Las kości 3/8

Ron chłodził ociekające potem plecy o obrośnięty bluszczem pień. Oddech miał wzburzony, jednak cichy, tłumiony przygryzanym przedramieniem. Nogi drżały, cząstki ciała dygotały z wysiłku, dłoń, którą niedawno grzebał w aucie, a teraz trzymał na kolanie, ociekała krwią. Wytrzeszczał oczy, nie chciał ich zamykać. To, co następowało, kiedy powieki opadały, nie było warte zapamiętania.
   Czyjś dech na plecach, diabelskie odgłosy i mordercza gonitwa przez mroczny las. Błyskawice trafiające w drzewa, wywroty, ubranie przesiąknięte smrodem, zimny deszcz i panikująca dziewczyna nienadążająca za jego tempem. Prochy nie miały z tym wydarzeniem niczego wspólnego. Przecież Holly zniknęła w okamgnieniu. Nawet nie pisnęła. Nie wyobraził sobie tego.
  Dotąd czuł na palcach jej ciepłą skórę. Biegli jak poparzeni i nie baczyli na gałęzie, które zostawiały po sobie krwiste ślady. Nie wiedział, co zaszło. Nagle jej nie czuł. Wyparowała, a jemu pozostało jedynie znaleźć jakieś schronienie, przed czymś… No właśnie.  
   Został sam, bo jakiś wariat zakłócił sielankę i zaczął rzucać ostrymi przedmiotami, ciesząc japę na całe gardło. Na szczęście nie trafiał. Może specjalnie? Nie lubił zabijać od razu? Czyżby panika go podniecała i nakręcała? Ron nieustannie słyszał odgłosy. Runo pracowało. Nacisk na nie był realny.
   Zebrał się w sobie i wychylił. Poza naturą, oczy nie wypatrzyły niczego niepokojącego. Jednak nadal wyczuwał zagrożenie. Przełknął ślinkę. Wyjął biały proszek – potrzebował kopa. Wciągnął wszystko, co miał, a pozostałości, osiadłe na folii zgarnął zwilżonym palcem, który dokładnie oblizał.
   – By to szlag – burknął pod nosem i odgarnął mokre pasmo z nosa.  
   Był wystraszony, co do tej pory przyćmiewało rwanie w dłoni. Wytarł krew w bluzę i utkwił spojrzenie w rozcięciu. Było dość głębokie, a wewnątrz tkwiły kawałki kory. Zacisnął zęby i zaczął je wyskubywać. Bolało, wilgoć zawisła w kącikach oczu.  
   – Holly – wyrzucił przez ściśnięte gardło.  
   Cisza.
   – Holly – głośniej, odważniej; wstał.
   Nic.
   – Co teraz? Gdzie jej szukać? Gdzie ich szukać? Kurwa. Ron, gdzie jesteś? Miałeś rację, stary. Mogłem wsiąść do tego jebanego auta.  
   Trzask rozdeptywanego chrustu. Wstrzymał oddech i przywarł do drzewa. Nie był sam.  
   Zapewne mnie szuka, pomyślał i wyjął telefon z kieszeni spodni. Nie zaświecił, bateria padła.
   – Jeszcze to – syknął i wcisnął go na powrót.
   Klatka piersiowa falowała, kolana szły na boki, pomimo podparcia. Śmiech – wszędzie. Ron zszedł do pozycji kucającej i wcisnął ręce pomiędzy nogi. Wiedział, że powinien uciekać, jednak jakoś nie mógł tego na sobie wymusić. Ostatnio bał się tak, jak paru wyrostków zagrodziło mu drogę w parku, czego skutkiem była intensywna terapia i liczne złamania.
   – Uuuu… raaaahhh – rozebrzmiało głośno. – Harrr haaaa – nieustające dziwaczne formy komunikacji.
   Ciężkie kroki tuż za drzewem. Zapach spalenizny osiadł na włoskach i przeszkadzał w oddychaniu. Blondyn podskoczył i od razu upadł na kolano – ból w kostce przeszywał na wskroś; wrzasnął, a tak długo gasił ten odgłos w gardle.
   Zaczął pełznąć przed siebie, a oczy pełne łez ograniczały widoczność. Oddychał głośno, nie tłumił i tak był spalony. Ręce wchodziły w miękkie podłoże, kamienie i ostre patyki. Zaciskał zęby i nie rezygnował. Pragnienie przeżycia zwyciężało z dyskomfortem, który odczuwał. Mógł pokuśtykać, ale stwierdził, że w tej pozycji ma większe szanse, że ktoś, kto był blisko, go przeoczy.
   – Haaa… haaaa… – Silne, lodowate grabie zacisnęły palce na pracujących obojczykach – wrzask, odgłos pęknięć i przebijanej skóry. Ciepła krew wymieszała strumień z lecącą z nieba wodą.
