Las kości 7/8

Mia przestała walić w drewnianą przeszkodę. Wokół żywej duszy. Była głodna, spragniona i poraniona – dłonie spuchły, a pierścionek, który tkwił na małym palcu, uwierał. Próbowała go zdjąć – na marne. Najbardziej przerażał ją fakt, że umrze w męczarniach i smrodzie, który dolatywał do nosa i drażnił pusty żołądek. Musiała gdzieś załatwiać swoje potrzeby, a że nie była w Ritzu, ukryła wszystko w dołku, który wykopała, tracąc dwa tipsy. Niby przywaliła ziemią, jednak aromat pozostał i jeszcze długo będzie jej towarzyszył w tej ciasnej i szczelnej pułapce.
   Pozycja embrionalna miała swoje minusy – kręgosłup łupał po całej długości, a szyja zesztywniała do tego stopnia, że miała problemy z przekręceniem głowy, bez zgrzytów i spięć. Zrezygnowała nawet ze zwalania z siebie robactwa, które ochoczo zwiedzało nogi.  
   Usłyszała kroki. Oddech przyśpieszył, oczy powiększyły objętość, a ciało pomimo bólu przylgnęło ciasno do ściany. Pisnęła, kiedy promień zaglądający do pomieszczenia, zniknął. Znów ten biały błysk i chrapliwy oddech.  
   Odszedł, znów widniej. Szurgot, mlaskanie i odgłos czegoś ciężkiego lądującego na twardym podłożu – plask.
   Na powrót był przy deskach, jednak tym razem nie zajrzał do wnętrza. Paznokcie przejechały po próchnie, świdrując bębenki. Miała gęsią skórkę i przeczucie, że niebawem dostrzeże jego oblicze. Może jej? Nie mogła wykluczyć takiej ewentualności.  
   Szarpanie, deski zaskrzypiały. Zgrzyt, przesuw, zawiasy puściły, w drzwiach powstała szpara na szerokość stopy. Dziewczyna zmrużyła oczy. Jasne światło raziło i nie pozwalało wybadać, co jest na zewnątrz.
   To, co do niedawna stanowiło solidną przeszkodę, rozwarło się do końca. Przyłożyła dłoń do oczu i patrzała przez palce. Pragnęła rozprostować kości, jednak niepewność i lęk nie pozwalały na wykonanie kroku.  
   – Aaaa.  
   Podskoczyła na widok czarnej twarzy i białych bielm patrzących na nią ze skosu.
   – Zostaw mnie! – wycharczała, zdzierając suche gardło. – Nie rób mi krzywdy, proszę! Zrobię wszystko, tylko nie zabijaj! Błagam.
   Łzy pociekły po policzkach, a ciekawski ani drgnął. Rozchylił wargi, obnażył szpilkowate zęby i jasność bijącą z wnętrza. Pokiwał głową, przyłożył ostry paznokieć do brody i wystarczyło – zemdlała. Nie wytrzymała napięcia. Może i lepiej, bo przy oporze, mogłaby ucierpieć.  
   Demon przykucnął, wyciągnął ręce i chwycił za pasek od spodenek. Jeden mocny ruch i była na zewnątrz, całując piach. Zamknął drzwi i wziął wiotkie ciało w ramiona. Posadził na rozklekotanym, rybackim siedzisku i zniknął w ciemnej odnodze.  
   Wrócił szybko, niosąc w dłoni kubek z wodą. Postawił na kamiennym blacie i przycupnął na tyłku, tuż obok łydki omdlałej. Wodził wzrokiem po bladej cerze i obrysowywał paznokciem falbanki, na jasnym T-shircie. Charczał, sapał, jednak nie zrobił nic, aby ją zbudzić.  
   Czekał.
   W końcu wstał i podrapał dziewczynę po policzku – zabełkotała, poruszyła głową i uniosła powieki. Źrenice nieprzywykły do światła, a mózg był nadal otępiały. Widziała coś zamazanego. Dotknęła – zimne i oszronione. Chwyciła przedmiot oburącz, nie wydzielał żadnego zapachu, więc wlała wszystko do gardła, nie bacząc, że rozlewa. Świadomość powracała, kontury odzyskiwały kształt, mroczki ustąpiły. Powiodła wzrokiem po okolicy i zwymiotowała wprost na zmasakrowane zwłoki, które leżały tuż przed nią, a otwarte oczy chłopaka patrzyły czerwienią.
   Telepało nią na całego. Kumpel wyglądał, jakby wpadł pod kombajn. Pełno zastygłej krwi wystające kości, brak kończyn, odór…  
   – Raaaa huuuuu – doleciało do lewego ucha.  
   Zamarła, a wymiociny skapywały po brodzie. Pokusa zerknięcia korciła, jednak zdrowy rozsądek krzyczał o brak reakcji.
   Oparł dłoń na jej ramieniu.
   Podskoczyła – kawałek drutu utkwił w udzie. Syknęła i od razu nakryła usta dłońmi. Ten, który był blisko, zmienił pozycję i stanął przed nią. Widziała czarne mięśnie, powleczone lśniącą błoną i osłonięte biodra. Nie miała do czynienia z człowiekiem, była pewna.
   – Reee raaaa. – Znów te dziwne dźwięki, jakby nie miał języka.
   Umięśniona ręka spoczęła na zwłokach Rona. Dłoń utknęła w piersi, trzask i żebro zawisło przed jej twarzą. Zaczęła kręcić głową i mocno zacisnęła wargi. Drżała, próbowała nie patrzeć na to, co z kumpla pozostało.
   – Raaaa – wydukał i przyłożył zdobycz do jej ust.
   Zabulgotało we flakach – kolejne torsje. Demon wyrzucił ręce do góry i cisnął gnatem o ścianę. Złapał ofiarę za poliki i skierował twarz w swoją stronę. Jej oczy były odzwierciedleniem wszystkiego, co czuła, patrząc na to coś. Mimika twarzy skakała i zmieniała wygląd w zależności od nadprodukcji obrzydzenia.
   – Zostaw mnie! Proszę. Nie…  
   Knebel zagłuszył dalszą wypowiedź. Szarpanie również nie przyniosło rezultatu – dłonie oprawcy mocno ściskały ramiona, nogi dociskały drżące kolana.  
   – Nieeeeee… – Głowa latała na boki; cios w polik; szyja nie utrzymała ciężaru – wypchnęła szmatę z buzi.
   – Raaaa haaaa!  
   Wyszarpnął ją z siedzenia i przerzucił przez ramię. Przydusił ręką i wszedł do ciemnego korytarza. Wrzeszczała, kopała, drapała, lecz nie była w stanie zranić. Wszystko, co do tej pory osiągnęła, nie miało odzwierciedlenia – rany znikały.
