesiąca znów pakowałam tobołki. Tym razem jednak możliwie jak najskromniejsze, wyprzedając się z w większości i tak zbędnych mi rzeczy.
   Nim jednak wyjechałam, postanowiłam porozmawiać z Hesią, Melą i Maryną. Najpierw z tą ostatnią – w przedostatni wieczór mojego pobytu zaprosiłam ją do siebie, poczęstowałam ciastem oraz resztką nalewki, którą jeszcze nie zdążyłam cichaczem się schlać, po czym uprzedziłam, że na pożegnanie chcę się do czegoś przyznać. Najpierw ostrożnie, zaczynając od ujawnienia słabości do kobiet, którą, jak nieśmiało podejrzewałam, ona podejrzewała u mnie – dla odmiany bardzo słusznie – co najmniej od czasu pamiętnego przyłapania na robieniu sobie dobrze. I faktycznie, miałam rację. Maryna nie udawała specjalnie zdziwionej i nawet stwierdziła na koniec, że: „twoje łóżko, twoja sprawa”.
   Skoro tak, postanowiłam wyznać jej całą prawdę. Naprawdę całą, bez pomijania tematów co bardziej kontrowersyjnych i zwłaszcza intymnych. I to był mój błąd. Sądziłam naiwnie, że jako moja zaufana powierniczka przyjmie bezkrytyczne wszelkie rewelacje, poklepie po pleckach i pogratuluje, więc poszłam na całość, nie szczędząc najbardziej nawet pikantnych szczegółów. Tymczasem gdy już skończyłam, ignorując po drodze kilka naprawdę nadto dobitnych sygnałów, że posuwam się o wiele za daleko, Maryna tylko podziękowała za spotkanie i życzyła wszystkiego dobrego. Wyjątkowo chłodnym tonem. Po czym wyszła, nawet nie odwracając się w progu.
   Po prawdzie czułam się po tym gorzej, niż gdyby mnie zwyzywała i odsądziła od czci, wiary oraz godności. Przynajmniej wtedy wiedziałabym jasno, że według niej postępowałam źle. A tymczasem znów zostałam sama ze własnymi problemami, bo na dyskusję ani z Hesią, ani tym bardziej jej siostrą już się nie zdecydowałam. Nawet się z nimi nie zobaczyłam, tylko po cichu podpisałam wszystkie dokumenty odnośnie pracy oraz mieszkania, zapakowałam rzeczy na wynajętą ciężarówkę i tyle mnie widzieli.

*

   Nie było mnie na Śląsku zaledwie niecałe dwa lata, a chwilami miałam wrażenie, jakbym powróciła do zupełnie innego świata. Niby z pozoru wszystko wyglądało podobnie, zaś codzienne życie toczyło się własnym rytmem, jednak atmosfera wyraźnie gęstniała. Wiosną Adolf definitywnie doprowadził do tego, na co tchórzliwe zachodnie mocarstwa pozwoliły mu w Monachium jeszcze jesienią, czyli zagarnął całą, leżącą przecież tuż obok Czechosłowację. Jakby tego było mało, głośne majowe przemówienie ministra Becka de facto tylko potwierdziło najgorsze przewidywania największych pesymistów – a może po prostu realistów? – że wojna zbliża się wielkimi krokami. Czy komuś się to podobało, czy nie.
   Nim jednak padły pierwsze strzały, pomiędzy wieloma nie tylko znajomymi, ale nawet członkami rodzin rozgorzały na nowo tlące się w ukryciu zaszłości. Bo ten czuł się bardziej Polakiem, tamta Niemką, a jeszcze inny stawiał rozumianą w taki czy inny sposób „śląskość” ponad wszystko, opowiadając się za jak największą autonomią całego regionu, rozdartego aktualnie pomiędzy dwa zwaśnione państwa. Do tego dochodziły narastające napięcia z całkiem liczną gminą żydowską, która z wiadomych powodów obawiała się hitlerowskiego najazdu. W efekcie jakiekolwiek głosy zdrowego rozsądku – zwłaszcza wypowiadane przez podobnych mnie goroli – były momentalnie zadeptywane przez wszystkie skonfliktowane strony.
   W pewnym momencie doszłam do mało budującego wniosku, że mój przyjazd tutaj był błędem, jednak nie zdążyłam już tego zmienić. Zresztą dokąd miałabym uciekać? Do kogo zwrócić się o pomoc? Miałam znów rzucić wszystko i zaczynać życie na nowym miejscu, nijak nie mając pewności, że tam będzie „lepiej”? Ostatecznie więc zostałam na miejscu, zainstalowana w niewielkim i skromnie urządzonym, lecz całkiem przytulnym mieszkanku w oficynie jednej z kamienic. Żywiąc szczerą nadzieję, że jakoś się wszystko poukłada. Tymczasem nadzieja okazała się, jak to zwykle, matką głupich.

   Wojna jako taka skończyła się dla mnie tak naprawdę zanim w ogóle zaczęła, przechodząc po ledwie kilku dniach lokalnych starć w regularną okupację. Co nie znaczyło, że nagle odetchnęłam i przestałam się bać. Wręcz przeciwnie – wystarczająco wiele słyszało się o aresztowaniach, grabieżach i przede wszystkim egzekucjach, by z choćby cieniem nadziei patrzeć w przyszłość. Zwłaszcza że mimo patriotycznych, podnoszących na duchu apeli, radio podawało coraz to gorsze wiadomości, aż w końcu ostatniego dnia września nadało pamiętne: „Czy nas słyszycie? To nasz ostatni komunikat! Dziś oddziały niemieckie wkroczyły do Warszawy…”  
   Choć nie potrafiłam tego logicznie wytłumaczyć, nowe okupacyjne władze nie zwracały na mnie większej uwagi. Z początku owszem, musiałam spędzać całe dnie w urzędach, gdzie jako była żona miejscowego górnika o mocno teutońskim nazwisku byłam usilnie nakłaniana do podpisywania różnych podejrzanych list, jednak potem wszystko się skończyło. Tak nagle i niespodziewanie, aż wydało mi się to mocno podejrzane. Bo o ile czyjś syn został siłą wcielony do armii, córkę wywieziono na roboty, ciotka zamarzła z braku opału, matkę zabrała choroba, na którą zdobycie leków okazało się niemożliwe, a ojciec w ogóle gdzieś przepadł, to mnie podobne nieszczęścia omijały szerokim łukiem. Ciekawe czy z powodu uśmiechu opatrzności, czy raczej tego, że po prostu nie miałam już nikogo bliskiego?
   Jednak mimo grobowego nastroju i najzwyklejszych obaw o jutro musiałam przyznać uczciwie, że wcale nie żyło mi się tak tragicznie, jak wskazywałyby na to okoliczności – miałam przecież pracę, czyste łóżko i (zazwyczaj) pełny garnek. Czasami nawet co bardziej wdzięczny klient, w zamian za wyjątkowo kreatywną księgowość, obdarował mnie jakimś przyjemnym drobiazgiem: a to paroma workami węgla na zimę, a to pudłem może i nieco nadrdzewiałych, lecz wciąż jak najbardziej jadalnych konserw, a to ciepłym płaszczem, który na jego żonę czy córkę już nie pasował. Raz czy dwa trafiła mi się nawet podniszczona, lecz wciąż zawierająca odrobinę kruszcu biżuteria, którą czym prędzej ukryłam w sobie tylko znanym miejscu. A im więcej takich osób obsługiwałam, tym częściej polecali mnie swoim znajomym jako pewną i wyjątkowo zaufaną buchalterkę, która dobrze wiedziała, gdzie trzeba coś dopisać, a gdzie indziej skreślić, by na końcu wynik pokrywał się raczej z oczekiwaniami niż prawdą.

   Co zaś się tyczyło spraw sercowych… cóż, najzwyczajniej nie miałam na nie ochoty. Chęci. Siły. Niczego. I to zarówno na poważniejszy, oparty o zaangażowanie emocjonalne związek, który pomógłby oderwać się choć na chwilę od tragicznej codzienności, jak i całkiem niezobowiązujące, przelotne romansiki, z założenia mające jedynie przynieść chwilową przyjemność. Choć parokrotnie naprawdę niewiele brakowało.
   Najbliżej złamania mej nieustępliwej do tej pory woli był chyba kandydat, który pozornie najmniej się do tego nadawał – mieszkający w tej samej kamienicy drobny cwaniaczek, geszefciarz, przemytnik i przy okazji stary kawaler w jednej osobie, imieniem Stachu, który wyraźnie chciał mi zaimponować już od pierwszej chwili znajomości. Niby mimochodem przechwalał się, kogo to nie zna i jak wiele jest w stanie zrobić, nieraz wpadał bez zapowiedzi z kwiatkiem w dłoni i flaszką zdobytego nie wiadomo skąd „konjaku” pod pachą. Kiedy natomiast pewnego razu zobaczył, że uginam się pod ciężarem znoszonego do piwnicy opału, bez pytania zakasał rękawy i w godzinkę ogarnął to, co mnie zajęłoby chyba pół dnia. A ja naprawdę nie wiedziałam, w jaki sposób powinnam się wobec niego zachować.
   I wbrew pozorom największą przeszkodę nie stanowiło wcale to, kim był on sam. Wręcz przeciwnie! Niezaprzeczalny fakt, że potrafił całkiem nieźle kombinować, był w ówczesnej chorej rzeczywistości wartością wielce pożądaną. Wiedziałam, że z takim człowiekiem nie zginę w okupacyjnej zawierusze, bo w razie jakichkolwiek kłopotów albo załatwi, co trzeba, albo przekupi – względnie zaszantażuje – kogo trzeba. Nie przeszkadzało mi także, że najlepsze czasy zostawił dobre dziesięć lat i z piętnaście kilogramów za sobą. Ostatecznie ja także nie miałam już alabastrowej skóry bez śladu zmarszczek.
   Prawdziwą przeszkodą były moje seksualne skłonności, które wściekle wyły na widok krewnej Stacha, Izabeli. Teoretycznie krewnej, bo praktycznie traktował ją jak rodzoną córkę, o ile nie lepiej – chuchał, dmuchał i dbał z takim zaangażowaniem, jakby chciał jej tym coś wynagrodzić. A może przed czymś ochronić? Ocalić? Zwłaszcza że już samo nasze poznanie było… osobliwe.

