Ballada o trzech nieznajomych, czyli rzecz o winie, karze i odkupieniu (część 7)

Ballada o trzech nieznajomych, czyli rzecz o winie, karze i odkupieniu (część 7)Zapraszam do lektury rozdziału siódmego i przedostatniego jednocześnie!

***

     I wtedy coś we mnie pękło. O ile wciąż roztrząsałem słuszność pozostawienia Aurory przy życiu, względem jej krewniaczek nie odczuwałem już żadnego zrozumienia. Nie mówiąc o litości. Odetchnąłem głęboko, otarłem dłonie oraz czoło z potu i opuściłem kryjówkę, szybko skracając dystans. Po drodze moją uwagę przykuł jeszcze stalowy stół, na którego blacie starannie porozkładano różnorakich rozmiarów i kształtów narzędzia. Mogące służyć zarówno do precyzyjnych operacji chirurgicznych, jak i podziału tuszy w rzeźni.
     W momencie, w którym Aida wreszcie spostrzegła mnie kątem emanującego fioletowym blaskiem oka, zatrzymałem się błyskawicznie w wytrenowanej do perfekcji pozycji. Ariadna odwrócić jarzącego się jaskrawym różem wzroku już nie zdążyła.

     Cztery wystrzały później dwie kobiety z przedziurawionymi klatkami piersiowymi padły martwe na podłogę. Dla pewności zbliżyłem się do każdej z nich i pociągnąłem za spust jeszcze po razie, tym razem celując w głowy. Schowałem pistolet i podszedłem do Pitbula, próbując rozeznać się w jego faktycznym stanie. Okazało się, że jeszcze dychał – ledwo, bo ledwo, ale jednak! Z zauważonego wcześniej, iście perwersyjnego w swym przeznaczeniu kąciku czystości zabrałem wilgotne ręczniki i zacząłem przecierać ciało kompana. Szybko zorientowałem się, że obmyta z zakrzepłej już częściowo krwi skóra była może pocięta, poprzypalana i chyba nawet tu i ówdzie pogryziona, lecz większość ran była raczej niegroźna, a zawartość samochodowej apteczki powinna wystarczyć do opanowania sytuacji… Może poza jednym, bardzo istotnym elementem męskiej anatomii, wymagającym jak najpilniejszej interwencji zespołu transplantologicznego.
     Pospiesznie odwiązałem towarzysza i dopiero wówczas zderzyłem się z kolejnym, naprawdę pokaźnym problemem – jak właściwie wytargam go na górę? Samemu, po wąziutkich schodkach, taszcząc dobre sto pięćdziesiąt kilo bezwładnego mięcha?

     Wtem nieruchome do tej pory cielsko niespodziewanie drgnęło, obróciło głowę pod nienaturalnym kątem i wbiło we mnie puste spojrzenie, błyskające bezduszną czerwienią. Przez moment łudziłem się jeszcze, że kolor był jedynie wynikiem urazów, ale nie. Mocny cios piąchą w szczękę odrzucił mnie aż na stojący pod ścianą regał, zastawiony wypełnionymi mętnożółtą cieczą słojami. Pływającej w nich zawartości, przypominającej upiorny zestaw części zamiennych do homunkulusa, wolałem się nawet nie przyglądać. Za to widząc szarżującego szaleńczo Pitbula, mogłem zrobić tylko jedno: strzelać do momentu, w którym pazur wyciągu wydarł z komory ostatnią pustą łuskę, blokując tym samym zamek w tylnym położeniu.
     Wstałem, wsunąłem bezużyteczną już broń za pas i hamując wzbierające wymioty, poszedłem w stronę wyjścia. Teraz tylko i aż musiałem czym prędzej dotrzeć do samochodu, wcisnąć gaz do dechy i… nagle zatrzymał mnie ostry zgrzyt, jakby ktoś skrobał żelazem po kamieniu. Obróciłem się.
     Dobrze rozpoznałem odgłos. Niestety.
     Aida, z niedającą się nijak ukryć przestrzeliną na środku czoła, podążała w moją stronę chwiejnym, lecz nieubłaganym krokiem. Ciągnąc po posadzce metalowy pręt z obręczami na końcach, którego przeznaczenia nie miałem najmniejszego zamiaru poznawać. Ów abstrakcyjnie przerażający, absolutnie przecież niemożliwy widok zszokował mnie do tego stopnia, iż ocknąłem się dopiero gdy z podłogi podniosła się także Ariadna. Z krwawą dziurą ziejącą w miejscu oka. Dzierżąca w dłoniach bat… bicz… było mi już wszystko jedno!

     Zatrzasnąłem za sobą drzwi, zatarasowałem je przewróconą komodą i pędząc na złamanie karku, dobiegłem w końcu do auta. Tylko po to, by definitywnie pozbyć się resztek nadziei. Szyby były porozbijane, opony przebite, a spod niedomkniętej maski wystawały poszarpane kable. Jakby tego było mało, broń świętej pamięci kompana zniknęła bez śladu ze schowka, a bezcenny pakunek – stanowiący przecież podstawowy powód naszej wyprawy – z bagażnika.
     Nagle do głowy wpadła mi myśl, by odnaleźć tę szatańską niczym otaczająca mnie noc chabetę Ariadny, spróbować ją dosiąść i tym sposobem uciec, ale… czy właściwie miałem jeszcze do czego wracać? Nawet gdyby udało mi się uciec, co samo w sobie było skrajnie mało prawdopodobne, jak zwierzchnicy zareagowaliby na moją wersję wydarzeń? Jakby ona w ogóle brzmiała?
     „Różowa baba na czarnym kucu zwabiła nas do zaczarowanego dworku, gdzie wykorzystała mnie taka mała, napalona jędza ze świecącymi oczami, a dwie inne obcięły Pitbulowi pindola. Skutkiem czego wszystkim obecnym zrobiłem kuku. A co najśmieszniejsze, jakieś kurewskie krasnoludki zjebały mi auto i podpierdoliły towar, dzięki któremu teraz to one będą mogły latami niszczyć życie i zdrowie dziesiątek, jak nie setek tysięcy ludzi. Ale nie martwcie się, jesteście w plecy tylko parę, no może najwyżej paręnaście melonów! To jak, mogę już iść do domu? Bo muszę nakarmić chomika!”.

     Normalny człowiek w takiej sytuacji pewnie by spanikował, uciekał na oślep lub zrobił coś równie… normalnego? Ja natomiast miałem już wszystkiego serdecznie dosyć! Parsknąłem idealnie podsumowującym sytuację absurdalnym rechotem, rozważając wszystkie złe i jeszcze gorsze możliwości. Otworzyłem bagażnik, wyciągnąłem ze środka zapasowy kanister z benzyną i metodycznie zacząłem oblewać nią ganek, drzwi oraz ciągnącą się za nimi sień. Gdy skończyłem, pozostało mi już tylko strącić jedną ze świec i chwycić za nóż. Czekając aż ktoś – lub coś – spróbuje umknąć z rozprzestrzeniającego się gwałtownie pożaru.
     Zbyt rozszalałego, bym zdążył pomóc Aurorze, najpewniej wciąż nieprzytomnej i postawionej samej sobie na pastwę płomieni. Tylko co z tego? Jej opętane siostrzyczki chciały bez wątpienia zabić mojego kompana, a ona najprawdopodobniej mnie. Zresztą, nawet gdyby nie miała aż tak morderczych zamiarów, musiała przecież doskonale zdawać sobie sprawę, co działo się w tych przeklętych katakumbach! A może nie dość, że wiedziała, to jeszcze czynnie brała udział w owych zwyrodniałych praktykach? Niby nie rozpoznałem jej na żadnym ze zdjęć wiszących w korytarzu, ale… Niech ginie! Niechaj sczeźnie do szczętu w burzy ognia piekielnego, do którego rozpętania sama walnie się przyczyniła!

*

     Wpadłem wprost w chmurę duszącego dymu, biegnąc na pamięć. Korytarz wciąż był w miarę przejrzysty, więc nie miałem problemu ze znalezieniem właściwych drzwi, niemniej zdawałem sobie sprawę, że najpewniej będę musiał rejterować już oknem. Nie tracąc czasu na szukanie klucza, utorowałem sobie drogę butem i… wpadłem w progu na Aurorę. Całkowicie przytomną, ewidentnie zdezorientowaną oraz – jakby nie patrzeć – wciąż nagą. I nadal z mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. Chociaż może faktycznie lśniącym jakby mniej intensywnie? Nie próbując dłużej roztrząsać tej kwestii, złapałem ją za rękę.
     – Pali się, musisz uciekać! – stwierdziłem oczywisty fakt. – Korytarzem już nie wrócimy, chodź przez okno!
     – Ale… – spróbowała coś powiedzieć, jednak nie miałem zamiaru wdawać się w zbędne deliberacje.
     – Nie dyskutuj! – Złapałem za klamkę okna.
     Czy raczej chciałem złapać. Oczywiście wcześniej nie zwróciłem uwagi na brak możliwości ich otwarcia, podobnie jak na podejrzanie grube szyby. Uderzyłem w nie nadającym się już tylko do tego pistoletem. Bez rezultatu. Wyciągnąłem więc nóż i zacząłem walić w taflę zaprojektowanym specjalnie w tym celu zbijakiem na końcu rękojeści. Szkło co prawda pokryło się miejscowo siateczką pęknięć, lecz nic ponadto. Ciosy pięścią były już równie rozpaczliwe co bezsensowne. Odwróciłem się rezygnacją i wbiłem wzrok w czarne kłęby, walące przez niedomknięte drzwi.

     Trudno, raz kozie i wszystkim innym rogatym śmierć! Zamoczyłem ściągniętą z łóżka narzutę w zawartości wanny, nad którą wolałem się specjalnie nie zastanawiać, i podałem zdezorientowanej Aurorze.
     – Owiń się i wstrzymaj oddech! – rozkazałem tonem nieznoszącym sprzeciwu.
     Samemu obwiązałem usta wilgotnym ręcznikiem, wziąłem w ramiona jakże drogocenny pakunek i skoczyłem w płomienie.

***

Tekst oraz okładka (c) Agnessa Novvak

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 23.11.2019, a w niniejszej, zremasterowanej wersji, 23.11.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobało Ci się opowiadanie? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz