I – Czas dorosłych smakraczy
Powietrze lat 80. w mieście, nawet to stojące nad dachami, miało specyficzny ciężar. Było przesiąknięte zapachem węgla, wilgoci i czegoś nieokreślonego – może beznadziei, a może po prostu pyłu z nieustających remontów, będących bardziej oznaką chronicznego niedostatku niż rzeczywistego postępu. Tej nocy, na dachu kamienicy przy Długiej, gdzie w miejscu wypatroszonych przez budowlańców okien ziały czarne dziury, czuło się głównie ten pył i chłodną obietnicę jesieni.
Zosia Nowak, owinięta w za duży sweter Marka Czajki, wpatrywała się w gwiazdy, które – o dziwo – tej nocy były widoczne nawet nad miastem. Obok niej Marek, z tłustą smugą po kebabie na policzku, manipulował starą, wojskową lornetką znalezioną gdzieś w piwnicy jego dziadka. Dookoła nich porozrzucane były resztki ich „uczty”: zmięty papier po kebabie – kupionym za pieniądze wyciągnięte z portfela ojca Zosi, gdy spał. Pieniądze, których nigdy nie planowali kraść, ale chęć tej jednej nocy, ich nocy, okazała się silniejsza – i pusta oranżada w szklanej butelce.
Mieli po osiemnaście lat, ledwie co przekroczyli próg legalnej dorosłości, który wcale nie oznaczał, że czuli się dorośli. Czuli się raczej jak dzieci bawiące się w dorosłych, uciekinierzy z codzienności, która już zaczynała uwierać. Zosia – z jej cichą determinacją. Marek – z pozorną nonszalancją skrywającą lęk przed przyszłością. Ta ucieczka na dach była ich aktem buntu, maleńkim, cichym okrzykiem wolności w świecie pełnym zakazów, nakazów i szarych ograniczeń. Rodzice pewnie już dzwonili do siebie, zaniepokojeni. Ale tutaj, na górze, czuli się przez chwilę niewidzialni i wolni.
– Patrz – szepnął Marek, podając jej lornetkę.
Gwiazdy w powiększeniu wyglądały jak odległe, zimne diamenty. Ale Zosia nie potrafiła się na nich skupić. Czuła ciężar skradzionych pieniędzy, nawet jeśli fizycznie już ich nie było. Czuła niepewność jutra, powrotu do domu, konsekwencji. Melancholia nie była dla niej tylko nastrojem – była stałą towarzyszką, cieniem rzucanym przez realia.
– Piękne – powiedziała, chociaż jej głos brzmiał płasko. Oddała mu lornetkę.
Marek znowu przyłożył ją do oczu, tym razem kierując ją w dół, na miasto. Przesuwał ją powoli po dachach, oknach, ulicach.
– Wygląda jak makieta – mruknął. – Wszystko takie małe stąd.
Przez lornetkę świat nabierał ostrości, a jednocześnie stawał się odległy, jak na fotografii.
I wtedy to się stało.
Z dołu, z jednej z dalszych ulic, dobiegł głuchy łoskot, a potem dźwięk tłuczonego szkła i zgniecionej blachy. Był potężny, nagły, brutalny. Zosia drgnęła. Marek zamarł z lornetką przy oczach.
– Co to było? – zapytała cicho Zosia.
Marek nie odpowiedział. Jego ciało napięło się. Sekundy mijały w ciszy przerywanej tylko odległymi, narastającymi syrenami i cichym szumem nocnego miasta. Potem usłyszeli krzyki.
– Wypadek – powiedział w końcu Marek, jego głos był napięty. – Cholera. Duży wypadek.
Trzymał lornetkę nieruchomo, celując nią w kierunku, skąd dobiegały dźwięki. Zosia przysunęła się bliżej, wyciągając rękę, jakby chciała zobaczyć przez jego oczy.
– Widzisz coś?
– Tak. Dwa samochody… zgniecione strasznie. Jest zamieszanie – mówił rzeczowym tonem, ale czuła pod nim wstrząs.
W oddali zaczęły pojawiać się migające światła – karetka, milicja. Chaos rósł, choć z tej wysokości był tylko niemym spektaklem świateł i ruchu. Zosia i Marek, na swojej wysokiej, brudnej scenie, byli widzami.
– To wygląda… źle. – powiedział po chwili, wciąż patrząc.
Przestali jeść, przestało mieć znaczenie ukradzione pieniądze, ucieczka, nawet gwiazdy. Cała ich mała, intymna bańka pękła – rozbita przez brutalną ingerencję rzeczywistości.
Nagle Marek ożywił się.
– Czekaj. Coś dziwnego – skorygował ostrość lornetki. – Są jacyś ludzie… nie tutejsi chyba.
Zosia zmarszczyła brwi:
– Jak to “nie tutejsi„?
– No… wyglądają inaczej. I zachowują się inaczej. Jakby… z zagranicy. Jeden jest starszy, drugi w naszym wieku, może trochę starszy – Marek mówił szybko, próbując opisać to, co widział. – Pomagają. Spokojnie. W sensie… milicja i karetka już są, ale oni działają tak… pewnie. Starszy gość rozmawia z jakimś poszkodowanym, młody… cholercia, on owija komuś głowę bandażem. Widzi wszystko, co się dzieje.
Marek oddał jej lornetkę. Jej ręce drżały, gdy przyłożyła ją do oczu. Obraz był nieco nieostry, ale po chwili udało jej się złapać ostrość.
W centrum zamieszania, wśród mundurowych i cywili wpatrujących się z przerażeniem, wyróżniały się dwie postaci. Starszy mężczyzna, trochę tęższy, z ciemnymi włosami, gestykulował żywo mimo powagi sytuacji. I młody chłopak, wysoki, szczupły, z twarzą poważną, ale bez paniki. Nie wyglądali jak typowi Polacy z tamtych lat – ich ubrania były inne, sposób bycia bardziej… swobodny? Opanowany?
Zosia obserwowała, jak młody chłopak klęczy przy kobiecie, która trzymała się za ramię. Robił coś przy jej ranie, jego ruchy były pewne, choć widać było, że się spieszy. Starszy mężczyzna stał obok, rozmawiając z kimś z karetki, wskazując coś, wyjaśniając. Działali razem – jak dobrze zgrany zespół.
– Włosi – szepnął Marek. – Zakładam, że z Włoch. Widziałem kiedyś takich w telewizji.
Włosi. Z dalekiego kraju, gdzie słońce świeciło jaśniej, a sklepy były pełne. Zosia wpatrywała się w chłopaka, który był w ich wieku. Tam, na dole, wśród krwi i strachu, on działał. Był użyteczny. Był częścią czegoś, co miało znaczenie – ratowania życia, łagodzenia bólu.
A oni? Oni stali na dachu, z resztkami skradzionego kebaba, patrząc na to wszystko z góry. Bezsilni świadkowie. Ich mały, egoistyczny akt buntu wyglądał teraz na żałośnie trywialny. Uciekli od życia, a życie brutalnie przypomniało im o swoim istnieniu tuż pod ich stopami.
Lornetka ciążyła w dłoni Zosi. Widok był hipnotyzujący i przerażający zarazem. Widziała twarz młodego Włocha w zbliżeniu – skupioną, troskliwą. Widziała, jak delikatnie opatruje ranę, jak jego ojciec rozmawia z ratownikami. Widziała kontrast między spokojem ich działania a chaosem wokół.
I widziała kontrast między ich działaniem a swoim własnym bezruchem. Byli w tym samym wieku – on i ona, on i Marek. Ale on był tam, w środku, stawiając czoła rzeczywistości. A oni byli tutaj, na zewnątrz, obserwując z bezpiecznej odległości.
Melancholia wróciła, gęstsza, cięższa. Nie była już tylko cieniem niepewności jutra. Była gorzkim smakiem świadomości własnej bezsilności i małości w obliczu prawdziwego świata, który wchodził w paradę ich naiwnym marzeniom o wolności.
Zosia opuściła lornetkę. Świat znowu stał się rozmyty.
– To… straszne – bąknęła, nie wiedząc, czy mówi o wypadku, czy o czymś innym.
Marek wziął lornetkę z jej dłoni. Nie patrzył już na wypadek. Jego wzrok błądził po ciemnych, milczących dachach miasta.
– Chyba… chyba powinniśmy iść – powiedział cicho. Jego głos stracił całą swą nonszalancję. Brzmiał młodo i przestraszenie.
Zosia skinęła głową. Nocna eskapada nagle straciła cały swój urok. Kebab leżał zapomniany. Gwiazdy wydawały się zimne i dalekie. Ciepło swetra Marka nie docierało do jej wnętrza.
Wstawali powoli, otrzepując ubrania z pyłu. Cisza między nimi była teraz inna – nie była to już komfortowa cisza wspólnego marzenia, lecz ciężkie milczenie ludzi, którzy zobaczyli coś, czego nie da się odzobaczyć. Coś, co przypomniało im, jak bardzo są młodzi, jak bardzo niegotowi i jak cienka jest granica między ich małym światem a wielkim, często okrutnym światem, w którym dorośli (nawet obcy, jak ten młody Włoch) muszą działać, gdy dzieje się coś strasznego.
Schodzili po rozklekotanej drabinie w dół, do ciemnych korytarzy kamienicy w remoncie. Zostawili za sobą resztki kolacji i lornetkę, która na zawsze zmieniła to, co zobaczyli tej nocy. Zostawili też na dachu część swojej naiwności, rozbitą o widok na ulicy, gdzie dwóch obcych ludzi pokazało im, czym może być prawdziwe dorosłe życie – nie ucieczką, ale działaniem w obliczu chaosu.
Dodaj komentarz