Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Pod niebem Zazzawi - Chirurg bez serca

Andrea Rossi stał pod bezlitosnym blaskiem słońca Zazzawi, upał był jak fizyczny ciężar, który przygniatał mu ramiona, odzwierciedlając ołowiany nacisk w jego piersi. Kurz pokrywał wszystko – więdnące drzewa akacji, zużyty asfalt, wiecznie zmęczone twarze mijanych ludzi. Minęły trzy dni, odkąd Zosia odeszła. Trzy dni od chwili, gdy zgasła iskrząca się energia i niezachwiana determinacja Zosi Nowak, polskiej nauczycielki, która oddała całe swoje serce tej poranionej ziemi – zgasła z brutalną ostatecznością.
Jego pierwsza próba sprowadzenia jej do domu zaprowadziła go tutaj, do sterylnego, klimatyzowanego kokonu kompleksu Dowództwa Sił Zbrojnych Narodów Zjednoczonych w Afryce (UNACOM). To była twierdza ze szkła i betonu, strzeżona przez znudzonych żołnierzy, przemierzana korytarzami pachnącymi lekko środkiem dezynfekującym i zwietrzałą kawą. W środku królowała biurokracja – labirynt zaprojektowany nie po to, by pomagać, lecz by pochłaniać i neutralizować wszelką pilność.
Przerzucano go z biura do biura, każde okienko obsadzone urzędnikiem mówiącym chłodnym, bezosobowym tonem, którego oczy skanowały dokumenty, a nie rejestrowały żalu. Była kapitan Eva Rostova, oficer logistyki, z mundurem wykrochmalonym ostrzej niż jej empatia, która wyjaśniała procedury dotyczące „repatriacji personelu niekluczowego”. Był też pan Emeka z Wydziału do spraw Cywilnych, który wymagał formularzy w trzech kopiach i zdawał się bardziej zatroskany odcieniem tuszu użytym do podpisu niż faktem, że ciało kobiety leżało w prowizorycznej kostnicy.
– Procedura jest dość złożona, doktorze Rossi – oznajmiła beznamiętnie kapitan Rostova, stukając paznokciem w diagram na ekranie. – Potrzebujemy formalnej weryfikacji tożsamości, oceny przyczyny zgonu, zgody władz lokalnych – które, jak pan wie, są tutaj… płynne. Do tego dochodzi kanał dyplomatyczny, wniosek ze strony kraju pochodzenia zmarłej, dostępność transportu lotniczego, rezerwacja kontenera chłodniczego… To wszystko wymaga czasu.
Chirurg z wykształcenia, przyzwyczajony do szybkich i zdecydowanych działań na sali operacyjnej, czuł, jak jego dusza więdnie pod naporem żargonu i obojętności.
– Czas? – powtórzył, głosem pełnym bólu. – Ile czasu, kapitanie? Ona nie może… ona nie… ona musi wrócić do domu. Teraz.
Rostova westchnęła, ledwie zauważalnie, ale wyrażając głębokie znużenie jego rozpaczą.
– Szacunki są różne. Najlepszy scenariusz? Miesiąc. Bardziej realistycznie – sześć do ośmiu tygodni. Takie rzeczy… nie są priorytetem, niestety. Mamy mandaty – operacje stabilizacyjne, dostarczanie pomocy humanitarnej, oceny infrastruktury. Pojedyncza repatriacja… to sprawa drugorzędna.
Drugorzędna. To słowo uderzyło go jak cios. Zosia, która poświęciła życie na budowanie, opiekę, dawanie nadziei w tym pustkowiu, teraz była tylko „drugorzędnym” problemem logistycznym. Jego wrodzony pragmatyzm walczył z obrzydzeniem duszy artysty. Rozumiał logikę zasobów i priorytetów, ale zimna, bezosobowa bezduszność była jak gorzka trucizna. Opuścił kompleks UNACOM z niczym poza stertą formularzy i miażdżącym przekonaniem, że jeśli zaufa oficjalnym kanałom, Zosia będzie leżeć w upale Zazzawi w nieskończoność.
Desperacja go pożerała. Następnego dnia spędził na telefonach, śledzeniu plotek. Zazzawi to nie tylko arena dla misji ONZ i NGO. To również miejsce, gdzie krzyżują się inne interesy – prawa do wydobycia, szlaki handlowe, wpływy strategiczne. Tu działała organizacja taka jak Konsorcjum V-Force. Formalnie przedstawiali się jako struktura humanitarna, niskobudżetowa, lecz agresywna. To była ciemniejsza strona, napędzana prywatnym kapitałem i chroniona przez prywatne siły. Słyszał o nich szeptem – dobrze wyposażeni, skuteczni, działający poza zwykłymi regułami. Mieli też powiązania z Polską, całkiem znaczące – dzięki umowom zakupowym i rekrutacji personelu.
To było jak wejście do innego kraju. Kompleks V-Force, położony na obrzeżach stolicy, był mniej uporządkowany niż UNACOM, bardziej operacyjny. Pojazdy, mocno zmodyfikowane, gotowe do użycia; kobiety i mężczyźni w praktycznych, często niestandardowych mundurach poruszali się z determinacją. W powietrzu unosiła się inna energia – napięta, czujna.
Znalezienie odpowiedniej osoby to kolejny labirynt, lecz mniej formalny, bardziej bezpośredni – mniej biurokratyczny, bardziej transakcyjny. Szorstki mężczyzna z blizną nad okiem powiedział mu, by poszukał „u Logistyki, zapytaj o Marka. Polak.”
Marek. Imię zabrzmiało znajomo. Zosia kiedyś wspomniała Marka, dawno temu, z czasów szkolnych. Młodzieńcza miłość, jak to określiła, z uśmiechem będącym mieszanką czułego wspomnienia i łagodnego zdystansowania. Czy to mógł być ten sam człowiek? Ta myśl była jak chwytanie się kruchej trzciny w czasie burzy.
Znalazł Marka w biurowym kontenerze z metalowymi ścianami, pochylonego nad mapami rozłożonymi na biurku z pustymi kubkami po kawie i częściami broni. To był człowiek wyrzeźbiony z ostrych linii i cieni, twarz postarzała ponad wiek, mundur z emblematem V-Force i resztkami polskiego stopnia wojskowego.
– Marek? – zapytał Andrea niepewnym głosem.
Mężczyzna spojrzał, jego oczy – koloru burzowego morza – oceniły go szybko, chłodno.
– Tak. Czego chcesz?
– Nazywam się Andrea Rossi. Byłem… z Zosią Nowak.
W oczach Marka błysnęło rozpoznanie – krótkie, ale intensywne, jak zapalenie zapałki w ciemności. Twarde rysy twarzy zmiękły nieznacznie, zanim znów stwardniały.
– Zosia? – powtórzył, imię zabrzmiało dziwnie w tym kontekście. – Zosia… Nowak.
– Tak. Ona… zmarła kilka dni temu. Tutaj, w Zazzawi – głos Andrei zadrżał. Szybko wyjaśnił sytuację, ślepy zaułek z UNACOM, desperacką potrzebę, by sprowadzić ją do Polski.
Marek słuchał w milczeniu, wpatrując się w niego. Nie oferował współczucia, nie pocieszał. Gdy Andrea skończył, Marek parsknął gorzko, bez krzty humoru.
– UNACOM – wypluł to słowo jak coś paskudnego. – Papierowi żołnierze. Nie potrafią zorganizować popijawy w browarze, a co dopiero przetransportować ciało przez kontynent.
Podszedł do małego, brudnego okna, patrząc na zapylony dziedziniec. Plecami do Andrei, wyszeptał:
– Zosia… nie myślałem o niej od lat. Myślałem, że nadal uczy… gdzieś, gdzie jest bezpiecznie.
– Uczyła – powiedział Andrea cicho. – Tutaj. Wierzyła…
– Tak, zawsze w coś wierzyła – przerwał Marek, odwracając się, twardy wyraz twarzy powrócił, pogłębiony skrywaną żałobą. – Słuchaj. UNACOM to strata czasu. Dyplomaci mają wakacje. Ale my przenosimy rzeczy. Ludzi. Sprzęt. Bez fanfar.
Nadzieja, ostra i bolesna, przebiła się przez rozpacz Andrei.
– Możesz… możesz pomóc? Z Zosią?
Marek studiował go – wycieńczonego lekarza, ogołoconego przez żal, stojącego przed nim w miejscu tak dalekim od życia, które reprezentowała Zosia.
– Może – powiedział w końcu Marek, wracając do biurka. Podniósł długopis i stuknął nim w mapę. – To kosztuje. Wszystko tu kosztuje.
Andrea przygotował się na finansowe żądanie, na wygórowaną cenę działania poza systemem.
– Mam fundusze. Cokolwiek będzie trzeba.
Marek pokręcił głową.
– Nie pieniądze. Taka przysługa… szybki, nieoficjalny transport czegoś wrażliwego… to ryzyko. I zasoby. Moje zasoby. Zasoby V-Force. – Pochylił się, jego spojrzenie przeszywające. – Jesteś lekarzem. Chirurgiem, tak?
– Tak. Dlaczego?
– Potrzebujemy medyków. Bardzo. Nasi ludzie się ranią. Lokalne kontrakty też. Łatamy ich sami, ale prawdziwy chirurg… to luksus. – Zawiesił głos. – Zwłaszcza taki, który jest nam winien przysługę.
Układ został przedstawiony – brutalny w swej prostocie i całkowitym braku sentymentu. Jego życie, jego umiejętności – w zamian za ostatnią podróż Zosi do domu.
Andrea rozejrzał się po biurze – broni, mapach wrogiego terytorium, zahartowanym człowieku, który kiedyś dzielił młodzieńcze marzenia z Zosią, a teraz był żołnierzem innej wojny. To było odrażające, niebezpieczne, kompletne porzucenie życia, które zbudował. Ale Zosia czekała. Leżała, samotna, w Zazzawi.
– Jeśli ją sprowadzisz do domu – powiedział Andrea, a słowa smakowały jak popiół – wrócę. Będę dla was pracował. Tak długo, jak będzie trzeba. Albo jak długo dam radę.
Marek skinął głową. Układ został zawarty. Bez uścisku dłoni, bez formalności – tylko ciche porozumienie wykuwane w żalu i brutalnej konieczności.
– Daj mi szczegóły – powiedział Marek, sięgając po czystą kartkę. – Lokalizacja, dokumenty, które masz… wszystko. Bądź gotowy do przeniesienia jej za 24, może 48 godzin. Będzie… dyskretnie.
Zgodnie z obietnicą Marka, wszystko przebiegło szybko i po cichu. W ciągu dwóch dni ciało Zosi znajdowało się na pokładzie samolotu transportowego V-Force lecącego do Polski. Andrea towarzyszył jej – ponura podróż przez kontynenty, która wydawała się zarówno zbyt szybka, jak i nieskończenie długa.
Pogrzeb w Polsce był zamazanym wspomnieniem – twarze ze łzami, szeptane modlitwy, zimna, wilgotna ziemia cmentarza, która wydawała się nieskończenie daleka od afrykańskiego słońca. Andrea rozmawiał z rodziną Zosi, ofiarując tyle pocieszenia, ile zdołał, czując się jak oszust we własnej żałobie, prześladowany przez pakt, który zawarł. Zobaczył Marka, stojącego w oddali, samotną, surową sylwetkę w cywilnym ubraniu – milczącego strażnika mrocznej transakcji. Wymienili krótkie, bezsłowne spojrzenie – uznanie, zobowiązanie, wzajemne zrozumienie tego, co ich teraz wiązało.
Polska wydawała się obca. Czyste ulice, znajomy język, brak palącego słońca i pyłu – to był świat, do którego Zosia należała, lecz teraz wydawał się pusty bez niej. Jego pobyt był krótki, konieczny przystanek przed wypełnieniem swojej części umowy.
Nie wahał się. Nie było już innej drogi. Zrezygnował z życia względnej uczciwości – jak trudnego by nie było – dla jednego, desperackiego celu: sprowadzenia Zosi do domu. Ceną był jego bilet powrotny do Zazzawi – nie jako wolny człowiek, ale jako medyk związany z Konsorcjum V-Force.
Podróż powrotna była inna. Nie napędzał go już desperacki cel – cel został przydzielony. Po powrocie do kompleksu V-Force powietrze wydawało się cięższe, kurz gęstszy, słońce bardziej bezlitosne. Pokazano mu mały, funkcjonalny punkt medyczny. Nowi współpracownicy byli pragmatyczni, ostrożni. Marek skinął mu krótko głową.
Andrea Rossi był teraz częścią maszyny. Zstąpił do szarej strefy, oddając swoją autonomię za ostatni, choć ponury, akt oddania. Gdy rozpakowywał sprzęt medyczny, sterylny zapach kontrastował z wszechobecną wonią diesla i potu – wiedział, że nie będzie tu pocieszenia, nie będzie odkupienia, tylko brutalna rzeczywistość leczenia ofiar interesów, które umożliwiły Zosi ostatnią podróż. Świat, w jego oczach, okazał się nie tylko obojętny, ale wręcz okrutny – wymagający kompromisu wszystkiego, co przyzwoite, by zrealizować najbardziej podstawową ludzką potrzebę. Był uwięziony, a pesymizm osiadł w jego kościach – na stałe, w upale i pyle..

FeniFen

opublikowała opowiadanie w kategorii dramat, użyła 1808 słów i 11559 znaków.

Dodaj komentarz