   Pewnego letniego dnia roku czterdziestego Stachu zaprosił mnie do siebie, ugościł prawdziwą kawą oraz wspomnianym trunkiem i oznajmił, że chce mi kogoś przedstawić. Konkretnie swoją kuzynkę, którą teraz będzie się opiekował, bo jej rodzice odeszli i już nie wrócą. Po czym poprosił do pokoju kryjącą się do tej pory za ścianą mniej więcej dwudziestoletnią dziewczynę, ta zaś grzecznie się ukłoniła, przywitała paroma słowami i zaraz wyszła. I to wszystko.
   A mnie aż skręcało. Także ze zwyczajnej ludzkiej ciekawości. Parokrotnie próbowałam podpytać o jakieś szczegóły ich relacji rodzinnych, jednak bezskutecznie. Odpuściłam więc zbytnie wścibstwo, tym bardziej że widziałam, iż rola przyszywanego ojca nie była dla Stacha łatwa. I nawet nie w tym rzecz, że próbował jakoś pogodzić własne mocno szemrane interesy z możliwie przykładnym wychowaniem młodej pannicy. Ani to, że – moim skromnym zdaniem – Izabela nijak nie była z nim spokrewniona, a „odejście” jej rodziców oznaczało bardziej ich wywózkę, względnie rozstrzelanie. Po prostu ona była… specyficzna. Bardzo. O ile udało mi się zauważyć, praktycznie nigdzie nie wychodziła i z nikim nie rozmawiała, żyjąc jakby we własnym, ukrytym przez zazdrosnymi spojrzeniami świecie. Pełnym sekretów, niespełnionych marzeń i… czyżby także pragnień?
   Gdybym tylko los dał mi sposobność, bez zastanowienia padłabym przed Izabelą na kolana. Poprosiła, by obdarzyła mnie jednym z najcudowniejszych uśmiechów, jakie w życiu widziałam, zamieniającemu w gruncie rzeczy bardzo przeciętną, pulchną twarz z nieco przydużym nosem w najprawdziwszego anioła. Objęła pozornie niezgrabne, a przecież jakże cudnie apetyczne biodra i przytuliła się do krągłego brzuszka. Wstała powoli, wciąż wpatrując się w przepełnione melancholią oczy. Przeciągnęła dłonią po kibici. Biuście. Szyi. Policzkach. Z największą delikatnością podważyła wargę palcem. Tak, by lico zapłonęło uroczo niewinnym zawstydzeniem. A później wstała, przyciągnęła do siebie mocno i pocałowała… I Bóg mi świadkiem, że na ustach by się nie skończyło!
   Tylko cóż z tego, że aż mnie trzęsło na samą myśl o takim spotkaniu, skoro doskonale wiedziałam, że me pragnienie nigdy się nie ziści. Przez wzgląd na nią. Na jej przyszywanego ojca… wuja… zresztą nieważne. Na pamięć o Anieli i Bynku. No i na siebie samą. A nawet gdybym jakimś cudem okiełznała pragnienia ciała, to rozszalałego umysłu nie dałabym rady powstrzymać. I prędzej czy później doszłoby do tego, że może i dłonią, biustem lub czymkolwiek innym dotykałabym Stacha, jednak tak naprawdę mą prawdziwą kochanką byłaby Izabela. Do niej bym wzdychała, ją ukradkiem podziwiała, o niej marzyła i śniła.

   Dlatego też owszem, wyjątkowo grzecznie i szczerze dziękowałam Stachowi za jego pomoc, wsparcie i naprawdę miłe słowa, lecz nieodmiennie trzymałam go na dystans. Paradoksalnie to Izabelę dopuściłam nieco bliżej, gdyż widziałam jak bardzo brakowało jej kobiecego towarzystwa. I o ile o żadnej imitacji relacji matki z córką nie mogło być mowy, o tyle sama nieraz zapraszałam ją choćby na zwyczajne pogaduszki. I choć z początku nie było mi łatwo, to z czasem nauczyłam się panować nad niegodnymi kobiecej czci podnietami. A przynajmniej w obecności Izabeli, bo tego, co działo się po jej wyjściu, powstrzymywać już nie potrafiłam. A może po prostu nie chciałam?
   Tak czy inaczej starałam się jakoś żyć. Czy raczej przetrwać z dnia na dzień, bez wielkich planów, nadziei i przede wszystkim angażowania się w jakiekolwiek bliższe relacje, by znów nie dać sobie złamać serca. I trwało to i trwało miesiącami, aż wreszcie pewnego wyjątkowo zimnego wieczoru mój może i smutny, niebezpieczny oraz wypełniony strachem, lecz równocześnie osobliwie stabilny świat znów został wywrócony do góry nogami. A naprawdę mało brakło, by się to nie stało…

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 18-24.10.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz