Zapraszam na epizod szósty!
***
ROZDZIAŁ TRZECI – BYNEK (1/3)
*
Następnym widokiem, jaki zarejestrowałam, była zatroskana twarz młodej kobiety w bielutkim, ostro pachnącym dezynfektantem kitlu, patrzącej na mnie ze współczuciem. A może z pogardą? Byłam zbyt oszołomiona, by o tym myśleć. W każdym razie, gdy już zaczęłam w miarę sensownie ogarniać otaczający świat, spróbowałam ją wypytać, co się właściwie stało. Wywiedziałam się tyle, że policmajstrzy przywieźli mnie nieprzytomną, w stanie praktycznie przedzawałowym i do tego jeszcze przemarzniętą, bo żaden nie wpadł na pomysł, by w drodze do szpitala nakryć mnie choćby płaszczem. I… niewiele ponadto.
Przez kolejne dni próbowałam sobie wszystko poukładać, jednak byłam tak ogłupiona dosypywanymi do śniadania, deseru i podwieczorku proszkami na uspokojenie, że mało co z tego wychodziło. Na szczęście udało mi się w końcu wyprosić dostęp do telefonu, dzięki czemu udało mi się ściągnąć na miejsce roztrzęsioną matkę i wcale nie mniej zeźlonego ojca. Niestety – mimo ich próśb, gróźb i błagań, przeczesująca co chwilę z pietyzmem sięgające pasa, jedwabiste loki pielęgniarka nijak nie chciała wypuścić mnie do domu przed wyznaczonym terminem. Kiedy zaś ów wreszcie minął, okazało się, że właściwie wszystko odbyło się za moimi plecami.
Niezaprzeczalnego faktu, że przestałam już być pracownicą poczty średniego szczebla, domyśliłam się sama. Miałam jednak nadzieję, że policja pozwoli mi przynajmniej zabrać rzeczy z mieszkania – to jednak zostało zaplombowane. Jakby tego było mało, gdy tylko Aniela zobaczyła mnie czekającą na schodach, czmychnęła jakby ją sam Belzedup gonił. Powróciłam więc do domu rodzinnego, gdzie spadła na mnie kolejna mało budująca wieść. Sprawa była bowiem znacznie poważniejsza, niż się początkowo wydawało – nie chodziło mianowicie jedynie o samego Zdzicha, ale jakąś większą szajkę oszustów, na temat której zaczęła się już rozpisywać prasa. I że zamiast świątecznych życzeń powinnam się spodziewać raczej wezwania przez odpowiednie instancje.
Byłam tym wszystkim tak zestresowana, że nie do końca rozumiałam, co działo się w sądzie, który zresztą zebrał się zaskakująco szybko. Kolejni zupełnie nieznani mi ludzie wchodzili na salę i wychodzili, a odziani w ciężkie togi arbitrzy Temidy krążyli wokół z marsowymi obliczami, ewidentnie tylko czekając na okazję, by znaleźć jakikolwiek powód do wysłania mnie na szafot. Albo przynajmniej na turnus dookoła Sybiru, taki dożywotni i z dodatkowymi atrakcjami w postaci ciężkich robót. W końcu, gdy wreszcie przykazano mi wejść na salę, trzęsłam się jak osika. Wypytano mnie o różne, często krępująco intymne sprawy, wysłuchano, skrzętnie zanotowano odpowiedzi i jeszcze obfotografowano ze wszystkich stron. I właściwie tyle.
Z wyroku zrozumiałam jeszcze mniej i dopiero gdy wróciłam do domu, znajomy mecenas rodziców wytłumaczył, ile miałam szczęścia w nieszczęściu. Czy raczej więcej szczęścia niż rozumu, bo to zdecydowanie bardziej pasowało do mojej sytuacji. Owszem, straciłam mieszkanie wraz z całą zawartością, z której udało mi się odzyskać ledwie kilka osobistych drobiazgów. Musiałam też poszukać sobie nowej posady, jednak byłam całkowicie wolnym, będącym poza wszelkim podejrzeniem człowiekiem. Wszystkie zarzuty dotyczyły jedynie Zdzicha i to on za nie odpowiedział – dla odmiany niezwykle surowo – natomiast ja zostałam potraktowana jak może i skrajnie naiwna oraz zdecydowanie zbyt rozrzutna, lecz w gruncie rzeczy niewinna pannica z jego otoczenia. Zapewne gdybym była będącą na utrzymaniu żoną, sprawa wyglądałaby znacznie gorzej, jednak „tylko” narzeczeństwo oraz wcześniejsza nieposzlakowana opinia mnie wybroniły. Podobnie jak bardzo pozytywne zeznania współpracowników: od zwykłych listonoszy aż po sprzątaczkę.
A właśnie… kiedy już po wszystkim dowiedziałam się przypadkiem, że Anielę także wezwano jako świadka, mocno się ożywiłam. I choć nie miałam pojęcia, komu i co powiedziała, to postanowiłam wreszcie ją znaleźć. Co zresztą okazało się niespecjalnie trudne. Problem w tym że, podobnie jak za pierwszym razem, widząc mnie po prostu odwróciła się i uciekła. I ponownie. Czwartego podejścia już nie zaryzykowałam i dałam sobie spokój. Z nieznanych mi powodów nie miała najwidoczniej najmniejszego zamiaru nie tylko ze mną porozmawiać, ale w ogóle więcej oglądać.
Tak naprawdę właśnie to najbardziej mnie zabolało. Nie los Zdzicha, który przez kolejne dekady miał oglądać świat w kratkę. Nie jego rozliczne kochaneczki, w których objęciach nadrabiał wszelkie niepowodzenia naszego związku. Nie dziecko jednej z nich, mające w perspektywie raczej niewesołą przyszłość bękarta, wychowywanego przez samotną matkę. Nie oskarżycielskie spojrzenia rodziców, sąsiadów, sklepikarek, ich psów, kotów i kanarków – bo oczywiście skoro mojego narzeczonego wsadzili do ciupy, a ja cudem się wywinęłam, właśnie mnie należało oskarżyć o całe zło tego świata: od komunizmu po plagę szarańczy w Górnej Wolcie. Nie utrata wygodnego, bogatego oraz generalnie pozbawionego większym trosk życia. Nie zaginięcie pokaźnej kolekcji akcesoriów erotycznych wszelkiej maści, która dosłownie rozpłynęła się w powietrzu… chociaż może w tym przypadku i dobrze, bo gdyby pismaki zwęszyły temat, w jednej chwili zostałabym okrzyknięta pierwszym zboczeńcem Drugiej Rzeczypospolitej.
Cierpiałam przez odejście Anieli. Może dlatego, że – najwidoczniej w odróżnieniu od eks-narzeczonego – szczerze ją kochałam?
*
Tymczasem, jakby moich prywatnych problemów było mało, szalejący dookoła od dobrego roku Wielki Kryzys dopadł wreszcie i mnie. Dopóki żyłam ze Zdzichem, mogłam jeszcze ignorować pewne sprawy, ale teraz… Owszem, nie byłam głupia i wiedziałam, że muszę się jak najszybciej ogarnąć i znaleźć nową robotę, jednak sądziłam, że będzie to mimo wszystko łatwiejsze. Tymczasem byłam tak wykończona psychicznie, że nie mogłam chwilowo zebrać się do niczego poza pomaganiem matce w prowadzeniu rachunków, za co odliczała mi jakieś drobniaki. Parokrotnie udało jej się wyprosić, by znajome księgowe przyjęły mnie w zamian za nędzną pensyjkę oraz po prawdzie niewiele warte referencje jako takiego pomagiera od przynieś-zanieś-pozamiataj, tyle że każdorazowo trwało to nie dłużej niż kilka tygodni. Teoretycznie mogłam jeszcze poprosić Kristę lub Lusię, by wstawiły się za mną u Rojzy, lecz uniosłam się honorem… czy raczej zwyczajnym wstydem za to, co swego czasu narobiłam. Czy raczej nabroiłam.
Ostatecznie jednak załapałam coś na stałe – niby jedynie jako kelnerka w lokalnej przyzakładowej stołówce, ale zawsze. Na dodatek pracowało mi się tam zaskakująco dobrze: mimo pozornej grubiańskości górnicy okazali się zaskakująco życzliwymi i dobrze wychowanymi klientami, a nawet jeśli któryś się zapomniał i rzucił zbyt soczystym komentarzem, zaraz był naprostowywany przez kierownika sali, stroszącego groźnie czarną jak sam węgiel brodę zza wysokiej lady. Do tego pensja była całkiem niezła jak na bieżącą, wcale niełatwą sytuację, a i ma nieco dystyngowana uroda, maniery oraz dobre nawyki wyrobione u Rojzy zachęcały do dawania napiwków. Tyle że coraz trudniej było mi wykrzesać z siebie jakiekolwiek chęci do czegokolwiek poza mechanicznym wypełnianiem obowiązków.
I pewnie trwałoby to i trwało, a ja osuwałabym się głębiej i głębiej w bezdenną czeluść tęsknoty za Anielą, gdyby nie… Bynek. Tak, ten sam Bynek, który pewnego upalnego popołudnia tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku niespodziewanie stanął przede mną i jak gdyby nigdy nic zamówił obiad. A ja gapiłam się w niego jak cielę w malowane wrota, nijak nie mogąc pojąć, jakim cudem tak bardzo się zmienił w ciągu ledwie… ile właściwie go nie widziałam? Rok? Może półtora? Jakoś tak. Tymczasem prężył się przede mną już nie wiecznie spłoszony chłopaczek, a już wyraźnie męskiej postawy – choć wciąż niezbyt wysoki – młodzieniec w wybitnie pasującym mu roboczym stroju, uśmiechający się szeroko spod zawadiackiego wąsika koloru słomy. Nie zmieniło się tylko jedno: gdy nasze oczy się spotykały, wciąż rumienił się jak pensjonareczka.
Z początku nie doszukiwałam się w jego wizytach żadnego drugiego dna, lecz im częściej zachodził na stołówkę – a nieraz przesiadywał tylko dla samego przesiadywania, spędzając całe godziny jedynie nad szolką tyju z kreplem – tym dłużej i coraz śmielej mi się przyglądał. Już nie jak ciekawski brat na psiapsiółkę siostruni, a młody mężczyzna na młodą kobietę. Wolałam jednak nie dzielić się owymi podejrzeniami, które przecież mogły okazać się jedynie grubą nadinterpretacją.
Mogły, lecz wcale nie były, o czym przekonałam się nadto wyraźnie, gdy Bynek odwiedził mnie nie w czasie, a już po pracy. Ubrany nie w drelich, tylko wypucowany na glanc mundur, przepięknie kontrastujący głęboką czernią z bukiecikiem bielutkich kwiatów, który mi znienacka wręczył. Ja zaś zupełnie nie wiedziałam, co właściwie o tym sądzić, więc nieco zawstydzona przyjęłam prezencik i grzecznie podziękowałam. Potem zaś dawałam się zapraszać na jarmarki, do lunaparków czy kin, za każdym kolejnym wspólnym wyjściem czując coraz większe wyrzuty sumienia.
Wiedziałam doskonale, że postępuję niewłaściwie. Że nie powinnam spoufalać się za bardzo i robić mu wielkich nadziei. Że niezależnie od wszelkich starań oraz szczerości jego uczuć, Bynek był i miał być dla mnie tym samym synkiem, którego nie tak znowu dawno uratowałam ze szponów dwóch złodziejskich harpii. Fantastycznym kompanem, przy którym mogłam się równie swobodnie śmiać, jak i smucić. Być może nawet przyjacielem, bo nasza znajomość dość nieoczekiwanie rozkwitła na tyle, że zaczęłam mu się zwierzać z naprawdę osobistych spraw, podobnie zresztą jak on mnie. Ale, na Boga, nie ukochanym! Nie moim mężczyzną, któremu miałabym oddać serce, duszę i ciało! Po prostu nie! I mimo wielu prób nie potrafiłam wykrzesać prawdziwego pożądania ani w głowie, ani tym bardziej pod bielizną.
