Odrobinka tego samego, co zawsze
Ścisk ciepłego, lipcowego powietrza unosił się nad rynkiem w Krakowie, niosąc ze sobą zapach świeżych obwarzanków, kapiącej kawy i historii opowiadanej przez kamienice. Zosia, z rozwianymi przez lekki wietrzyk brązowymi włosami, śmiała się głośno, wskazując na gołębie, które niemal siadały na głowach przechodniów. Andrea stał obok niej, z aparatem zawieszonym na szyi, choć rzadko go używał – wolał pochłaniać obraz świata oczami, zatrzymując go w pamięci jak artysta, którym w sercu był. Jego uśmiech był szeroki, a oczy, koloru gorzkiej czekolady, błyskały rozbawieniem i wyraźnym podziwem dla Zosi.
– To jest Kraków! – zawołała Zosia, rozkładając ręce w teatralnym geście, jakby chciała objąć całe miasto. – Mój Kraków. Pełen życia, tradycji, ale też… niespodzianek.
Andrea skinął głową, a jego akcent lekkim echem zabrzmiał w odpowiedzi:
– Jest piękny, Zosia. Jak wszystko, co z tobą związane.
Ona tylko machnęła ręką, udając zniecierpliwienie, ale rumieniec na jej policzkach mówił co innego. Spędzali razem ostatnie dni w domu jej rodziców, którzy wyjechali na urlop, pozostawiając im przestrzeń, która wydawała się większa i bardziej intymna niż jakakolwiek inna, w której byli. W dzień odkrywali miasto Zosi, jej przeszłość, jej korzenie, a wieczorami… cóż, wieczorami odkrywali siebie na nowo, w sposób, który Andrea wciąż próbował, z różnym skutkiem, zrozumieć.
Zosia Nowak była zagadką, którą kochał rozwiązywać, choć wiedział, że pełna odpowiedź nigdy nie nadejdzie, bo ona wciąż ewoluowała. W życiu szukał pełni, emocji, piękna. Z Zosią znalazł to wszystko, choć często w konfiguracji, która zaskakiwała nawet jego.
W ciągu dnia, podczas dyskusji o sztuce, historii, polityce, czy nawet o tym, kto powinien zmywać naczynia po kolacji, Andrea miał wrażenie, że wojnę na emocje i argumenty z Zosią wygrywa tylko wtedy, gdy ona mu na to pozwoli. Była mistrzynią retoryki – potrafiła zbić go z pantałyku jednym celnym zdaniem, rozbroić uśmiechem, a następnie przygwoździć logiką, której nie sposób było podważyć. Czuł się jak wytrawny szachista, który nagle odkrywa, że jego przeciwnik gra według nieznanych mu zasad, a szachownica co chwilę zmienia kształt. Było to frustrujące, ale jednocześnie ekscytujące. Nigdy nie było nudno.
To poczucie „wygranej tylko wtedy, gdy pozwoli” osiągało szczyt w ich najbardziej intymnych chwilach. Andrea, który chciał się kochać całą duszą, dostępną pasją i ciałem przylegającym do ciała jak malarz rzucający farbę na płótno w przypływie natchnienia, musiał mierzyć się z Zosią. Zosia w sypialni nie była ani uległa, ani po prostu równą partnerką. Była… strategiem.
Andrea często miał wrażenie, że w łóżku Zosia jest wyrachowaną kochanką, która miała dostęp do wszystkich swoich zabawek – nie chodziło o fizyczne przedmioty w perwersyjnym sensie (choć i te potrafiły się pojawić w najmniej oczekiwanym momencie, wplątane w scenariusz z jej głowy), ale o metaforyczne narzędzia: spojrzenia, szeptane słowa, pauzy, drobne gesty, które potrafiły rozpalić go do białości lub doprowadzić na skraj szaleństwa pożądania zmieszanego z podziwem. Jej kontrola była subtelna, niemal niewidoczna dla niewprawnego oka, ale dla Andrei – który czuł jej aurę tak intensywnie, że niemal mógł jej dotknąć – była namacalna. To ona dyktowała tempo, to ona decydowała, kiedy napięcie ma eksplodować, a kiedy ma być jeszcze przez chwilę podtrzymane, jak delikatna bańka mydlana na wietrze.
Tego wieczoru wrócili z miasta. Powietrze w starym mieszkaniu rodziców Zosi wciąż niosło zapachy wczorajszej kolacji i świeżo skoszonej trawy z ogrodu. Zosia zamknęła drzwi, a jej uśmiech, jeszcze przed chwilą promienny od słońca i krakowskiego powietrza, zyskał nowy, lekko łobuzerski wyraz. Zsunęła sandały jednym ruchem i ruszyła w głąb mieszkania z gracją i pewnością siebie, która zawsze go intrygowała. Andrea podążył za nią, czując znajome mrowienie w całym ciele. Wiedział, że dzień pełen rozmów i odkryć dobiegł końca, a rozpoczął się ich wieczór.
W sypialni Zosia stała przy oknie, patrząc na spokojną ulicę. Obróciła się powoli, a w jej oczach tańczyły iskierki. Na twarzy miała ten charakterystyczny, lekko wyniosły, a jednocześnie kuszący wyraz, który Andrea znał zbyt dobrze. Wiedział, że właśnie przesunęli się w inny wymiar ich relacji.
– Zmęczony? – zapytała niskim, melodyjnym głosem.
Nie czekała na odpowiedź. Podeszła do niego i rozpięła powoli guziki jego koszuli, jej palce delikatnie muskały jego skórę. Andrea poczuł, jak ciepło rozlewa się w jego klatce piersiowej. Chciał ją objąć, przyciągnąć do siebie, zatracić się w tej chwili. Ale Zosia miała inne plany.
Odwróciła się i gestem nakazała mu usiąść na łóżku. Siedziała naprzeciwko, na krawędzi materaca, obserwując go z intensywnością, która sprawiała, że czuł się jednocześnie rozebrany i pożądany. Sięgnęła na szafkę nocną i podniosła z niej… jedwabny szal. Nie był to żaden wyszukany gadżet, jedynie pamiątka z podróży, którą jej mama nosiła na szyi. Ale w jej rękach, w kontekście jej spojrzenia, stał się narzędziem. „Zabawką”.
Andrea poczuł mieszankę zaskoczenia i narastającego pożądania. Wiedział, dokąd to zmierza. Wiedział, że Zosia lubiła, gdy Andrea błagał o erotyczne uwolnienie. Nie dlatego, że była okrutna, ale dlatego, że sprawiało jej widoczną przyjemność patrzenie na jego rosnącą potrzebę, na utratę kontroli, której na co dzień, jako rygorystyczny chirurg, tak starannie unikał. Dla niej to był taniec władzy i uległości, grany na cienkiej linii zaufania i pożądania, w którym role były jasno określone… przynajmniej na tę chwilę.
Zosia uśmiechnęła się lekko, widząc błysk wahania i pożądania w jego oczach. Podeszła do niego i delikatnie, ale zdecydowanie, wzięła jego nadgarstki w swoje dłonie. Andrea mógł się wyrwać, oczywiście, był silniejszy. Ale nie chciał. Czuł dreszcz ekscytacji. Zosia zaczęła delikatnie, ale pewnie, przywiązywać jego dłonie do wezgłowia łóżka, używając jedwabnego szala. Nie mocno, nie tak, by sprawić ból, ale wystarczająco, by uniemożliwić mu swobodne ruchy. To było prowizoryczne, jakby od niechcenia, ale miało określony cel – pozbawić go inicjatywy, uczynić go widzem i proszącym.
Kiedy skończyła, odsunęła się na krok, jej oczy błyszczały. Andrea był unieruchomiony, jego dłonie lekko napięte, a ciało kipiało od pożądania. Patrzył na nią, a ona na niego, w ciszy przerywanej tylko ich oddechami. Czuł się wystawiony na jej łaskę, a dziwnym trafem, wcale mu się to nie przestawało podobać. Pragmatyzm chirurga ustąpił miejsca duszy artysty, który doceniał piękno tej chwili, tej sceny, którą Zosia stworzyła.
Zosia zaczęła powoli zdejmować swoje ubranie. Każdy ruch był celowy, pełen świadomej zmysłowości. Patrzyła na niego, a jej spojrzenie było wyzwaniem, obietnicą i jednocześnie drwiną. Kiedy była zupełnie naga, podeszła bliżej, przesuwając dłonie po jego ciele – delikatnie, ledwie muskając skórę, ale z taką intensywnością, że każdy dotyk był jak iskra.
Andrea czuł, jak jego pożądanie narasta, staje się niemal fizycznym bólem. Chciał jej, chciał jej dotknąć, poczuć jej skórę przy swojej, zatracić się w niej. Ale był unieruchomiony. Musiał czekać. Musiał prosić.
– Zosia… – wyszeptał, jego głos był ochrypły. Zosia uśmiechnęła się. Była zadowolona.
– Tak, Andrea? – zapytała, a w jej głosie było coś, co przypominało satysfakcję nauczycielki, która wie, że uczeń w końcu zrozumiał lekcję.
Jej dotyki stawały się śmielsze, bardziej prowokujące. Poruszała się wokół niego, drażniła go, sprawiając, że napięcie w jego ciele sięgało zenitu. Andrea zaczął oddychać szybciej. Nie mógł już dłużej tego znieść.
– Zosia, proszę… – wybąkał, jego oczy wpatrzone były w nią z mieszanką desperacji i uwielbienia. To nie było upokorzenie, to było poddanie się w grze, w którą grała, i w którą on, mimowolnie, zaczął grać z radością. To było potwierdzenie jej władzy w tej konkretnej chwili, władzy, którą mu dała, a którą on przyjął z westchnieniem.
Jej uśmiech pogłębił się. Widziała, że ma go dokładnie tam, gdzie chciała. Jej pewność siebie, jej kontrola, jej umiejętność budowania napięcia – działały bezbłędnie. Andrea czuł, jak jego ciało domaga się uwolnienia, a jedyną osobą, która mogła mu je dać, była kobieta stojąca nad nim, bawiąca się nim jak… jak artysta swoją gliną, jak chirurg skalpelem, precyzyjnie i z pełną świadomością efektu.
Wreszcie, w momencie, gdy Andrea myślał, że dłużej tego nie wytrzyma, Zosia nachyliła się nad nim. Nie uwolniła go od razu. Zamiast tego, jej usta spotkały się z jego w pocałunku – głębokim, pełnym obietnicy, ale wciąż powstrzymującym ostateczne uwolnienie. Andrea zadrżał.
– Proszę, Zosia – szepnął w jej usta, jego głos był ledwie słyszalny – Chcę cię.
W tym momencie coś w jej oczach zmieniło się – iskierka łobuzerstwa ustąpiła miejsca czystemu pożądaniu. To był sygnał. Gra dobiegła końca. Z uśmiechem pełnym triumfu, ale i czułości, Zosia rozwiązała jedwabny szal i uwolniła jego dłonie.
Andrea natychmiast objął ją mocno, przyciągając ją do siebie z siłą, która mieszała ulgę, pożądanie i czystą radość. To był moment, na który czekał – ich ciała wreszcie spotykały się bez żadnych barier, dusze łączyły się w pasji. Jej wcześniejsze wyrachowanie rozpłynęło się w czystej, wspólnej radości aktu. To nie była walka, którą przegrał lub wygrał. To była ich wspólna melodia, grana na unikalnych instrumentach ich osobowości.
Kiedy ich oddechy w końcu uspokoiły się, leżeli spleceni na łóżku jej rodziców w Krakowie. Zosia wtuliła głowę w jego pierś, a Andrea gładził jej włosy. Cisza była pełna zadowolenia i bliskości. Gra skończyła się, ale połączenie pozostało, głębsze niż kiedykolwiek.
Andrea uśmiechnął się w ciemność. Tak, Zosia była zagadką. Tak, potrafiła być niewiarygodnie kontrolująca i strategiczna, zwłaszcza w ich intymnych, wspólnych grach. Ale pod tym wszystkim była kobieta, którą kochał – pełna życia, pasji, inteligencji i… zaskakującego poczucia humoru, które objawiało się nawet w ich sypialni. A fakt, że pozwalał jej na tę kontrolę, że brał udział w tej grze, nie był oznaką słabości, ale głębokiego zaufania i cudownej, wspólnej radości z odkrywania siebie nawzajem na wszelkie możliwe sposoby. Zwłaszcza w Krakowie, w starym domu jej rodziców, gdzie powojenne meble spotykały się z szeroką plazmą na ścianie. Kochał każdą jej, nawet najbardziej zaskakującą, odsłonę. I nie mógł doczekać się, co przyniesie kolejny dzień, kolejna dyskusja, kolejny wspólny wieczór. Była to radość w czystej postaci – nieprzewidywalna, zaskakująca i pełna życia.
Dodaj komentarz