Ballada o trzech nieznajomych, czyli rzecz o winie, karze i odkupieniu (część 8)

Ballada o trzech nieznajomych, czyli rzecz o winie, karze i odkupieniu (część 8)Zapraszam wszystkich wytrwałych do lektury rozdziału ósmego i ostatniego! I bardzo dziękuję za zainteresowanie!

***

     Czy żyłem? Musiałem spokojnie usiąść i pomyśleć, lecz najwyraźniej tak! I to pomimo kolejnych ran, okrutnie piekących oczu oraz przede wszystkim oparzeń. Rozległych, spływających krwistym osoczem spod spieczonej żywym ogniem skorupy, które próbowałem schłodzić pod przecudownie zimną wodą, perlącą się w fontannie. Podziwiałem kulminację ognistego spektaklu w postaci walącego się dachu, strzelającego snopami iskier ponad korony drzew, zerkając równocześnie kątem oka na Aurorę.
     Czy żyła? Bez wątpienia! Choć wbrew pozorom właśnie jej, a nie swojego stanu obawiałem się najbardziej. Zwłaszcza że mogła wciąż nie pojmować wszystkiego, co się wydarzyło.
     – Żyją? – spytała nagle beznamiętnym głosem, ledwo słyszalnym pośród łoskotu pożogi. – Moje siostry znaczy?
     – Auroro… Chcę, żebyś wiedziała… – zacząłem niepewnie.
     – Ty je zabiłeś? – Spojrzała na mnie całkowicie zwyczajnymi, ludzkimi oczami. Bardzo, bardzo smutnymi.
     – Tak, ja! – Opuściłem głowę. – Wybacz mi. Musiałem. One…

     Odkaszlnąłem boleśnie, wypluwając szarą od sadzy ślinę, po czym wyznałem prawdę. Całą. Z najdrobniejszymi szczegółami. Gdy wreszcie skończyłem, Aurora nie wiedzieć dlaczego zamiast uciec, spróbować się zemścić lub zrobić cokolwiek innego, weszła do fontanny. Tak po prostu. Zupełnie się nie spiesząc ani nie przejmując moją obecnością, spłukiwała brud z małych, trójkątnych piersi, zbyt szerokich bioder i ciężkawych ud. Piękniejszych od wszystkiego, co w życiu widziałem. Wyczesywała palcami obsypane popiołem włosy, a nawet, na co bezwzględnie musiałem odwrócić wzrok, podmyła się. Ni mniej, ni więcej.
     Dopiero po zakończeniu owych absurdalnych ablucji podeszła do mnie. Pomogła ściągnąć nadpaloną koszulę, zamoczyła ją i przemyła odrapane plecy, posiniaczony brzuch, oparzenia na rękach oraz karku oraz spierzchnięte wargi. Po czym przysiadła mi na kolanach, powoli położyła dłoń na policzku i odsłoniła wcale nieidealne ząbki dokładnie tak samo, jak za pierwszym razem, gdy staliśmy przy samochodzie. Przytuliła się wciąż wilgotnym, oblanym gorejącą łuną ciałem, ewidentnie próbując nie dotknąć żadnego wrażliwego miejsca. Nie przerywając uśmiechu, nieoczekiwanie przylgnęła do mnie ustami, zostawiając po sobie subtelnie słodkawy posmak.
     – Czyli zostałam sama, tak? – Nie byłem pewien, czy zapytała, czy jedynie stwierdziła oczywisty fakt.
     – Masz przecież mnie! – zaprzeczyłem odruchowo, choć wiedziałem, jakże pusta i fałszywa była to deklaracja.
     – Przepraszam – wbiła we mnie spojrzenie przesadnie dużych oczu – ale nie mogę inaczej. Teraz to ty mnie wybacz .

     Pojąłem słowa Aurory dopiero gdy znienacka chwyciła mój własny nóż i całym impetem wbiła go po rękojeść pod żebra. Po czym bez słowa powstała, odwróciła się i zaczęła iść w kierunku dworu. Powolutku, krok za krokiem, jakby celowo napawając się nieuniknionym. W końcu przestałem rozróżniać jej sylwetkę na tle płomieni, by po chwili usłyszeć narastający gwałtownie, przeraźliwy krzyk. Powietrze zawibrowało, rozsadzając bębenki w uszach.
     Niczego więcej nie byłem już w stanie sobie przypomnieć.