A jednak brnęłam w tę dziwną relację i brnęłam. Dlaczego? Być może z najprostszych i najbardziej samolubnych powodów – choćby takich, że znów chciałam być komplementowana i doceniania. Pragnęłam, by znów komuś na mnie zależało. Oraz, co także istotne, najzwyczajniej w świecie tęskniłam za byciem dotykaną… Dlatego właśnie nie tylko odwzajemniałam nieśmiałe z początku przytulania czy ukradkowe całuski, ale i nieraz sama je prowokowałam. Owszem, starałam się odwodzić Bynka od poważniejszych deklaracji, jednak robiłam to podejrzanie mało przekonująco, by się za mocno nie zniechęcił – stąd też o moich problemach z byłym narzeczonym wspominałam jedynie zdawkowo, a kwestię Anieli pominęłam całkowicie, włącznie z samym jej istnieniem.
Byłam jednak w stu procentach uczciwa i szczera w kwestii, która miała zadecydować o całym naszym wspólnym „być, albo nie być”. Gdy więc Bynek raz czy drugi wspomniał o czymś poważniejszym niż chodzenie za rączkę, poprosiłam go o najszczerszą do tej pory rozmowę. I przyznałam się otwarcie do nie tylko do raczej oczywistego faktu, że zdecydowanie nie byłam dziewicą, ale przede wszystkim do problemów z zajściem w ciążę. I uprzedziłam, że będzie musiał wziąć pod uwagę całkiem prawdopodobną ewentualność braku gromadki dzieci. A przynajmniej ze mną.
Nie mogłam powiedzieć, by przyjął to wyznanie ze stoickim spokojem. Wyraźnie się zasępił, zamyślił przez dłuższą chwilę, po czym bąknął pod nosem, że potrzebuje paru dni do namysłu. Oczywiście się zgodziłam, fundując sobie przy tym jeden z najgorszych tygodni w życiu. Włącznie z tymi, które spędziłam oczekując na rozprawę Zdzicha…
Noc w noc nie mogłam spać, roztrząsając najpierw co się stanie, jeśli Bynek mnie zostawi, a później jeżeli jednak będzie chciał ze mną być. Praktycznie nie jadłam, dostając mdłości na sam widok czegokolwiek poza kawą, co zdecydowanie nie pomagało w pracy, polegającej przecież na roznoszeniu talerzy wypełnionych po brzegi jak nie roladami rozmiarów cegłówek, to górami panczkrautu. Natomiast gdy już przebrnęłam przez kolejną katorżniczą dniówkę, najpierw chciałam lecieć do Gity i przyznać się wreszcie do wszystkiego, co się działo między jej bratem a mną, by po chwili chować się w najciemniejszym kącie pokoju i mieć nadzieję, że nikt mnie nie znajdzie. Najlepiej nigdy.
Niemniej w końcu stało się, co stać musiało. Nie byłam na tyle ślepa, by nie widzieć siebie w lustrze, jednak miałam nadzieję, że makijaż choć trochę przysłoni koszmarny wygląd, niebezpiecznie zbliżony do bękarcicy strzygi i utopca. Kiedy jednak zobaczyłam minę Bynka, gapiącego się na mnie oczyskami wielkości spodków, sama się przestraszyłam. On jednak szybko się opanował, po czym zaprosił grzecznie na ławeczkę i wręczył kolejny bukiecik. Tym razem wyraźnie zdobniejszy, przepasany kolorową wstążeczką. I zaczął mówić – z początku cicho i nieśmiało, jednak z każdym kolejnym, coraz odważniejszym wyznaniem, wyraźnie nabierając pewności.
Opowiadał o naszym pierwszym spotkaniu oraz wrażeniu, jakie na nim wywarłam. O tym, że nigdy nie spotkał takiej dziewczyny jak ja i – co nie było zresztą specjalnym zaskoczeniem – zawstydzał się za każdym razem, kiedy tylko mnie widział. Że z czasem zaczął rozumieć, iż to nie tylko niewinne, chłopięce zauroczenie, lecz prawdziwe zakochanie. I że widząc mnie ze Zdzichem z jednej strony bardzo cierpiał, jednak z drugiej nie chciał sprawiać przykrości także i mnie, więc celowo unikał wspólnych spotkań. Kiedy zaś dowiedział się o moim rozstaniu, sprawie sądowej i całym tym zamieszaniu, stwierdził, że być może los dał mu szansę, byśmy jednak byli razem? Oczywiście gdyby w ogóle odważył się na wyznanie mi swych uczuć, a ja nie wysłałabym go do wszystkich diabłów.
No więc się odważył… ja zaś wciąż nie byłam pewna, cóż miałabym z rzeczonymi diabołami począć? Walczyłam sama ze sobą, wybierając tak naprawdę pomiędzy unieszczęśliwieniem nas obojga od razu, a perspektywą znacznie większego skrzywdzenia w przyszłości. Być może całkiem niedalekiej. Postanowiłam jednak odpowiedzieć szczerością na szczerość: przedstawiłam Bynkowi swój punkt widzenia, wszystkie wątpliwości związane z zarówno jego uczuciami, żywionymi w stosunku do mnie, jak i moimi do niego. W nagłym przypływie odwagi chciałam nawet wreszcie się przełamać i wyznać, że poza Zdzichem znałam – i to z naprawdę intymnej strony – jeszcze taką jedną Anielę, gdy Bynek nagle wstał z ławeczki tylko po to, by po chwili uklęknąć.
Ja zaś po raz drugi w życiu, choć tym razem z dalece większymi wątpliwościami niż poprzednio, przyjęłam oświadczyny.
Niestety, mimo jak najlepszych chęci nie potrafiłam za bardzo odnaleźć się w nowej sytuacji. Widziałam doskonale ogromne zaangażowanie Bynka, a zarówno Gita jak i moi rodzice okazali nam pełną akceptację oraz wsparcie, jednak gdzieś w głębi duszy i serca czułam, że to nie to. Pozostawało pytanie: czy tak naprawdę miałam jakikolwiek wybór? Mogłam oczywiście czekać na wyśnionego księcia, hrabiego czy choćby barona, dzięki któremu znów zanurzyłabym się po samą szyję w wystawnym, wypełnionym samymi przyjemnościami życiu w równie wyśnionym pałacu… tylko czy mogłam mieć jakiekolwiek nadzieje na ziszczenie się owego marzenia? Tak na serio? No właśnie…
Spięłam się więc w sobie jeszcze mocniej, próbując skupić się na pozytywach, których wbrew pozorom nie było wcale tak mało. Bynek może nie był bogaty z domu, lecz przyobiecał mi z bolesną szczerością, że nawet jeśli na początku nie będzie w stanie zapewnić warunków, do jakich byłam przyzwyczajona, to zrobi wszystko, by jak najszybciej to zmienić. I faktycznie – na przykład zaskakująco szybko załatwił nam przydział na wspólne mieszkanie. Owszem, niby nikt mnie w nim nie wyręczał choćby w paleniu w piecu, lecz przecież mieliśmy do dyspozycji nie tylko całe dwa pokoje i całkiem sporą kuchnię, lecz także toaletę wewnątrz, a nie na korytarzu, jak wielu nam podobnych gołodupców na dorobku.
Także na sąsiadów starałam się nie narzekać, bo to przecież ja nieszczególnie pasowałam do wszechobecnego dokoła śląskiego proletariatu, a nie odwrotnie. A skoro tak było… cóż, o ile mieszkając z rodzicami czy Zdzichem mogłam jeszcze ignorować pewne sprawy, o tyle teraz nie miałam już innego wyjścia – musiałam jak najszybciej z wciąż zalatującej warsiewskimi fiołeczkami laluni przeistoczyć się w dychającą wunglem frelę! Choćby nawet taką mocno przystrojoną i przypudrowaną, ale zawsze! Uczyłam się więc jeszcze pilniej niuansów językowych, chodziłam po muzeach, poznając wcale niełatwą historię regionu, a przede wszystkim poprosiłam Bynka, by pokazał mi dokładnie taki Śląsk, jak sam znał. Ze wszystkimi blaskami, cieniami i wszystkimi odcieniami szarości pomiędzy. Do bólu prawdziwy.
Bynek zaś – jak to on – zabrał się do powierzonego mu zadania z godnym podziwiania entuzjazmem i w ledwie kilka tygodni odkrył przede mną więcej, niż sama zdołałam poznać w ciągu paru ostatnich lat. Oprowadzał mnie z takim samym zapałem zarówno po pokrytych przedwiecznym pyłem, brudem i biedą ciemnych zaułkach zapomnianych przez Boga osiedli, jak i zatopionych pośród drzew oraz krzewów urokliwych parkach. Opuszczonych gliniankach, z których wciąż sterczały zardzewiałe resztki na wpół zatopionych maszyn, a także tętniących życiem rynkach, otoczonych zapierającej dech w piersiach urody kamienicami, przy których stołeczna starówka nieraz sprawiała wrażenie ubogiej krewnej. Korzystając ze znajomości tajniackich przejść wprowadzał mnie na niedostępne dla obcych hałdy, kopalnie, huty i inne – wciąż czynne, bądź już wyłączone z użytku – zakłady przemysłowe, których ogrom podziwiałam z zapartym tchem. A że byłam od małego wprawiona w podobnych eskapadach, to nie bojąc się zmęczyć, ubrudzić ani też podrapać kolan czy łokci, szybko zasłużyłam u Bynka na autentyczny szacunek. Do tego stopnia, że z coraz większą dumą zaczął przestawiać mnie swoim znajomym nie tylko jako ładniutką narzeczoną, lecz przede wszystkim świetną kompanionkę, którą należało traktować jak równą sobie.
W takiej sytuacji naprawdę nie miałam za złe, że Bynek był w gruncie rzeczy prostym chłopakiem z prostymi potrzebami i równie prostym podejściem do życia. Nie interesowała go za bardzo sztuka – chyba że był to sztukamięs z tłuczonymi kartoflami i sosem chrzanowym – kultura pod postacią inną niż zabawa w lokalnej tancbudzie, a czytać lubił co najwyżej lokalne słupy ogłoszeniowe, na których owe zabawy były zapowiadane. Znacznie ważniejsze było dla mnie to, co i jak był w stanie dla mnie zrobić. A robił dosłownie wszystko i z tak szczerym oddaniem, aż czasami było mi wstyd, że mogłam się za to odwdzięczyć najwyżej uśmiechem czy innym całusem.
*
Mimo tych wszystkich wspaniałości wciąż pozostawał jednak podstawowy problem, którego nijak nie potrafiłam rozwiązać. Mianowicie: seks. I to z co najmniej dwóch powodów. Pierwszym była deklaracja Bynka, który tuż po zaręczynach zapowiedział z całkowitą powagą, iż ze względu na szacunek do mnie pragnie zachować czystość aż do ślubu. Cóż – jeśli o mnie chodziło, to wolałabym po prawdzie, aby mnie brał dzień w dzień, lecz nie chciał nawet słyszeć o zmianie zdania. Uzbroiłam się więc w cierpliwość, zwłaszcza że urządzanie wspólnego lokum i załatwianie wszelkich spraw okołoślubnych przeciągało się niemiłosiernie. Wreszcie jednak nadszedł ów wyczekiwany z dawna, wiosenny poranek roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego, gdy w akompaniamencie jazgoczącej orkiestry Bynek przeniósł mnie w białej sukni przez próg naszej małżeńskiej już sypialni.
I tutaj pojawiła się druga kłopotliwa kwestia w postaci już nie ilości, a jakości naszego pożycia. Nie, żeby mój nowo poślubiony mąż się nie starał, wręcz przeciwnie, tylko… być może miałam po prostu zbyt wygórowane wymagania? Ostatecznie zdążyłam nabrać doświadczenia w ramionach starszego, otwartego na eksperymenty mężczyzny – żeby nie wspomnieć po raz kolejny o posiadaniu kochanki o mocno perwersyjnych skłonnościach – natomiast Bynek również w tej kwestii był młodzieniaszkiem. Na dodatek chorobliwie wręcz nieśmiałym. I o ile owa nieśmiałość na początku była nawet urocza, a zdecydowanie zbyt krótki czas zbliżeń zrzucałam na niedoświadczenie i nerwy, o tyle po pewnym czasie zaczęłam odczuwać zwyczajny brak satysfakcji czy wręcz zaniedbanie. Ot – kładliśmy się do łóżka, poprzytulaliśmy, pomizialiśmy to oraz owo, potem następował trzyminutowy stosunek w dwóch pozycjach i koniec. Co prawda kombinowałam ile tylko się dało, lecz mimo to nie potrafiłam przekonać Bynka choćby do całowania czegokolwiek znajdującego się poniżej piersi. A przecież i Zdzicho, i zwłaszcza Aniela nie stronili od jakże uwielbianych przeze mnie minetek.
