Mała cz. 3

Czułam jak nogi odmawiają posłuszeństwa. Ból stawał się nie do zniesienia. Bolały mnie kości i mięśnie... Po porannej rozmowie prawie odrazu wyruszyliśmy w drogę. Słowa Maliny wciąż dręczyły moją głowę. Nie umiałam przestać myśleć o tym co spotka tych wszystkich ludzi... Dzieci... Jednocześnie czułam, że pozostawienie tego problemu za plecami jest najgorszym czym mogę zrobić. Chciałabym krzyczeć, wrzeszczeć! Ratujcie ich! Ludzie ratujcie się!
-Nie mam już siły... - Wyszeptałam łapiąc oddach.
Janek odwrócił się i spojrzał na mnie swoim surowym wzrokiem.
-Musimy dotrzeć do miasteczka przed zmrokiem.
Skinęłam głową.
Dam radę! Muszę dać radę!
Folwark był małym miasteczkiem położonym w samym środku drogi do Tomaszewa. Tak bardzo chciałabym już zobaczyć Antka. Tak mi smutno... Przecież on widział jak ginie jego matka i nie mógł z tym nic zrobić... On jest mi jak brat. Jeśli coś mu się stało... Zostanę sama na tym świecie. Musi żyć.
Straciłam równowagę i upadłam. Malina idący przodem odwrócił się na mój cichy jęk i doskoczył do mojego bezwładnego ciała.
-Janka!
Oczy zamykały mi się i otwierały. Nie czułam już mięśni. Ból stał się taki silny, ale zaa chwilę osłab...
Zasnęłam?
Śniłam o mamie i tacie. O ciepłym dniu w Piotrkówce, czy za tym tęsknię najbardziej? Chwilę później to wszystko zamieniło się na stołówkę w Roztrzynowie. Ania stojąca przy garze. Zapach cienkiej kartoflanki. Ciocia siedząca na krześle w kącie, obierająca cebulę. Po chwili śmiech chłopaków idących przez podwórko za domem. To moja tęsknota?
Spokojnie otworzyłam oczy.
Malina siedział oparty o drzewo. Gdy spojrzał na mnie uśmiechnął się powolnie.
-Nareszcie. - Westchnął.
Podciągnęłam się do tej samej pozycji.
Głośno burknęło mi w brzuchu.
-Jak dotrzemy do miasteczka poszukamy czegoś do jedzenia.
-Nie jestem, aż taka głodna. - Skłamałam, ale kolejne burki mnie zdradziły.
-Słyszę.
Uśmiechnęłam się.
Tak! Jestem bardzo głodna! - Pomyślałam.
Czułam straszny głód, ale w jednej chwili zniknął gdy pomyślałam o tych wszystkich biednych ludziach, którzy aby zjeść i aby nakarmić swoje dzieci muszą zarywać noce na pracy.
-Czuję się już lepiej możemy ruszać. - Powiedziałam.
Spojrzał na mnie złagodniałym wzrokiem.
-A więc ruszajmy.
Pierwsze kroki stawiałam z łatwością, ale już po kilku minutach marszu ponownie ból stał się nie do zniesienia. Stopy zaczęły się plątać, ale Malina przyszedł z pomocną dłonią. Objął moje ramiona i mocno przytrzymał. Tak było łatwiej, mimo to zdawałam sobie sprawę jak wielkim obciążeniem dla niego jestem. On nie miał czasu odpocząć.
Kiedy byłam już bezsilna w oddali ujrzałam światła Folwarku. Uśmiechnęłam się do siebie w środku, bo na cielesne okazywanie radości nie było sił.
-Pamiętaj, że jesteś moją żoną. - Wyszeptał gdy zbliżyliśmy się do pierwszych budynków.
Zmrok pochłonął już wszystko wkoło.
Janek podszedł do pierwszych napotkanych drzwi i zaczął głośno pukać.
-Kto?! - Głos ze środka był szorstki, twardy i męski.
-Czy nie znajdzie się tu trochę miejsca do przenocowania?
-Czego?! - Stary mężczyzna stanął w drzwiach.
-Idę z żoną do Tomaszyc, noc nas zastała w środku drogi, nie znajdzie się tu chociażby kawałek podłogi do przenocowania?
Staruch przeczesał siwe włosy dłonią. Był gruby, ubrany w lnianą koszulę. Nie wyglądał na biedaka, raczej na kogoś kto nie rzuca pieniędzmi, ale też nie ma ich aż nadto.
-Pieniądze. - Dodał stary.
Chłopak wyjął z kieszeni parę monet, gdy siwy ujrzał je usunął się na bok.
-Idźcie na górę. - wydał polecenie.
Malina zmierzył go wzrokiem a po chwili rzucił, krótkie spojrzenie na drabinę przy ścianie.