*

     Przesycony przenikliwą wilgocią świt nieśmiało budzi się do życia ponad spalonymi resztkami dworku, którego pierwotnej wielkości oraz chwały można się już jedynie domyślać. Rozświetla skruszone nad samą ziemią nędzne resztki kolumn niegdysiejszego ganku, porośnięte wybujałymi dziko na żyznym popiele krzewami. Przenika przez puste oczodoły nielicznych, pozostałych pośród zawalonych ścian okiennic, z których gdzieniegdzie wystają gałęzie pnących się ku niebu drzew. Po kolejnych kilku minutach wydobywa z cienia stertę gruzu na środku placu, będącą niegdyś zdobną fontanną, w której już nikt nikogo niecnie nie pochwyci.
     Siedzę pod nią zrezygnowany, czekając ratunku, który nie nadejdzie.
     Wpatruję się w owe dziwy z niedowierzaniem, wypieranym przez narastający z przerażającą konsekwencją strach. Wiem przecież, gdzie się znajduję i doskonale pamiętam, co się wydarzyło! A może jednak nie? I wszystko dokoła jest jedynie snem? Marą? Halucynacją? Nie zmienia się jedynie jedno: wszędzie wciąż panuje upiorna, przerywana co najwyżej wątłym szelestem liści cisza. Najwyraźniej kompletnie niezainteresowane mymi rozterkami słońce rozgania speszoną jego natarczywością mgłę, wycofującą się trwożnie za kamienny most, w którego poszczerbione resztki wpatruję się coraz mniej przytomnie. Marzę o wybawieniu, które przecież nigdy… Tylko czy na pewno?

     Z początku nie mam pewności, lecz każde kolejne uderzenie wybrzmiewa coraz wyraźniej. Ktoś ewidentnie wchodzi na mostek od drugiej strony! Dostrzegam jakby kaptur, czy raczej… nie, jednak chustę wyszywaną w kolorowe motyle. Wieńczącą niską sylwetkę, opierającą się na podbitej metalem, stukoczącej lasce. Chcę ją przywołać, lecz słowa więzną mi w gardle, a nerwowe skurcze poprzecinanych mięśni nie pozwalają na najdrobniejszy nawet gest. Postać zmierza ku mnie może i powoli, lecz konsekwentnie, nie zbaczając z obranego kursu ani na krok. Jakby doskonale wiedziała, gdzie jestem. Choć przecież nie powinna.
     Przyklęka z nieukrywanym wysiłkiem i rozwija węzeł, trzymający nakrycie głowy. Lśniące srebrem włosy opadają asymetryczną grzywką na pozbawione tęczówek, zasnute mlecznobiałym całunem ogromne oczy. Wpatrujące się we mnie przenikającym na wskroś spojrzeniem sponad wciąż uroczych – mimo przeorania głębokimi, starczymi zmarszczkami – pełnych policzków, podniesionych delikatnym uśmiechem spękanych warg.

     Nie muszę prosić o jej odwrócenie, by wiedzieć, że jeszcze jeden motyl, barwy szafiru, przysiadł poniżej karku. Nie muszę rozumieć ani jak, ani tym bardziej dlaczego zniszczony głośnik w równie zniszczonym samochodzie nagle ożywa, wypełniając martwą głuszę jednymi z ostatnich słów utworu, od którego wszystko się zaczęło. Podsumowujących idealnie wszystko, do czego doszło, choć żadną miarą nie powinno:

     At once the room it filled with blood, and the horror of their cries
     This night a murder banquet, a feast of ruined lives*

     Nie muszę się wstydzić, że w odpowiedzi na troskliwe ciepło dłoni na policzku wilgotnieją mi kąciki oczu. Tym bardziej nie muszę powstrzymywać dzikiego wrzasku, wyplutego z ust wraz z fontanną spienionej krwi, gdy nóż tkwiący głęboko w ciele zostaje wyrwany jednym, szybkim ruchem. Nie muszę nawet obwiniać siebie, że nie zauważyłem wcześniej, iż laska jest tak naprawdę pochwą szpady. Lodowate ostrze – tym razem w nieznośnie wolno – rozcina skórę na gardle i przebija się przez krtań, zalewając płuca spływającymi przez tchawicę, pulsującymi potokami gorącej lepkości.
     Niczego już nie muszę. Odkupiłem winy. Jestem wolnym, szczęśliwym i spełnionym człowiekiem.

     Dzięki Tobie, bogini ostatniego brzasku mego życia.

*

Natychmiast pokój wypełnił się krwią i ich przerażającymi krzykami
Podczas owego nocnego bankietu mordu, uczty zrujnowanych żyć

Blood Ceremony – „Ballad of the Weird Sisters”


***

Tekst oraz okładka (c) Agnessa Novvak

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 23.11.2019, a w niniejszej, zremasterowanej wersji, 23.11.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobało Ci się opowiadanie? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz