Mała cz.2

Łzy drążyły tunele po obu stronach twarzy, nie pierwszy ra widziałam śmierć, ale teraz... Znałam ich, chodź krótko, to zdążyłam pokochać jak rodzinę. Wszyscy byli tacy wspaniali... Traktowali jak swojego a nie uciekiniera.
Wspaniali ludzie...
Byli... Odeszli, już ich nie ma.
Teraz śmierć będzie ich rodziną. "Zgniją oczy i wyraz tych oczu, śmierć patrzy w kość nie w twarz...” Znów uniosłam się na łokciach i wyjrzałam zza skarpy. Zdało mi się, że oczy Natalki patrzą wprost na mnie... Boże. Ona była taka mała. Pełna życia, radości. Mogła tyle osiągnąć.
-Schowaj się. - Usłyszałam głos za mną.
Gdy się odwróciłam chłopcy którzy dotąd byli mi znani jako potulni, cudowni i kochani, teraz biegli z bronią na ramieniu w stronę wioski. Jeden z nich zaczął krzyczeć:
-Za Polskę! Za Naród! Za Kraj!
Później reszta powtórzyła jednym głosem.
Antek biegł na czele a Malina, leżący obok mnie, przytykał moją głowę do ziemi.
-Csiii... - Wysyczał wprost do ucha.
Zaczęło się.
Strzały padały równo, kule miotały się w każdym kierunku. Chciałam wyjrzeć, ale silna dłoń wciąż przytrzymywała mnie nisko.
Nie było krzyków jak przy egzekucji, teraz padały głośne komendy.
-Ufasz mi? - Powiedział cicho.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Co tu ma teraz do gadania zaufanie?
Mimo sprzecznych myśli skinęłam głową.
-Na mój znak pobiegniesz za tamtą skarpę.
Uklękłam, aby przygotować się do ucieczki. Zdjął z ramienia broń i wychylony zaczął mierzyć w stronę wioski.
-Teraz.
Zamknęłam oczy...
Strach nie był już przewodnikiem, zrobiłam to spokojnie.
Co miałam do stracenia? Nic... Moje życie jest bez znaczenia. Nikogo nie zaboli gdy zginę...Bo przecież już nikogo nie mam. Tak mała odległość zdała się być kilometrami. Nie czułam nic, ale musiałam spojrzeć za siebie. Musiałam się odwrócić. Zobaczyłam starszego faceta biegnącego za mną od strony zabudowań, zamarłam... Stopy spierzchły i kolejny krok stał się niemożliwością...
Dopadł mnie. Wiem, że mnie dopadł. Patrzył na mnie z gniewem jakbym coś mu zrobiła a przecież to on zabrał mi rodzinę. Zagotowała się we mnie wściekłość i coś jeszcze... Wola walki. Uderzyłam go w twarz, ale uczułam jak przytyka mi do brzucha nóż.
Wbiłam wzrok w jego ciemne oczy...
Nie było tam ani krzty prawdziwego życia... Może on też ma rodzinę? Może zabija by oni mogli żyć? A może zabrali ich jak moich? Ach... Zamknęłam oczy i poczęłam osuwać się na ziemię, ale nie z bólu, lecz z ciężaru jaki na mnie spadł. Żołnierz zawiesił się na moich ramionach i wyzuty z oddechu upadł na łono lasu.
-Biegnij! - Tylko ten głos. Głos Maliny usłyszałam w całym szaleństwie strzałów.
Tylko nie wiedziałam gdzie uciekać... Nie wiedziałam co robić...
Czas stał się tylko słowem, nie czułam stawianych kroków... Dopiero gdy ukryłam się w stodole w sąsiedniej wsi, ból i zmęczenie stał się nie do zniesienia. Leżałam na sianie i myślałam... Nie byłam już tą samą dziewczyną, która przyjechała do wsi. Wtedy byłam doświadczona przez niemoc, a teraz przez prawdziwą wojnę. Tak to wygląda... Złapani, zabici. Nie ważne kim jesteś.
Jeżeli w wiosce chodź jedna osoba zdała się być podejrzana, nie sprawdzano prawidłowości podejrzeń, stawiano pod mur. Nie było dochodzenia czy czy ktoś pomagał... Dla nich każdy był winny a raczej każdy był kolejnym krokiem do zniszczenia kraju.