-Proszę. - Chłopak podał mi dłoń i pomógł wejść na pierwszy stopień.
Na górze było ciemno. W rogu paliła się tylko jedna lampa. Nie było tam łóżka jedynie pierzyna rozłożona na deskach.
Usiadłam na pościeli.
-Powinieneś zmienić opatrunek. - Przypomniałam sobie o jego ranie na ręce.
Westchnął.
Jego oczy lśniły ciepło, ale nie radośnie. Powolnie rozpiął koszulę i zsunął ją z jednego ramienia odsłaniając zakrwawione miejsce.
-Usiądź.
Gdy przysiadł przy mnie odwiązałam kawałek materiału owinięty na ręce i odrzuciłam go na bok.
Rana wciąż była świeża, krew zastygła tylko na rożkach.
Oderwałam kolejny fragment koszuli.
-Ślina niweluje rozprzestrzenianie się bakterii.
Podałam mu materiał, który później ciasno przycisnęłam do rany.
-Dużo wiesz... - Odparł.
Westchnęłam.
-Lubiłam książki.
-Teraz nie lubisz?
-Teraz nie mam już niczego z dawnego życia... Nawet rodziny.
Wbiłam wzrok w świeczkę.
Jej płomienie rozświetlały zaledwie fragment pokoju, ale dzięki niej w dalszych częściach panował półmrok.
Odsunęłam się i oparłam w wolnym miejscu.
-Sama mi mówiłaś, że trzeba wierzyć.
Jego słowa znów wprawiły mnie w zamyślenie. Nie wiem czy mówił coś jeszcze gdy odpływałam. Przez to całe zmęczenie sen był mocny i twardy, ale twarde deski nie dawały pełnego komfortu. Całą noc czułam jak pod łopatkami kują mnie drzazgi.
Huki i wrzaski na dole zbudziły mnie nad ranem.
Wyraźnie słyszałam głośne kroki gdy ktoś wchodził po drabinie.
-Aufstehen! Hände hoch.
Facet w wieku około czterdziestu lat mierzył w moją stronę z broni wielostrzałowej.
-Es sind Sie betrügerische Guerillas! - Zaczął wrzeszczeć wchodzący za nim drugi niemiec.
Ten miał jasne blond włosy i widoczną przez środek policzka bliznę.
-Dokumente!
Janek zerwany ze snu, wyjął z kieszeni marynarki, leżącej na ziemi, książeczki z naszymi dokumentami.
Starszy Niemiec otworzył pierwszą książeczkę i spojrzał na mnie. Jego spojrzenie było lodowate i napiętnowane okrucieństwem.
-Namen des Vaters.
Moje serce na moment zamarło.
-Andrew.
-Pole? - Spytał.
-Deutsch.
W fałszywych dokumentach polaków dla bezpieczeństwa zawsze ojciec bądź matka byli pochodzenia niemieckiego.
-Ihre Ehefrau? - Spojrzał na Malinę.
-Ja.
Stary jeszcze raz przeszył mnie wzrokiem i burcząc coś do drugiego zszedł na dół.
Człowiek z blizną kopnął nasze rzeczy.
-Wy Polaczki nie powinniście ukrywać się u nie zaufanych ludzi.
Uniosłam brwi słysząc jego polszczyznę.
-Cieszcie się, że Hans nie jest bardziej dociekliwy. Wiem swoje i zwykli ludzie nie sypiają po strychach.
-Dotarliśmy z żoną do wioski późnym wieczorem, nie mieliśmy gdzie się skryć przed zmrokiem. - Powiedział Malina.
Dopiero po chwili ciszy Niemiec, bądź też Polak, wyszedł.
Stałam w bezruchu wciąż jeszcze zaskoczona poranną wizytą. Myślałam, że Polacy pomagają Polakom, ale słowa Janka jednak się zgadzały. Pomaganie się im nie opłaca.
-Załatwię to.
Janek wyjął spod marynarki pistolet.
Dlaczego policjant nie wyciągnął go gdy przetrząsał nasze rzeczy?
Może jedna nam pomógł?
-Co?
Nie odpowiedział. Słyszałam tylko stukanie jego butów na szczebelkach drabiny.
-Ty pieprzony zdrajco!
Rzuciłam się za nim, lecz kiedy zeszłam na dół Malina trzymał lufę przy skroni grubego faceta.
-Mam rodzinę nie mogłem ryzykować! Nie zabijaj mnie... Nie zabijaj. Nie mogłem ryzykować. Nie mogłem... - Skomlał, klęcząc.
-Malina! - Krzyknęłam.
-Myślisz, że kto walczy o to żebyś mógł siedzieć w tym domu?! Ludzie tacy jak my!
-Mam dwie córki... Są z moją żoną na wsi... Proszę... Beze mnie sobie nie poradzą. Proszę... Błagam...
Serce biło mi z nieopisaną szybkością.
Waliło jak młotem.
Bałam się...
Czułam, że Janek jest zły i jeśli postanowi strzelić zrobi to...
Ale...
Czułam też, że jego serce nie jest aż tak lodowate.
-Jesteś cholernym zdrajcą. - Krzyknął. - Jeśli nie zginiesz z mojej ręki ktoś w końcu strzeli.
Na pięknej twarzy chłopaka rysowały się nerwy. Złość wręcz kipiała. Ten mężczyzna po prostu się bał. Gdyby Niemcy odkryli nas poprzez nalot, nie pytali by kim jesteśmy. Nie sprawdzali by dokumentów. Ich działanie polegało na stawianiu pod mur a nie pytaniu.
Lufa odsunęła się od głowy.
Poczułam niebywałą ulgę. Jakby kamień spadł mi z serca.
Wiedziałam...
Wiedziałam, że Janek nie jest taki...
Nie mógłby go zabić.
Kiedy opuściliśmy dom, w którym spędziliśmy noc widziałam, że oczy Maliny wciąż nie odzyskały naturalnego błysku.
Szliśmy szybciej niż wczoraj. W mieście szłam obok dopiero na obrzeżach zostałam kilka metrów za nim. Słońce nie świeciło już tak mocno jak na początku lata. Zawsze lubiłam jesień, ale teraz zauważałam jej minusy. W cienkiej sukience zaczynałam czuć ciarki na plecach.
Janek odwrócił się słysząc szczękanie moich zębów.
-Załóż to. - Podał mi marynarkę.
Koszula była zakrwawiona bardziej niż wczoraj. Widać coś nie dobrego działo się z raną.
-Muszę obejrzeć twoją rękę. - Wyszeptałam kiedy jeszcze był blisko.
-Nie ma na to czasu.
Przeszliśmy przez miedzę i zaczęliśmy przedzierać się przez chaszcze.
Jedna z kolczastych gałęzi otarła się o ranę chłopaka na co syknął z bólu.
-Zatrzymaj się. - Powiedziałam.
Nie usłuchał mnie idąc dalej.
-Janek!
Odwrócił się gwałtownie.
-Obiecałem Antkowi, że cię doprowadzę i to zrobię! - Odparł.
Szedł dalej.
Nie czułam już bólu mięśni. Zaczęłam bać się o niego...
Po długich minutach marszu spod mojego prowizorycznego opatrunku zaczęła wylewać się krew. Brunet szedł coraz słabiej. Nie stawiał już kroków tak pewnie... Aż upadł.
Podbiegłam jak najszybciej, gubiąc po drodze jego marynarkę.
-Janek! - Krzyknęłam. - Słyszysz mnie? Janek!
Oczy miał zamknięte, ale oddychał.
Uklękłam i na kolanach położyłam sobie jego rękę. Gdy odwiązałam materiał z ręki, rana była otwarta, krwawiła mocno.
-Nie możesz mnie tu zostawić... Słyszysz... - Łza spłynęła po policzku.
Oddychałam powoli... Musiałam zachować spokój.
Chwyciłam go od tyłu za ramiona i przeciągnęłam pod drzewo. Uniosłam go do pozycji siedzącej, aby nie uciskał klatki piersiowej.
-Woda... - Rozejrzałam się wkoło.
Nigdzie nie widziałam niczego co mogłoby mu pomóc.
Tylko jesienne liście...
Tylko tyle.
Szarpnęłam swoją sukienkę i oderwałam kolejne pasmo materiału. Ucisnęłam nim ranę tamując krwawienie.
Poczułam krople spadającą na nos.
Dziękuję...
Dziękuję!
Deszcz... Jesienny deszcz.
Ponownie oderwałam fragment materiału i wyciągnęłam dłoń spod drzewa. Gdy namókł zamieniłam go z poprzednim opatrunkiem. Z rozerwanego mięśnia nie wypływała już krew. Na całe szczęście...
-Jesteś taki uparty! - Westchnęłam. - Gdybyś mi pozwolił... Po prostu pozwolił...
Przyłożyłam ucho do jego piersi.
Serce biło...
Biło słabo, ale cudownie...
Boże.
Pomóż mi!
On musi żyć...
Musi...
Uniosłam się i spojrzałam na jego śpiącą twarz...
Czy coś do niego czułam? Znam go tak krótko... Za krótko. Czy mogę czuć coś do kogoś takiego jak on?
Odchyliłam głowę do tyłu, wciągając do płuc świeże powietrze.
Deszcz ustał po kilku minutach. Liście ponownie zaczęły szumieć.
Odnalazłam suche drewka i odpaliłam ognisko. Ciepło nie od razu ogrzało moje ciało. Właściwie dopiero wtedy zaczęłam odczuwać jak bardzo zmarzła.
Ogień...
Ciepło...
Nie mogłam spać. Wciąż bałam się, że on... że on może umrzeć...
Tak strasznie się bałam.
Siedziałam blisko niego. Raz patrzyłam jak oddycha innym razem jak iskry uciekają ku niebu.
-Boże... Spraw, że... - Łza spłynęła po policzku.
Nagle poczułam jak coś dotyka moich pleców.
Odwróciłam się gwałtownie.
Gdy zobaczyłam jego ciemne oczy, na moją twarz od razu wkradł się uśmiech.
-Co cię tak cieszy? - Spytał ciepło.
Nie miałam ochoty na odpowiadanie...
Uścisnęłam go mocno. Syknął odrobinę gdy przycisnęłam ranę. Odsunęłam się aby spojrzeć w jego oczy.
-Dziękuję. - Powiedział.
-Za co? - Spytałam z nie schodzącym z ust uśmiechem.
Dotknął mojej dłoni.
-Za to.
Przez moment nasze oczy nie mogły się rozłączyć, ale po chwili coś wkradło się do jego spojrzenia. Znów ta mgiełka.
Zabrał dłoń dość gwałtownie.
-Przepraszam. - Wyszeptał.
Zapadła cisza.
Znów tylko wpatrywałam się w iskry.
-Co się dzieje? - Spytałam cicho.
-Nic... - Wiedziałam, że kłamię.
Przewróciłam oczami.
-Nie jestem ślepa. - Spojrzałam na niego. - Widzę w twoich oczach coś złego.
Odchylił odrobinę głowę.
-Wydaje ci się.
-Możesz mnie nie okłamywać? - Spytałam.
Parsknął.
-A kim jesteś, że mam mówić ci wszystko?
Odpowiedziałam parsknięciem na parsknięcie.
-A więc jest coś czego mi nie mówisz... Dobrze. Ty tu dowodzisz...
Nic nie powiedział...
Nie dotknął mnie...
Nawet nie spojrzał w moją stronę...
Pieprzony dupek!
Kim on jest, że mam się na niego wściekać?
Co czuję, że tak bardzo irytuje mnie jego kłamstwo?
Cholera jasna...
Co kryją te piękne oczy?
Milczenie czasami rani bardziej niż słowa...
Rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Wciąż bez słów. W milczeniu. Przeszliśmy przez las, minęliśmy polanę i polną drogą doszliśmy do Tomaszewa. Nie wiedziałam gdzie chłopcy mają na nas czekać. Teraz nawet gdybym chciała wiedzieć i tak bym się do niego nie odezwała.
W tym mieście było inaczej... Ludzie tak jakby nigdy nic, siedzieli przed domami na ławeczkach, dzieci bawiły się wesoło i śmiały głośno. Poczułam ciepły wietrzyk, może ostatni letni.
Szliśmy ciemną, wąską uliczką. Młoda kobieta siedząca przed domem z dzieckiem na piersi przyglądała nam się żarliwie.
Na końcu uliczki Malina zapukał do drewnianych drzwi.
-Hasło! - Usłyszałam cichy głos.
-Mała!
Spojrzałam na niego pytająco, lecz drzwi szybko otworzyły się a za nimi ukazał się Antek.
-Janka! - Jego głos był pełen tęsknoty i ciepła.
Dziewczyna chciałam rzucić mu się na szyję, ale on odsunął się i wzrokiem nakazał nam wejście do domu. Dopiero za progiem pozwolił mi na okazanie uczuć.
-Nareszcie. - Wyszeptałam.
Młodzieniec spojrzał na mnie ze łzami w oczach.
-Przepraszam.
Zmarszczyłam brwi.
-Nie masz mnie za co przepraszać. - Odpowiedziałam.
-Przepraszam, że musiałaś na to wszystko patrzeć. Obiecywałem sobie, że zapewnię ci bezpieczeństwo.
-Jestem bezpieczna.
-Nikt nie jest bezpieczny. - Wtrącił się malina.
-On ma rację mała. - Głos Antka delikatnie drżał.
-Nie chcę już być ciągle bezpieczna. Zostałeś mi tylko ty... Kocham cię braciszku. - Często nazywałam go moim bratem. - Dlatego nie mogę cię opuścić.
Janek spojrzał na mnie srogo, widziałam to kątem oka.
-Widziałam zbyt wiele. Nie umiem już być wobec tego obojętna. Nie mogę...
Obaj chłopcy spojrzeli na mnie ze złością i smutkiem jednocześnie.
-Janka... - Usłyszałam cichy szept Maliny.

Rosseved

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 2689 słów i 15009 znaków.

Dodaj komentarz