Jakby tego było mało, zaczęła mnie przytłaczać proza życia. Przeładowana codziennymi obowiązkami, niespełniona erotycznie i marząca skrycie o nieuchwytnym „czymś więcej”, upodabniałam się niepostrzeżenie do otaczających mnie do bólu zwyczajnych, pozbawionych większych ambicji kobiet, prowadzących równie zwyczajną i mało ambitną egzystencję, opartą o dawno przebrzmiałą maksymę: „Kinder, Küche, Kirche”. I nie – nie uważałam je przez to za jakieś gorsze, wręcz przeciwnie! Imponowały mi zaradnością, pracowitością, odpowiedzialnością, stawianiem dobra rodziny oraz społeczności ponad własne, ogromną miłością oraz oddaniem wobec męża i dzieci… tyle że ja naprawdę nie chciałam się zestarzeć w ten sposób!
Nie chciałam od poniedziałku do soboty wstawać, skoro świt do nudnej, pozbawionej jakiejkolwiek motywacji pracy tylko po to, by mieć za co postawić na niedzielnym, pachnącym krochmalem obrusie rosół, karminadle i kompot. Nie chciałam, by szczytem rozrywki była przechadzka po parku zimą, względnie nad lokalne jeziorko latem. Nie chciałam wzdrygać się na każde kołysanie pod stopami, świadczące nadto wyraźnie, że gdzieś głęboko pod ziemią niekoniecznie działo się dobrze. Nie chciałam się wiecznie zamartwiać czy dziś mój roztomiły chop wróci z gruby może brudny i wymęczony, ale wciąż żywy, czy zostanie na wiecznej szychcie. Nie chciałam zostać kolejną młodą wdową bez perspektyw! Nie!
Tylko co z tego? Ani się obejrzałam jak wrosłam w otaczający mnie świat tak głęboko, jakbym była jego częścią od zawsze. Nie fantazjowałam już ani o wystawnych rautach, ani o rozprawianiu z koneserami na temat ostatnich trendów w malarstwie czy teatrze, ani o właściwie niczym co wykraczałoby poza szarą codzienność. Owszem, próbowałam się cieszyć z najdrobniejszych nawet rzeczy, lecz nie byłam w stanie. Kiedy na przykład udało mi się wreszcie wyprosić awans, to zamiast radości, że przestanę być naczelną podawaczką szpajzy, dopadło mnie podszyte nudą zniechęcenie. Ostatecznie miałam pół dnia siedzieć na zapleczu i przekładać papierki z kupki po lewej na tę po prawej. A może odwrotnie? Nie ma co, o tym właśnie marzyłam! Gdy natomiast Bynek pewnego dnia stanął dumny jak paw i już od w progu zakrzyknął na pół familoka, że został najmłodszym sztygarem na całej kopalni, nie mogłam zdobyć się na nic poza niewyraźnym uśmiechem. I poczułam się z tym jak najgorsza z najgorszych, ostatnia niewdzięcznica. Tak obrzydliwie, aż zebrało mi się na mdłości. Powinnam przecież skakać z radości i gratulować mężowi naprawdę pokaźnego sukcesu, a tymczasem…
Jakby tego było mało, dostałam z tej okazji prezent! Przez chwilę miałam już nadzieję na jakąś seksowną haleczkę lub chociaż nowe trzewiki na obcasiku, jednak kiedy otworzyłam pudełko i moim oczom ukazał się pomalowany w ludowe wzory talerz, nie mogłam dłużej powstrzymywać łez rozczarowania. Co gorsza, Bynek odebrał me wzruszenie w całkiem opaczny sposób – z radości aż podrzucił mnie do góry, oświadczając, że skoro podarek tak bardzo mi się podoba, koniecznie pójdziemy razem w niedzielę na targ, gdzie kupi mi drugi! I trzeci, żeby przystroić nimi całą ścianę nad piecem! A co, stać go!
I tak właśnie, dzień po dniu i miesiąc po miesiącu, wśród codziennych trudów budowaliśmy powolutku swój może i niezbyt radosny, ale też pozbawiony większych trosk, do bólu stabilny i przewidywalny świat.
No, na pewno, za dobrze by było…
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 18-24.10.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz