Zosia Nowak stała przy oknie, choć widok za nim rzadko przynosił ulgę. Był to widok na Zazzawi – kraj spiekoty i kurzu, kraj ożywczych opadów, które nigdy nie przychodziły w porę, kraj pękniętych murów i oczu zbyt starych na młodych twarzach. Słońce stało wysoko, bijąc bezlitośnie w faliste dachy pobliskich chat. Zapach spalenizny, wszędobylskiego kurzu i czegoś trudnego do nazwania, co Zosia identyfikowała z brudnymi ulicami i stojącą wodą, unosił się w gorącym powietrzu. W pomieszczeniu, które służyło za jej klasę – prowizoryczną, skleconą z tego, co udało się zdobyć, z ławkami z połamanych desek i tablicą z kawałka blachy – panował względny spokój. Względny spokój w Zazzawi zawsze był kruchy, jak wyschnięta ziemia pod stopami.
Czekała na swoich uczniów. Dziś miała powtórkę z podstaw matematyki. Proste dodawanie, odejmowanie. Rzeczy, które w jej bezpiecznym, polskim życiu były oczywistością, tutaj stawały się luksusem, sztuką przetrwania. Dzieciaki w Zazzawi uczyły się szybciej rachunków na ulicy – ile trzeba dać, żeby dostać coś do jedzenia, jak podzielić niewielką zdobycz, jaką cenę ma życie. Ale Zosia wierzyła, że edukacja w szerszym sensie może coś zmienić. Że może dać im narzędzia, by ten cykl przerwać. Była Polką całym sercem i umysłem – niosącą w sobie nie tylko dumę z własnej kultury, ale też głębokie poczucie obowiązku pomocy, gdziekolwiek by nie była. Nauczycielką z powołania, wierzącą, że każde dziecko zasługuje na szansę.
Zamyśliła się na chwilę, przywołując obraz Włoch – chłodniejszego powietrza znad morza, zapachu kawy o poranku, spokojnego uśmiechu Andrei. Andrea. Jej Andrea. Lekarz o duszy artysty, z pragmatyzmem chirurga, który potrafił zszyć rozdartą skórę i jednocześnie dostrzec piękno w najbardziej zniszczonym miejscu. Żyli tutaj na kocią łapę, splątani siecią wspólnych lęków, nadziei i codziennych, małych zwycięstw. Jego nieobecność w tej chwili była jak brak części jej własnego oddechu. Czasem czuła się rozdarta między potrzebą bycia tutaj, służenia, a tęsknotą za prostym, bezpiecznym życiem, które zostawiła za sobą i które Andrea mógłby jej zapewnić, gdyby tylko chciała wrócić do „cywilizacji”. Ale jak mogła? Jak mogła zostawić te dzieciaki, tę ziemię, która w jakiś pokręcony sposób stała się też jej ziemią?
Nagle ciszę na zewnątrz przerwał ostry, nienaturalny dźwięk. Huk. Nie był to dźwięk grzmotu, ani przewracającej się ściany. Był metaliczny, gwałtowny. Zosia zamarła. Jej serce przyspieszyło, bicie odbijało się echem w pustym pomieszczeniu. Rozpoznała ten dźwięk. Zbyt wiele razy słyszała opowieści. Huk, za którym często szły kolejne. Broń palna. Tutaj, w Zazzawi, broń była jak kolejna choroba zakaźna – przechodząca z rąk do rąk, zatruwająca umysły.
Po huku nadszedł nowy dźwięk – kakofonia krzyków. Nie były to jednak krzyki paniki. Były to krzyki podniecenia, pomieszane z głośnymi, chłopięcymi przechwałkami. Brzmiały dziwnie, niepokojąco wesoło. Jakby ten huk, ten symbol zagrożenia i śmierci, był częścią jakiejś gry.
Zosia odsunęła się od okna, jej wzrok utkwiony w niskich, drewnianych drzwiach. Światło słoneczne, wpadające przez zakurzone szyby, zdawało się blednąć. Napięcie wypełniło powietrze, gęstsze niż kurz.
Drzwi otworzyły się z szarpnięciem, uderzając o ścianę. W progu stanęło kilku podrostków. Nie byli to jej uczniowie – ci byli zwykle młodsi, bardziej wystraszeni i spragnieni choćby odrobiny stabilności. Ci chłopcy byli starsi, może dwunasto-, może czternastoletni. Ich ciała były chude, niedożywione, ledwo mieszczące się w podartych ubraniach, ale ich oczy… ich oczy były stare. Stare od widoku zbyt wielu rzeczy, których żadne oczy dziecka nie powinny widzieć.
Pierwsze, co Zosia zauważyła, to ruch między nimi. Szarpali się, popychali, wydając zduszone dźwięki. W centrum ich szarpaniny tkwił przedmiot. Metaliczny, czarny, niepokojąco znajomy. Pistolet. Wyszarpnęli go od siebie nawzajem, jakby to była najcenniejsza zabawka na świecie, trofeum, które natychmiast podniosło ich status w tej małej, dzikiej gromadzie. Ich ruchy były niezdarne, ale naznaczone przerażającą swobodą obchodzenia się z bronią. Śmiali się przy tym, ich twarze wykrzywione w mieszaninie ekscytacji i nerwowości.
I wtedy ją zobaczyli. Polkę. Białą kobietę w ich prowizorycznej szkole. Ruchy ustały nagle. Śmiech zamarł. Ich wzrok, dotąd skupiony na pistolecie, przesunął się na Zosię. Cisza, która zapadła, była cięższa niż poprzednia. Jeden z chłopców, ten, który akurat trzymał broń – najmniejszy, o twarzy pokrytej warstwą brudu, z pistoletem niemal większym od jego dłoni – uniósł go. Lufa, ciemna i bezlitosna, skierowała się prosto na Zosię.
Czas zwolnił. Zosia poczuła falę lodowatego strachu, która przetoczyła się przez jej ciało, paraliżując ją na moment. Ale tylko na moment. Strach nigdy nie był dla niej akceptowalną odpowiedzią. Była nauczycielką. Była Polką. Przetrwała rzeczy, o których ci chłopcy nawet nie śnili, choć ich rzeczywistość była okrutniejsza niż wszystko, co znała. W spojrzeniach chłopców dostrzegła coś więcej niż tylko agresję. Była tam ciekawość, wyzwanie, ale też pustka. Wyobraźnia zduszona przez głód i strach.
Postawiła krok do przodu. Jej nogi drżały, ale głos, o dziwo, zabrzmiał spokojnie. Cicho, ale wyraźnie, przełamując napiętą ciszę. Próbowała przemówić do tego chłopca z pistoletem. Nie do bandyty, nie do zagrożenia. Do dziecka. Skupiła cały swój wzrok na jego oczach, szukając w nich śladu zagubienia, strachu – czegokolwiek, do czego mogłaby się odwołać.
– Nie musisz tego robić – powiedziała w lokalnym dialekcie, starannie dobranym. Jej akcent był obcy, jasne, ale słowa były proste. – Ta zabawka… jest niebezpieczna. Możesz kogoś skrzywdzić. Siebie. Albo kogoś, kogo znasz.
Jej słowa zawisły w powietrzu. Chłopcy patrzyli na nią z mieszaniną zdziwienia i rozbawienia. Zabawka. Czy ona naprawdę nazwała to zabawką? Ten instrument mocy, przetrwania, strachu, jaki siał? W ich świecie pistolet nie był zabawką. Był narzędziem. Czasem jedynym.
Chłopiec z pistoletem zachwiał się. Jego twarz stężała. Może jej słowa dotknęły czegoś głęboko w nim zakopanego. Może poczuł chwilowe zawahanie. Ale presja grupy była silniejsza. Widziała, jak spojrzał na swoich towarzyszy – ich wyczekujące miny, ciche naciski. Ich śmiech sprzed chwili powrócił w ich oczach, zimny i drapieżny. Coś w nim pękło. Coś, co Zosia próbowała ratować.
Jego usta otworzyły się w bezgłośnym krzyku – może strachu, może furii, może po prostu naśladowania tego, co widział. Lewa ręka, wolna od pistoletu, drgnęła, jakby chciał się zasłonić. Palec na spuście zaciągnął się gwałtownie.
Huk. Nie było go słychać jako pojedynczego dźwięku, ale jako rozdzierający, fizyczny wstrząs powietrza. Przed jej oczami rozbłysło jaskrawe światło – błysk z lufy, chwilowe, oślepiające słońce w centrum ciemności. Zosia poczuła uderzenie. Nie ból od razu, ale uderzenie, jakby ktoś pchnął ją z ogromną siłą. Powietrze uciekło z jej płuc. Chwyt grawitacji puścił.
Usłyszała jeszcze wrzask. Czyj? Jej własny, zduszony? Czy krzyk chłopców, może przerażonych tym, co się stało? Usłyszała dźwięk upadku – ciężki, bezładny. Potem jęki. Ciche, zduszone. Kto jęczał? Ona? Czy ktoś inny? Płacz – cienki, rozpaczliwy. Dziecka. Czy któreś z tych dzieciaków zapłakało na widok tego, co zrobiło? Dźwięki mieszały się, stawały się coraz bardziej odległe, zamazane.
Wzrok Zosi zamarzł, kolory bladły, kontury zacierały się. Zastępowała je ciemność. Nie nagła, jak zgaszenie światła. Raczej miękka, otulająca, pochłaniająca wszystko. Dźwięki oddalały się, stawały się stłumione, aż wreszcie całkiem zniknęły. Ciemność pogłębiała się, zabierając ze sobą obrazy, dźwięki, uczucia. Została tylko… nicość. Cisza.
Chłopcy wpadli w panikę. Huk, błysk, upadek kobiety były realniejsze i straszniejsze niż gra, którą sobie wyobrażali. Strach, prawdziwy, zwierzęcy strach, ścisnął ich serca. Z piskiem, potykając się o własne nogi i połamane ławki, wybiegli z pomieszczenia. Wpadli na oślep w palące słońce i kurz Zazzawi, nie oglądając się za siebie. Pistolet, który chwilę wcześniej był symbolem ich mocy, teraz stał się czymś, co chcieli jak najszybciej zostawić za sobą. Uciekali przed konsekwencjami swojego momentu władzy, swojej krótkiej, brutalnej gry.
W pustym pomieszczeniu, oświetlonym wpadającym przez zakurzone szyby słońcem, które teraz zdawało się świecić obojętnie, panowała cisza. Kurz, wzbity przez gwałtowne wyjście chłopców, powoli osiadał na wszystkim. W powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny, gorzki zapach prochu. I pośrodku tego wszystkiego… cisza.
Ciemność, która nadeszła, była absolutna.
Dodaj komentarz