Ballada o trzech nieznajomych, czyli rzecz o winie, karze i odkupieniu (część 2)

Ballada o trzech nieznajomych, czyli rzecz o winie, karze i odkupieniu (część 2)Zapraszam do lektury części drugiej!

***

     Dalsze rozważania owych osobliwych problemów przerwało gwizdnięcie Pitbula, machającego chaotycznie to w moją stronę, to gdzieś w kierunku… I wówczas ją zobaczyłem. Zgarbioną, zmaterializowaną znikąd sylwetkę, drepczącą powolutku pośrodku drogi. Wyskoczyłem z auta i, nie chcąc spłoszyć jakże oczekiwanej wybawicielki, zawołałem już z daleka:
     –  Przepraszam! Zgubiliśmy się i szukamy głównej… – Nie widząc żadnej reakcji, powtórzyłem. Mając nadzieję, że we właściwym tym razem języku. – Dobryj deń…
Zamarłem. Nawet z odległości dostrzegłem puste, niewidzące oczy. Wyciągnąłem więc rękę ku całkowicie ignorującej czyjąkolwiek obecność, okrytej chustą w kolorowe motyle postaci i…
     – Stój!
     Obróciłem się błyskawicznie, odruchowo szukając skrytej pod kurtką kabury.
Zamrugałem, lecz widok nie znikał. Ledwie kilka metrów dalej, na szczycie skarpy ponad drogą, stała kobieta. Czy raczej siedziała. Na koniu. Bokiem. Znaczy z obiema nogami po jednej stronie.
     – Zabraniam jej dotykać! Ona i tak w niczym wam nie pomoże! – Głos był czysty, dźwięczny i mocny. Oraz absolutystycznie władczy. – Mówcie mi zaraz: kim jesteście i czego tu szukacie!
     – Ja… my… – zacząłem się jąkać jak zasmarkany uczniak, rugany przez belferkę starej daty. – Czy mogłaby nam pani powiedzieć, gdzie właściwie jesteśmy? Chcemy dojechać do…
     Zawahałem się, czy dokończyć. W końcu im mniej postronni będą wiedzieć, tym lepiej. Także dla nich. Tym bardziej że doczłapał do nas Pitbul, sapiący jak rozklekotany parowóz.
     – Czeaj, ja tu zara pogadam! Paniusiu, musimy być jeszcze dzisiej wieczorem w… – Podniósł głowę, najwidoczniej chcąc zrobić odpowiednio groźne wrażenie. Przegrywając tym samym pojedynek nim na dobre go rozpoczął.

     Górująca nad nami dama, odziana w łososiową… pąsową… oczojebnie różową, plisowaną suknię ze sznurowanym gorsetem, rzuciła tylko groźnym spojrzeniem. Poprawiła się dostojnie na damskim siodle i pozornie niedbałym ruchem odgarnęła złociste włosy, spływające miękkimi falami spod atłasowego toczka. Ledwo zauważalnym gestem pokierowała smoliście czarnym rumakiem, tak by precyzyjnie przestąpił z nogi na nogę, prezentując idealnie pełnokrwisty profil.
     – Wkrótce zacznie zmierzchać, stąd nie widzę sensu tłumaczyć wam dalszej drogi, bo i tak zgubicie ją pośród głuszy! – Spojrzała ku zachodzącemu słońcu i nagle zmieniła ton na grzeczny, niemalże przyjazny. – Zapraszam w me skromnie progi, gdzie będziecie mogli godnie wypocząć po trudach podróży. Bądźcie pewni, że jadła, napitków oraz… innych uciech nie zabraknie! Nie dajcie się więc dłużej prosić, tylko podążajcie więc za mną, panowie!
     Spojrzałem podejrzliwie na Pitbula. On jeszcze bardziej tępo niż zwykle na mnie. Odeszliśmy parę kroków, dyskutując nerwowym szeptem i zerkając na wyraźnie niecierpliwiącą się amazonkę. Wisienkę na surrealistycznym, polukrowanym absurdem torcie nonsensu, którym znienacka poczęstował nas los.
     A może postawił przed nami szansę? Bo tak: nawigacja padła, telefony tym bardziej, natomiast właściwa droga nie dawała się odnaleźć nawet najprostszym sposobem, czyli upartą jazdą przed siebie. Do tego znikąd objawiła się nam babina rodem z opowiastek, którymi straszy się dzieci, a zaraz po niej… Nie dało się ukryć, że także kobieta. Niemożliwie wręcz atrakcyjna. W stroju jak z pokręconego, mangopodobnego cosplaya. Mówiąca językiem znienawidzonych lektur szkolnych, której ostatnie słowa brzmiały jak zaproszenie do udziału w co najmniej orgietce. Tak, to wszystko musiało jakiś głębszy sens!  
     Pozostawało pytanie: czy mieliśmy jakikolwiek wybór? Jedyną alternatywą wydawało się spędzenie nocy w samochodzie, by z rana, na resztkach wody oraz oparach paliwa dalej błądzić po omacku. Niby rozmawialiśmy w języku Jaremy a nie Chmielnickiego, więc teoretycznie byliśmy bliżej celu niż dalej. Tylko w takim razie kiedy, jak i gdzie przekroczyliśmy granicę?

     Nie dochodząc do żadnych sensownych wniosków, zachowaliśmy się na poziomie bohaterów horrorów klasy „Ó” i przyznaliśmy niespodziewanej towarzyszce rację. Na co ona tylko uśmiechnęła się niewymuszenie, trąciła karosza palcatem i wprawnie zjechała po skarpie, płynnie przechodząc w elegancki kłus.
     Pozornie wszystko wydawało się zmierzać ku dobremu, lecz czułem niepokojąco narastający przestrach, przesycony nerwowym oczekiwaniem. Jakbym doskonale wiedział, że za chwilę stanie się coś bardzo, baaardzo złego, jednak żadną miarą nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Może sprawiły to sunące nad nami ponure chmury, z wolna przysłaniające trupiosinymi strzępami krwiste niebo? Czy wręcz nienaturalna, tak gęsta, że aż namacalna cisza, której nie przerywało nic poza oddalającym się tętentem kopyt? Próbując się uspokoić, sprawdziłem dyskretnie ile naboi pozostało mi w magazynku, oraz czy ukryty w wysokim bucie nóż wyciąga się tak gładko jak powinien. I przekręciłem kluczyk.

*

     Słońce zdążyło zajść, a my wciąż podążaliśmy za podskakującym rytmicznie w świetle reflektorów końskim zadem. Już miałem ponownie przystanąć, by przemówić Pitbulowi do resztek rozumu doskonaloną przez wieki, wciąż niezawodną metodą lepy na ryj… Gdy wówczas, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dziurawa szutrówka zamieniła się w bitą równo ciosanymi kamieniami drogę, na której końcu otwarła się otoczona szpalerem wysokich drzew polana. Czy właściwie ogromny, zwieńczony stylowym dworkiem kolisty plac, którego nazwanie „żywcem wyjętym z obrazka” nie byłoby żadną przesadą.
     Przejechałem ostrożnie po łuku kamiennego mostka. Zwieńczonego kutymi poręczami, przyozdobionymi mieniącymi się złowrogo rogatymi łbami z jednej i zębatymi, wysuwającymi rozdwojone jęzory paszczami z drugiej strony. I dalej, wzdłuż rzędu staromodnych latarni, rzucających ciepłe refleksy na fontannę, w której wśród tryskającej wody stary satyr starał się bezowocnie obłapić sprośnymi łapskami umykającą chyżo rusałkę.
     Tymczasem nasza przewodniczka zatrzymała się przed kolumnowym, także zwieńczonym rogato-zębiastym motywem gankiem. Pełna gracji zeskoczyła z wysokiego przecież siodła, puszczając rumaka całkowicie swobodnie. Przeszła ku podwójnym drzwiom, gdzie uściskała się czule z wychodzącą naprzeciw kobietą i w jej towarzystwie podeszła do auta, które wciąż obawialiśmy się opuścić.
     Podobieństwo rysów ich twarzy było tak uderzające, że nie budziło wątpliwości, że są rodziną. Pozostawała kwestia: jaką? Gospodyni była dobre pół głowy wyższa, spinając także złociste włosy w elegancki kok z tyłu głowy, lecz przede wszystkim w geometrycznym, śliwkowym żakiecie i ołówkowej spódnicy wyglądała jak wyjęta żywcem z „Dynastii”. Wydawała się także młodsza, jednak nie na tyle, by różnica wieku pozwalała na relację matki z córką. Chyba.

***

Tekst oraz okładka (c) Agnessa Novvak

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 23.11.2019, a w niniejszej, zremasterowanej wersji, 23.11.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobało Ci się opowiadanie? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz