Las kości 6/8

Mick z Trevorem opuścili śmierdzące tunele i wyszli na świeże powietrze. Ten pierwszy był blady jak kreda. Jadąc za miasto, nie podejrzewał, że dozna takich rewelacji. Trevor wyglądał na spokojnego i nawet podśmiewał się pod nosem. Był usatysfakcjonowany faktem, że wreszcie mu uwierzył i przestanie drwić.
   – Co teraz niedowiarku? – wydukał i wyszarpnął z plecaka przezroczysty woreczek z białym proszkiem – było tego sporo.
   Mick milczał. Machnął ręką, usiadł na pniu i sięgnął po papierosa. Chwila i od razu lepiej.  
   Skąd miał wiedzieć? Koleś nawciskał mu opowiastek, które na samo wspomnienie wywoływały gęsią skórkę i jeszcze wymagał, aby znalazł wyjście z sytuacji. Miał plan – brać nogi za pas i spierdalać – jednak nie powiedział tego głośno. Może i zdarzało mu się kozaczyć, jednak teraz był kompletnie zagubiony. Pozostawić znajomych na pewną śmierć nie postawiłoby go w najlepszym świetle: pytania, tłumaczenia, wyrzuty sumienia. Uratować – jeśli żyją – i stoczyć pojedynek z kimś, kogo nawet nie widział, malowało ciemne scenariusze. To jakiś absurd! Ma ze sobą bazgroły, kamyk i zapewnienia ćpuna, że da radę przeskoczyć Batmana.  
   Musiał wciągnąć. Wystawił rękę i spojrzał pytająco na młokosa. O dziwo, posypał i nawet rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.
   Pojeb, pomyślał i po chwili pocierał nos, zadowolony z dopalacza. Był zmęczony. Potrzebował snu. Trevor również ledwie patrzył na oczy i ziewał.
   – Musimy przyciąć komara – zasugerował, nie odczuwając zmiany; nadal był zdechły.  
   – Jesteś dziwny, wiesz? Niedawno mnie opierdalałeś i byłeś gotowy wtargnąć do jaskini zła, teraz pieprzysz o zmęczeniu. Chcesz w końcu wiedzieć, czy ktoś przeżył, czy nie? Niedaleko jest stara chata, w której koczuję, lecz czy na pewno chcesz tam iść i marnować dzień?  
   – Tak, chcę! – huknął. – Zaraz… ty wiesz?
   – Co?
   – Jesteś nadzwyczaj spokojny, zważywszy na okoliczności. Oni nie żyją, prawda? Kurwa. – Stanął na równe nogi. – To ty!
   Zaczął się cofać.
   – Co, ja?
   – Ty ich tak załatwiłeś. Uciekłeś z psychiatryka i powielasz wyczyny ulubionego bohatera?  
   Mick miał pewność, że ma przed sobą mordercę, a to wszystko, co usłyszał, to kit. Zabił jego znajomych, a teraz robił podchody do niego.
   – Co ty? Myślisz, że…
   – Zamknij się i siedź na dupie.
   Pochwycił grubą gałąź, zagasił kiep i przyjął pozycję bojową. Pomału cofał nogi.  
   – Wyluzuj. Białe ci widocznie nie służy.
   – Zamknij ryło! Potwory, klątwy, obłąkany ojciec – prychnął. – Nie zdołałeś mnie zabić w aucie, to wymyśliłeś inne rozwiązanie. Wcześniej jednak chciałeś pokazać, na co cię stać. Więc, jak? Lubisz zadawać ból i patroszyć ludzi jak świnie? Sprawia ci to przyjemność, popaprańcu?!
   Trevor wstał.
   – Siadaj, bo ci przypierdolę i będę napierdalał, dopóki nie przestaniesz oddychać, rozumiesz świrze?!
   Usiadł, lecz nie spuszczał oczu z pobudzonego chłopaka. Do głowy by mu nie przyszło, że Mickowi tak odwali. W sumie miał prawo do takiego myślenia. Wyrósł jak spod ziemi, maluje historie godne dobrego kina grozy i chodzi nocą pośród krzaków, śledząc innych.