   Ogłosiła kapitulację i rozluźniła mięśnie. Z każdym krokiem robiło się ciaśniej, ciemniej i… smród. Policzki pulsowały, a przygryziony język szczypał. Przysłoniła nos i wisiała, nawet nie unosiła głowy. Kiedy kącik oka wyłapał niebieski poblask, zerknęła z zainteresowaniem i zaraz po tym jęknęła. Rzucił ją na twarde podłoże i przepchnął przez wąski otwór, zdzierając skórę w paru miejscach. Łzy napłynęły do oczu, a poprzyklejany do ran piach, potęgował szczypanie.  
   Postanowiła zaryzykować i po chwili biegła przed siebie. Widziała, że stwór ma problemy z przeciśnięciem cielska – to była jej szansa.
   Przeliczyła zamiary ponad siły. Po parunastu krokach zawroty głowy zmusiły ciało do odpoczynku – usiadła; nie miała sił. Zresztą, nawet jakby chciała, on już przy niej był i zanurzał palce we włosach. Uniósł jak szmacianą lalkę, objął w pasie i niósł do niebieskiego światła.  
   – Puść mnie. Błagam – wyrzuciła miękko przez łzy.  
   Zmieniła taktykę. Hałas go nakręcał, może spokojem wskóra więcej. Parę minut dłużej pośród żywych, to również osiągnięcie.
   Był lodowaty i chyba nie miał serca – pierś nie pracowała. Ona za to pracowała, aż nadto. Okładała go pięściami, wrzeszczała i gryzła; był słony. W odpowiedzi rozciągnął wargi, zębiska zalśniły; zaprzestała.
   Nagle przystanął. Zacisnął uścisk w talii, napiął mięśnie i rzucił ją na miękkie futra.  
   – Raaaa raaaah – wycharczał i pokiwał głową. Skośne oczy zmalały. Mia leżała na plecach i walczyła z oddechem. Walka o przetrwanie pochłonęła sporo energii.
   Naskoczył na nią i przywalił cielskiem – nie mogła oddychać. Wiedziała, czego chce. Jego olbrzymi sprzęt pulsował i gilgotał brzuch. Wsparł ciężar na rękach – odetchnęła. Namierzyła jego wzrok i wyciągnęła ręce. Dotknęła zimnych policzków – monstrum znieruchomiało. Oswobodził spocone ciało dziewczyny i uklęknął, nie przestając patrzeć w jej rozbiegane oczy.
   Wykorzystała moment i oddała cios kolanem prosto w klejnoty. Nie złapał za nie ani nie zmienił wyrazu twarzy. Uderzył ją w twarz – zawyła.
   Wstał, okrążył posłanie ze skór, zawarczał, uderzył pięścią w ścianę i ponowił atak. Ręce dziewczyny wylądowały za głową, nogi poszły na boki, a rozjuszona i rycząca poczwara wsuwała się w nią powoli. Mia zaparła kolana na jego brzuchu – przestał.
   Wygięła plecy w łuk i wrzasnęła, ile sił. Kąciki ust opadły, a oczy zaszły wilgocią.
   Spojrzał w dół – tkwił do połowy; dziewczyna hamowała dopchnięcie.  
   – Nie! Przestań. Jesteś za duży.
   Wyjął przyrodzenie – brak krwi; dziewczyna nadal przejawia oznaki życia. Ból z krocza promieniował do kręgosłupa. Zaczęła się wiercić – mocniej przycisnął jej ręce do podłoża – dłonie zbielały; krew nie dochodziła.
   – Nie rób tego – zachlipała. – To boli.  
   Chwila ciszy – ponowił próbę. Wszedł w nią jak poprzednio, do połowy i na takiej długości pozostał. Był wniebowzięty i okazywał to coraz głośniej. Dziewczyna wbijała mu kolana w brzuch i przyjmowała pchnięcia, które z czasem przestały jej sprawiać dyskomfort. Uczucie rozrywania ustało. Nie czuła nic, jedynie zimno, mróz.  
   Zamknęła oczy – części ciała od pasa w dół były niewyczuwalne. Wiedziała, że nadal ma zadarte nogi – tyle.
   Chłód zaczął obejmować górne części. Powoli ziębił brzuch, piersi, szyję… koniec.
   Uścisk zelżał, napór również. Demon stał przed nią z rozchylonymi ustami. Po chwili opadł na kolana i przybliżył głowę do jej twarzy. Chciał sięgnąć kobiecej ręki, która nadal tkwiła za głową, jednak Mia poderwała ją do góry, wydobyła z krtani głos rozpaczy i wcisnęła palce w lśniące oczy. Jakie było jej zdziwienie, kiedy nie napotkała przeszkody, a to, co widziała, to jedynie białe wnętrze; był pusty. Cofnęła ręce i próbowała zwlec ciało z futer – pochwycił ją za obojczyki. Uderzała maszkarę po głowie, plecach i rękach – nic. Białe strużki mazi ściekały po jego policzkach i wsiąkały w dziewczęcy podkoszulek, rozgrzewając zamoczone obszary. Zimno zaczęło się cofać. Kiedy odzyskała czucie przeszywający ból i pieczenie powróciło. Wolała tamten stan.  
   Nareszcie znalazł sposób.  
   Przeżyła, ale czy była z owego faktu zadowolona? Oprawca na pewno. Została nałożnicą diabła – wrażliwego i pojętnego.
   Wstał i podszedł do ściennego źródełka. Wypił dwa kubki wody i przyniósł jeden dziewczynie. Pragnęła zwilżyć gardło, jednak nie przyjęła poczęstunku. Przekręcała głowę tak, aby go nie widzieć, zamknęła oczy i zacisnęła wargi do krwi.
   W pomieszczeniu rozległ się brzęk upadającego na kamień metalu i chlupot cieczy. Zimne dłonie obłapiały jej twarz i potrząsały głową. Otworzyła oczy – spojrzenie, które napotkała, było inne, różowe, a oprawa oczu zdradzała, że gwałciciel przejął się tym, że umarła.  
   „Co teraz? Będzie mnie dosiadał, dopóki nie zdechnę? Z tego labiryntu będzie trudno uciec. Zresztą, nawet mi nie pozwoli. Wolałabym, aby mnie rozszarpał jak Rona”.  
   „Jaki los spotkał pozostałych”? – przeleciało jej przez myśl.
                                                                                      ***

   Mick odnalazł samochód. Rzucił plecak na siedzenie pasażera i wlazł do tyłu. Uderzył parę razy dłonią w dach – wgniecenie zniknęło. Wylazł, otaksował i zasiadł za kierownicą.
   – Nie jest źle.  
   Odpalił fajkę i zaczął szperać w plecaku. Znalazł to, czego szukał i przysunął pod nos. Woreczek z białym proszkiem lśnił w promieniach słońca. Wcisnął go do kieszeni bluzy, zatrzasnął drzwi i odpalił silnik. Wcisnął gaz i trzask.
   – Kurwa mać! Co tym razem?
   Wyszedł i wybuchnął śmiechem. Wjechał w kłodę. Wziął dwa szybkie buchy, wypluł niedopałek, splunął na niego i zacisnął ręce na powalonej gałęzi. Oczy zaszły czernią, mięśnie stężały – gałąź wylądowała na boku. Dla pewności obszedł wóz dookoła i upewniwszy się, że nic więcej go nie zblokuje, powrócił na siedzenie. Włączył radio, wcisnął pedał i ruszył przed siebie.  
   Zerknął w lusterko i zaczął grzebać w zębie. Kiedy skończył, rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i prześwietlił wnętrze fury.
   Zahamował – kurz wzleciał w powietrze. Uniósł brodę. Czegoś mu brakowało. Światełko! Nie było go przy nim.

Shadow1893

opublikowała opowiadanie w kategorii horror, użyła 2163 słów i 12094 znaków. Tag: #horror

Dodaj komentarz