Śniłam o balu mojej mamy. Miałam moją piękną suknię, lekkie pantofelki... Ale coś było nie tak... Rodzice stali u szczytu schodów i tylko przyglądali się ludziom stojącym bez ruchu. Tylko ja tańczyłam. Tylko ja się ruszałam. Kaśka stała przy barze z kieliszkiem w dłoni patrzyła na mnie. Wprost w moje oczy. Podeszłam do niej, ale jej twarz pod moim dotykiem stała się porcelaną i zaczęła pękać. Przerażona biegłam do drzwi a kiedy je otworzyłam zobaczyłam tych samych dwóch żołnierzy którzy przyszli wtedy po nas...
Obudziłam się... Pot zlewał mi twarz.
Nie byłam już sama.
Malina spał na drugim stogu siana. Musiał przyjść gdy spałam.
Ale nie wyglądał już tak srogo a wręcz bezbronnie. Rękę miał poharataną, musiał mocno oberwać. Ja byłam cała... To on mnie osłaniał, więc byłam mu coś winna... Może gdyby nie ja nikt by nie zginął?
Oderwałam kawałek materiału z sukienki i przyłożyłam go do rany. Delikatnie, aby go nie zbudzić, podwinęłam zakrwawiony rękaw białej koszuli. Po chwili oderwałam drugi dłuższy kawałek i owiązałam go dookoła ramienia aby zatamować krwotok.
-Dziękuję. - Wyszeptał.
Nie wiem kiedy się obudził.
Patrzył na mnie pięknymi ciemnymi oczami. Wyglądał inaczej niż widziałam go wcześniej. Widziałam ból jaki sprawiło mu uniesienie się nieco aby usiąść.
-Nie możemy tu zostać. - Powiedział.
Domyślałam się.
-Chłopcy ruszyli do Tomaszewa, za parę dni może tam dotrą.
-To przeze mnie musiałeś się odłączyć?
Skinął głową.
-Antek...
Zamarłam.
Dotarło do mnie, że on jest ostatnią osobą, która mi została. Zawsze był dla mnie jak brat i teraz też tak pozostanie.
-Czy on... - Nie przeszło mi to przez gardło.
-Żyje. Został ranny, ale to nic poważnego. Jest silny, da sobie radę. - Mówił spokojnie i cicho. - Musimy znaleźć jakieś ubranie.
Rozejrzałam się i przypomniało mi się jak kiedyś chowałam się z Wojtkiem w szopie u pana Jankowskiego. Znaleźliśmy tam jedną luźną deskę, pod którą był koszyk z odzieżą i bochenek suchego chleba. Każdy zabezpieczał się na wypadek nagłej ucieczki. Miałam nadzieję, że i ci ludzie.
-Poczekaj. - Powiedziałam i zaczęłam stukać stopą w każdą deskę po kolei.
Dopiero na końcu, naprzeciw drzwi, jedna z nich wydała głuchy zgrzyt. Uklękłam i odsłoniłam ją.
-Wiedziałam. - Powiedziałam do siebie.
Malina zaszedł mnie od tyłu i silną dłonią wyciągnął koszyk, przy okazji ocierając się o mnie. Poczułam zapach potu i krwi. Tak dobrze znany mi z pociągowego wagonu, ale nie był tak dręczący a delikatny i kojący.
-Skąd wiedziałaś? - Powiedział otwierając kosz i podając mi chleb.
Uśmiechnęłam się.
-Miałam przeczucie.
Zaśmiał się cicho. Zawsze wydawał mi się srogi, wręcz okrutny. Na stołówce prawie nigdy się nie odzywał, nie uśmiechał się. Trwał w ciszy i spokoju. Czasami tylko burknął coś do reszty. Chłopcy traktowali z szacunkiem i wyższością. W ich towarzystwie można było wyczuć, że Malina szczyci się dużym autorytetem.
-Ach te kobiece przeczucia. - Wyjął czystą, białą koszulę męską.
Ułamałam kawałek bochenka i podałam mu.
-Ubierz się w to. - Podał mi czarno-białą sukienkę w kwiaty.
Ukryłam się po drugiej części szopy i w przykurczu ściągnęłam ubranie. Przyjrzałam się plamą z krwi żołnierza, który chciał mnie zabić, ale sam zginął. Znów naszły mnie myśli...
Czy moja mama żyje?
Czy kiedyś usłyszę głos taty?
Czy pójdę nad rzekę z siostrą?
Wojna... To odpowiedź na wszystkie pytania. Nigdy nie wiemy co przyniesie jutro. Dziś miał być zwyczajny dzień posiłku dla żołnierzy, a jak się skończyło? Muszę uciekać z jednym z partyzantów.
Wyszłam zza stosu. Chłopak zapinał właśnie guziki koszuli. Nie wyglądał już tak jak wcześniej. Gdybym spotkała go na ulicy w Piotrkówce pomyślałabym, że jest może pomocnikiem na jakiejś farmie, a może pracuje w fabryce?
-Masz dokumenty? - Rzucił krótko.
Wyjęłam spomiędzy piersi książeczkę.
-Bardzo dobrze. - Dokończył.
-Powinieneś to włożyć nie będzie widać rany. - Podałam mu brązową marynarkę.
-Dzięki.
Westchnęłam.
Dlaczego świat jest taki... Czemu przyszło mi żyć w tej cholernej wojnie? Dlaczego urodziłam się w tym czasie?!
Mamo... Mam dopiero szesnaście lat...
-Jeśli ktoś spyta, jesteś moją żoną.
Spojrzałam na niego z niemym pytaniem.
-Nie zmieniłaś nazwiska... Wymyślisz coś.
Zaczął iść w stronę wyjścia, ale zatrzymał się gdy po przeciwnej stronie ktoś zaczął szurać deskami. Spomiędzy nich zaczęła wyłaniać się siwa głowa.
Malina wziął deskę, którą wyjęliśmy z podłogi i chciał uderzyć osobę wchodzącą do szopy.
-Nie! - Krzyknęłam.
Stara kobieta ustała jak zamurowana.
-Boże... Dzieci... - Wyszeptała. - Co wy tu robicie?
Brunet rzucił mi powolne spojrzenie.
-Dobrze.. Csiii... Nic nie mówcie. - Zaczęła miotać się wkoło. - Potrzebujecie czegoś? Nie mam wiele, ale...
-Nie... Mieliśmy już iść.
-Lepiej teraz nie wychodźcie. Słyszałam, że Niemcy wykonali egzekucję w Roztrzynowie a teraz jadą pod Folwark.
Droga do Tomaszewa prowadziła przez sam środek wymienionej wioski.
-Chcą nas zmusić do wycofania... - Powiedział do siebie chłopak.
Co chcą osiągnąć zabijaniem niewinnych ludzi?
Przecież dzieci nie pójdą na wojnę! Mogliby chociaż ich oszczędzić.
-Zostańcie tu na noc, nie mogę was zabrać do domu, bo mam na przechowaniu trójkę dzieci mojej siostry. Przyniosę wam resztkę zupy a do szopy i tak nikt nie zagląda. - Powiedziała stara.
Przyglądałam się zmartwionej twarzy Maliny.
-W piątki rano przyjeżdża do nas piekarz, porozmawiam z nim powinien zgodzić się was kawałek zabrać... - Dodała wychodząc.
Nie myślałam, że w obliczu zagrożenia ludzie mogą być tacy mili. Przecież gdyby Niemcy nas znaleźli zabili by nie tylko tę biedną kobiecinę, ale wszystkich którzy mieszkają w pobliżu.
-Myślisz, że jesteśmy tu bezpieczni? - Spytałam.
-Nigdy, nigdzie nie jesteśmy całkiem bezpieczni. Jest wojna... Myślisz, że ktokolwiek może czuć się bezpieczny?
Znów był tym samym surowym facetem, jakiego poznałam.
-No zapomniałem, że ty nie znasz tego świata. Nigdy nie zrozumiesz poświęcenia dla polski bo go nie poznałaś... Może nigdy nie poznasz. Dla ciebie życie jest ważniejsze.
Mogłabym się rozpłakać. Zacząć krzyczeć, ale to nie byłby żaden sposób.
-Dlaczego taki jesteś? - Odpowiedziałam.
Parsknął.
-Znam życie lepiej niż ty i wiem, że dobroć jeszcze nikomu nie wyszła na dobre.
Wiedziałam do czego zmierzał.
-Popatrz na twoją ciotkę... Była dla nas dobra. Była jak matka... Oni nikogo nie pozostawiają, ktoś musiał zdradzić. Ktoś musiał wydać.
Łza zakręciła się w oku na myśl o ciałach leżących pod murem.
-Kto to mógł być? - Spytałam.
-Zawsze jest ktoś kto chce zaszkodzić.
Przeczesał ciemne włosy dłonią.
-Myślisz, że interesuje się tylko sobą... Tak było. Byłam taka i wiem... Ale wydawało mi się, że wojna mnie nie dotyczy. Zmieniłam się. Teraz jestem kimś innym, nie ma już Janki Borowskiej. Nie ma jej od kiedy wsiadłam do pociągu. Tam... Tam nie ważne było kim jestem. Tam wszyscy byli równi. Pamiętam każdą osobę, która wsiadła a później patrzyłam jak umierają. - Spojrzałam na niego. - Myślisz, że było to dla mnie łatwe? Mylisz się. Nikt nie patrzył by na coś takiego obojętnie. Zostałam zmuszona do zostawienia matki i ojca, później straciłam nawet siostrę... Myślisz, że w najśmielszych wyobrażeniach mogłam myśleć o czymś takim? Nigdy. Śmierć nie jest czymś o czym się myśli. Jest jedna, potężna, trwała...
Dopiero gdy wypowiadałam ostatnie słowa spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa.
-Teraz już nawet nie marzę... Nie mam o czym. Nie wierzę, że kiedykolwiek zobaczę tych, których kocham. - Oczy zalały się łzami. - Nie wierzę w lepsze jutro. Nie mam po co wierzyć.
Zaległa cisza.
Ja, zapłakana, zniszczona od środka, samotna, inna. On, milczący, tajemniczy, zamknięty.
Byliśmy tylko we dwoje w cichej szopie, w samym środku wojny. Tylko ja i on. Wyczuwałam, że wcale nie jest taki jakim próbuje być, ale potrzebuje czasu aby to zrozumieć. Odwróciłam się by przejść za jeden ze stogów i dopiero tam oddać się przeżywaniu własnych bólów. Nie chciałam ujawnić swojej słabości.
-Wstąpiłem do oddziału wbrew woli całej rodziny... Czułem, że to moje przeznaczenie. - Usłyszałam jego głos cichszy niż wcześniej. - Chciałem walczyć za kraj, za ojczyznę. W obronie tych, którzy sami nie mogą się bronić. Mieszkałem wtedy u babci na wsi. Tylko ona we mnie wierzyła, tylko ona popierała mój wybór. Jednego z wieczorów rodzice przyjechali, pokłóciliśmy się, powiedziałem im, że ich nienawidzę, że jeśli będą potrzebowali pomocy to im jej nie udzielę bo przecież nie chcieli bym walczył. Wybiegłem z domu. Ukryłem się w lesie. Siedziałem tak całą noc a kiedy rano zrozumiałem swój błąd ich już nie było... Dom był pusty. Cichy. Nie wiem co się stało. Nie mam pojęcia. Nie słyszałem strzałów, krzyków... Niczego... Dalej myślisz, że jestem draniem prawda?
Wciągnęłam powietrze do płuc aby zatamować potok łez.
-To nie była twoja wina. - Wyszeptałam.
-Każdy ponosi jakąś winę... Ja, za śmierć rodziców.
Znów na niego spojrzałam. Teraz nie widziałam w nim już tej ukrytej tajemnicy.
-Nie wiesz czy zginęli.
Westchnął.
-Zabrali ich dla bezpieczeństwa? Niemcy nie pomagają. Niemcy mordują.
Rozkleiłam się.
Końcówki ułudy, że moja rodzina żyje, uleciały.
-Mimo całego zła tego świata, powinniśmy zachowywać chociaż szczątki własnej osobowości. - Odparłam.
Uchylanie się desek przerwało naszą rozmowę.
-Musicie coś zjeść dzieci. - Powiedziała staruszka.
Uśmiechnęliśmy się do niej, a ona tak szybko jak przyszła, wycofała się z szopki.
Usiadłam na sianie a Malina podał mi metalową miskę, przypominała menażkę, i jedną z dwóch łyżek.
-Smacznego Janka.
Tak dawno nie słyszałam, żeby ktoś zwracał się do mnie moim prawdziwym imieniem. Tak bardzo za tym tęskniłam...
-Smacznego Malina.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się powolnie.
-Janek Malinowski tak nazywam się naprawdę, ale w tym świecie nie ma miejsca na prawdę. Mikołaj Różycki tak mnie nazwali.
Pierwsza łyżka kaszy zaprawionej odrobiną tłuszczu, niemal wywołała mdłości, nawet my w ubogiej stołówce mogłyśmy użyć więcej składników. A tu... Ta kobieta była biedna, nie miała prawie nic do jedzenia a jeszcze się z nami podzieliła. To coś pięknego. Taka ludzka bezinteresowność. Szkoda, że takich osób jest coraz mniej. Tak jak powiedział Janek, za dobroć się płaci... Płaci się własnym życiem. Bo mało kto ma coś więcej...
-Przepraszam. - Wyszeptał.
Zmarszczyłam brwi.
-Dobrze słyszałaś, przepraszam za to, że tak cię oceniłem. - Dokończył.
-Szczerze?
Teraz on wyrażał zdziwienie.
-Od dnia kiedy cię poznałam uważałam cię za surowego faceta pozbawionego uczuć.
-Jak każdy.
Westchnęłam.
-Może powinieneś pokazać jaki jesteś naprawdę.
Ciemne oczy błysnęły w ciemności.
-A jaki jestem naprawdę?
Wciągnęłam powietrze do płuc.
-Miły, ciepły, wrażliwy, mądry... Silny, twardy, opiekuńczy.
Nie odrywał wzroku od moich zielonych oczu. Czułam, że wertuje mnie od środka. Czułam jak jego dusza przedziera się przez moje najbardziej skrywane miejsca.
-Mylisz się. - Spojrzał w podłogę.
-Wiem, że nie... Tylko udajesz bezdusznego a tak naprawdę jesteś...
Uśmiechnął się.
Zjadłam swoją połowę i oddałam mu miskę.
-Zjedz. - Powiedział.
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
-Widzisz... Wiem, że jesteś głodny.
Po minucie w bezruchu wyjął w końcu miskę z moich dłoni i postawił sobie na kolanach. Ujął łyżkę i zaczął jeść.
-Wierzysz, że wojna kiedyś się skończy? - Spytałam.
Odkąd jestem w tym świecie, to pytanie przychodzi do mnie codziennie. Nigdy wcześniej nie pytałam o to nikogo. Uważałam to za moje myśli, które tylko ja znam, ale czułam, że Malina jest do mnie podobny. Wyczuwałam, że coś nas łączy.
-Muszę wierzyć. - Odparł. - Inaczej bym nie walczył.
Kiedy skończył porcję kaszy, wstał i odstawił naczynie pod deski przez, które wchodziła kobieta.
-Musimy odpocząć, jutro czeka nas daleka droga. - Zaczął iść w moją stronę.
Zatrzymał się w połowie odległości.
-Położę się tam. - Wskazał na stos z drugiej strony stodoły.
Gdy odszedł czułam jakbym była sama. Tylko ja i cała ta pusta przestrzeń. Pomyślałam o jego słowach "Każdy ponosi jakąś winę... Ja, za śmierć rodziców.” A ja jaką winę ponoszę? Czemu jestem winna?
Zaczęłam cicho łkać. Nie umiałam powstrzymywać łez. Najgorsze, że gdy zamknęłam oczy znów przyszło to okropne uczucie. Głuchy dźwięk zatrzaskiwania wagonów, zapach nieleczonych chorób, krzyk ludzi... Strzały, ciała upadające pod murem... To nie jest moje życie. Jestem tylko szesnastoletnią dziewczyną! Jak mogłam to wszystko przeżyć. Już dawno powinnam zginąć.
Rano Malina siedział naprzeciw mnie i przyglądał się mi kiedy otworzyłam oczy.
-Dzień dobry. - Powiedziałam.
Nie uśmiechnął się.
-Coś się stało? - Spytałam.
Wywracał oczami, ręce splatał i rozplatał, coś było nie tak. Myślałam, że wczoraj dotarłam do jego najbardziej skrywanej części, ale teraz był kimś zupełnie innym.
-Janek!?
Westchnął głośno stając na równych nogach.
-W nocy przyjechał pociąg, słyszałem.
-Co to oznacza?
Przeczesał włosy.
-Niemcy. Będą likwidować wszystkich po kolei. Wiesz co to znaczy? Krwawą rzeź... Nie mamy już po co walczyć...
-Mówiłeś, że nie przestaniesz wierzyć.
-Walczymy, żeby obronić życie tych wszystkich ludzi. W Roztrzynowie było dwunastu Niemców. Nasz kontratak nie był trudny, mieliśmy przewagę. Teraz nie będą atakować w takich grupkach. Będą to całe oddziały od trzydziestu do pięćdziesięciu osób. Nie mamy szans... Nie powstrzymamy tego...
Czy najbardziej waleczna osoba właśnie się poddaje?
Patrzyłam na jego smutną twarz, wyglądał jakby oglądał w głowie egzekucję tych wszystkich biednych osób...
Co teraz?
Co dalej?
Przecież to oni trzymali tu wszystko w ryzach. A jeśli odejdą? Co jeśli się poddadzą...
Strach. To było mi tak obce w Piotrkówce, teraz jest codziennością. On już nawet nie odchodzi. Jest zawsze. Rano, wieczorem.

Rosseved

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 3301 słów i 18248 znaków.

1 komentarz

 
  • Użytkownik aQa

    To jest genialne ???? :D

    8 mar 2016

  • Użytkownik Rosseved

    @aQa dziękuję :)

    8 mar 2016

  • Użytkownik Rosseved

    @aQa  jeśli chcesz przeczytać kolejną część już teraz, zapraszam na mojego bloga

    8 mar 2016