   – Odłóż to i siadaj – zaproponował Trevor. – Długo czekałem, aż zawita tutaj ktoś, kot przeżyje noc i pomoże mi zgładzić potwora. Nie jestem mordercą.
   – Mój wujek też zapewniał, że jest stuprocentowym mężczyzną, a jak się później okazało, wyrosły mu cycki, a jaja i kiełbasa poszły na patelnię. Siedź i nie pierdol. Spadam i lecę prosto na policję. Nie zaryzykuję obezwładnienia, bo tak na mnie patrzysz, że… Nigdy nie miałem do czynienia z wariatem, ale czytałem, do czego są zdolni, jeśli zostaną sprowokowani.
   – Przestań do cholery! Co cię opętało?! Przecież mówię, że nikogo nie zabiłem. To nie ja.  
   – Sklej wary! Masz dobry bajer, ale przejrzałem na oczy.  
   – Jakby było, tak, jak mówisz, już dawno leżałbyś pośród tamtych.  
   Mick wymacał papierosa i wcisnął do ust. Ręce mu latały, jednak dał radę z zapalniczką. Puścił chmurkę i zaczął iść do tyłu.
   – Dobra, rób, co chcesz, jednak zostaw zapiski i kamień – burknął Trevor.
   – Kamień.  
   Mick wyjął świecące cacko i zaczął oglądać. Styki zaskoczyły, oczy zalśniły. Miał w dłoni sporo kasy. Poskładał wszystko do kupy i zrozumiał, dlaczego młokos tak usilnie poszukiwał kuferka, który znalazł, ale został spłoszony. Zapewne obrobił jubilera, popił i schował łup, nie pamiętając gdzie. Miał coś, co młodzik pragnął odzyskać. Zapiski, to zapewne pamiątka z wariatkowa.  
   – Zapomnij – fuknął i schował znalezisko.
   – Ja pierdolę, ten nadal swoje. Przecież widziałeś światełko, trupy i odebrałeś telefon od przerażonego kumpla. Myślisz, że byłbym w stanie zabić trzy osoby naraz?
   – Tak – rzucił przez zaciśnięte zęby.  
   Światełko można było łatwo wytłumaczyć – świetlik, a reszta, o której młokos bełkotał, to tylko czysta mrzonka. Cień – niczego takiego nie było. Wariat próbował zrobić z niego wariata, uśpić czujność, zatłuc i zgarnąć łup.  
   – Nie radzę kombinować, bo pożałujesz – syknął Mick. – Dawaj plecak i kamień.
   Wymienione rzeczy poleciały w jego stronę, lądując pod rozłożystym krzewem. Podniósł i trzymał kurczowo w dłoni. Obserwował młokosa i odczuwał silną pokusę, aby podejść i zatopić sękatą gałąź w parszywej gębie. Jak odejdzie, tamten zniknie i szukaj wiatru w polu. Zaczął szperać w plecaku – znalazł linę.
   – Po co ci ona? – zagadnął i rozprostował splot.
   – Po nic – odburknął i sięgnął po papierosa; Mick szybko pochwycił gałąź, którą odłożył na czas szperania i nie zamierzał jej hamować, kiedy zajdzie taka potrzeba.
   – Wkurzasz mnie. Siedzisz i cieszysz japę jak obłąkany. Tutaj nie dostaniesz lizaka i misia na dobranoc. Wstawaj.
   Trevor ani drgnął. Nie miał zamiaru skakać, jak mu nakaże. Chce coś, to niech sobie weźmie, ale sam, bez podkładek.
   Mick za to tracił cierpliwość. Coś w środku przejmowało kontrolę nad opanowaniem i zżerało hamulce. Ukucnął – głowa pękała w szwach. Wrzasnął na całe gardło i spuścił głowę. Kiedy ją uniósł, oczy nie emanowały błękitem, były czarne i szkliste.
                                                                                      ***

   – Kurwa! – Trevor zrobił zryw i zaczął pędzić przez krzaki, słysząc za sobą ciężkie kroki.
   Goniący nie uwierzył w jego słowa i wykreował wizję, która mijała się z prawdą. Cień miał im ułatwić dotarcie do potwora, a wyglądało na to, że zło przejęło prym i teraz były dwa.  
   – Ojciec był w błędzie. To nie monstrum jest napędem, lecz to, co ukrył. Odrzucił zło, jest dobry i próbuje wpasować się w otoczenie. Co ja narobiłem? – mamrotał pod nosem, nie zwalniając tempa.
   Nagle poczuł uścisk na ramieniu – wrzasnął i upadł na kolana. Oddech świszczał, serce waliło, a strach utkwił w przełyku. Okolice obojczyka piekły. Podążył do niego ręką – nie zdążył dotknąć; zachrobotało, szarpnęło, dłoń odpadła i legła przed kolanem, a Mick oblizywał jego ulubiony nożyk. Zawył, łzy zatańczyły w kącikach, a przygryziony język puchł.  
   – Przestań! – Zacisnął krwawiący kikut. – Nie pozwalaj sobą kierować! Mick, do chuja, walcz z tym!
   – Po co? – głos, który wyleciał z jego ust, był chrapliwy, niski i mrożący krew. – Mówi, że jest ci wdzięczny za uwolnienie, jednak nie ma w zwyczaju pozostawiać nikogo przy życiu. Zginiesz. Jestem jego rękoma, oczyma i wszystkim, czego mu brakuje. Nie powiem, czuję siłę, cudowne uczucie i wiem, że mogę wszystko. Zbyt długo tkwił w cieniu i nasłuchiwał odgłosów podziemi. Potrzebuje krwi i nosiciela, który go zdradził. Wymierzy sprawiedliwość i pokaże, czym kończy się igranie z nieznanym. Przekraczając portal, miał nadzieję… tacy jak on stoją po nią w kolejce.
   – Odnajdź siebie, proszę! Mick…!  
   Opętany skrócił dystans i zaczął lustrować wykrzywioną bólem twarz. Spojrzenie wywoływało swędzenie skóry i palący ból. Trevor odskoczył i dostrzegł wielkie bąble pokrywające ręce – pękały, a skóra skwierczała i znikała, odsłaniając czerwone mięśnie. Zaczął nimi machać i wciskać w chłodne podszycie. Silny kopniak dotarł do żeber – popękały. Młody wyprężył ciało i opadł na prawy bok; jęczał i kulił ciało. Kolejny zgrzyt – kości przedramienia przebiły skórę i błyszczały w promieniach słońca. Mick wcisnął palce w rozcięcie, przejechał po całej długości, doprowadzając ofiarę do omdlenia i wyszarpnął obie, wraz z tym, co je okalało – skóra z kikuta opadła. Oblizał głowę kości i patrzył, jak krew kapie na runo, ścieka po trawie i wsiąka w glebę.
   Uderzył Trevora w twarz – uniósł powieki.
   – Nie…! – wrzasnął, przesuwając tyłek po gałęziach i trawie.
   Został pochwycony za ramiona i znalazł kres na grubym pniu. Prychnął – krew chlusnęła uchylonymi wargami. Mick już przy nim był i trzymał za włosy, wlekąc za sobą. Chłopak wrzeszczał, uderzał oprawcę dłonią i pozostawiał głębokie sznyty. Wbijał pięty w ziemię, robił wymachy, lecz nie trafił ani razu. Cebulki włosów odzyskały luz, mocny cios wylądował na szczęce, wybijając parę zębów. Głowa wylądowała przy mchu. Nóż rozharatał skórę tuż przy kręgosłupie. Dłoń oprawcy utkwiła w plecach – Trevor miał mroczki przed oczyma, a rozrywanie czuł, aż w dupie. Nie był w stanie zmienić pozycji. Trzask, łzy jak grochy wyciekły z oczu, usta milczały, wypełnione napierającą czerwienią.
   Mick zaczął rżeć i mieszać dłonią pomiędzy ścięgnami i mięśniami, potęgując stan paraliżu. Krew już nie ulatywała, ciekła jak z hydrantu. Kolejne zgrzyty, ciągnięcie – Trevor padł twarzą w zieleń, a kat szczerzył zęby i wydawał odgłosy zadowolenia. Czerwono-białe kręgi tkwiły w pokrwawionej dłoni – środkowa część kręgosłupa straciła kontakt z resztą, a pozostałości wystawały, tworząc uszkodzoną zjeżdżalnię. Chłopak nie miał siły krzyczeć, chlipał i wypychał językiem trawę, która gilgotała podniebienie. Był na wykończeniu. Błagał mózg, aby serce stanęło, a płuca wstrzymały pracę. Ból przeszywał na wskroś, odnajdując każdy nieuszkodzony nerw. Został ułożony na plecach – pieczenie, rwanie temu towarzyszące wprawiło uzębienie w zgrzyt.
   Widział jedynie zamazany kształt. Słyszał, ale nie wyłapywał przekazu.
   – Oni czuli to samo, pierdolony rzeźniku! – Mick przykucnął przed charczącym chłopakiem i patrzył, jak walczy o oddech, wybałuszając oczy i sięgając dłonią klatki piersiowej.
   Cisza.
   Trevor już nie żył, kiedy oprawca wciskał w niego ręce i wyrywał, co złapał, rzucając za siebie. Patrzył szeroko otwartymi oczami w niebo, które widniało ponad falującymi wierzchołkami drzew. Kiedy w rozharatanej piersi pozostało jedynie drgające serce i rozchylone żebra, oprawca wstał, pochwycił plecak i odpalił fajkę. Nie zaszczycił mordercy spojrzeniem, jedynie splunął i ruszył przed siebie z ironicznym uśmieszkiem na ustach. Papieros podskakiwał, kiedy tłumiony śmiech znajdował ujście.
   Trevor umarł – Mick również.

Shadow1893

opublikowała opowiadanie w kategorii horror, użyła 1945 słów i 11494 znaków.

Dodaj komentarz