   – Błagam, nie! Proszę. – Przełykał łzy. – Czego ode mnie chcesz? Nie!
   Wylądował na pobliskim drzewie. Deszcz padał coraz intensywniej, jednak nawet grube krople uderzające o twarde powierzchnie, nie zdołały stłamsić odgłosów męki wylatujących z rozdziawionych ust. Próbował wstać – nic. Prąd przeszedł po kręgosłupie i zmusił chłopaka do kapitulacji. Był unieruchomiony i bezbronny.
   – Czego chcesz?!
   Drżał, ręce trzymał kurczowo przy ciele.
   Czarna ręka pochwyciła go za grdykę i podciągnęła ciało. Plecy przejechały po chropowatej korze, zdzierając skórę. Wrzask, płacz, błagania, a pomiędzy tym wszystkim gardłowy śmiech oprawcy. Ron wytrzeszczył przekrwione oczy i zastygł bez ruchu. Białe, skośne ślepia patrzyły na niego, a ich właściciel chyba pomylił poziomy. Osmolone, monstrualne cielsko stało przed nim okrakiem. Włókna mięśni widniały wyraźnie pod cienką powłoką. Potwór wyszczerzył białe, szpilkowate zęby i wysunął fioletowy język, którym oblizał spierzchnięte wargi i czubek szerokiego nosa.  
   – Zos… – wycharczane przez Rona litery utkwiły pomiędzy palcami oprawcy.
   Zamach. Otwarta dłoń przejechała po bladym policzku, zwęglając go doszczętnie. Pożółkła kość odbijała się w ślepiach agresora. Śmiech, kolejny cios. Przeszedł przez środek głowy, spalając owłosienie i uwidaczniając gładką czaszkę.
   Przerażony i katowany chłopak wymachiwał rękoma i wrzeszczał wniebogłosy. Wylądował na plecach. Pokraka uniosła wielką stopę i z całym impetem zmiażdżyła piszczel.
   – Nieeee! Przestań! – skomlał jak pies.  
   Brzydal jedynie mruknął i przypuścił atak na drugą, ciesząc osmalone małżowiny jękami trwogi. Gruchot miażdżonych tkanek. Po piątym nacisku kolano znikło, a łydka trzymała się uda jedynie przy pomocy rozciągniętej, posiniaczonej skóry.  
   Chłopakiem trzepały spazmy. Zacisk na krtani przybrał na sile – nie był w stanie krzyczeć. Wodził oczyma po czarnym dziwadle, dochodząc do wniosku, że wpadł w łapy samego diabła.
   Na źrenice wpełzły obrazy z życia. Znalazł siłę – uwolnił gardło z uścisku. Zaczerpnął tchu, moment i z ust wyciekła czerwona ciecz. Monstrum wciskało ręce w bebechy, kiwając łysą głową. Szarpnięcie, wodospad krwi i obślizgłe wnętrzności zalśniły w strugach deszczu.
   Ron spuścił głowę, powieki opadły. Był pobudzony i tak mocno obolały, że nawet nie czuł, kiedy jego ręce odłączały się od reszty i poleciały w krzaki. Może to zasługa działki, którą przyjął. Jedyne, czego był świadom, to to, że umiera, a chłód wchodzi coraz głębiej w mięśnie i kości. Darmowe znieczulenie, tak potrzebne, kiedy jest się rozrywanym żywcem. Trzask pękających kości, ścięgna niepozwalające na rozczłonkowanie partii pleców. Piekący ból w okolicy górnych kręgów. W żołądku burza i ferment zjedzonych kiełbas. Mlask dolatujący do uszu, pomruk zadowolenia śmierdząca, ciemna ślina ściekająca na to, co jeszcze z chłopaka zostało – niewiele; dziurawy środek. Pieczenie w klatce piersiowej. Bicie serca słyszalne, jakby je miał przy uchu. Zmasakrowane żebra, powyginane w różnych kierunkach, a na nich zwisające ochłapy upuszczające strużki krwi.
    Ziąb, nawet tego już nie czuł. Słyszał jedynie: „Bum, bum” i cisza.  
   Pokraka zostawiła go opartego o drzewo z twarzą wzniesioną do nieba, a ustające serce wcisnęła do paszczy i wysysała krew. Po chwili poleciało na mech, a zabójca zniknął.
                                                                           ***  

   Mick kierował kroki na zachód. Odgłosy, które słyszał, ucichły, jednak wiedział, gdzie iść, jakby doskonale znał teren. Wyczuwał każde wzniesienie, dołek, a oczy tkwiły wlepione w biały punkcik kawałek przed nim. Ruchy bruneta były sztywne, ospałe. Coś go zmuszało do współpracy. Nie wyglądał, aby szedł z własnej woli. Nikt o zdrowych zmysłach, nie kroczyłby podczas burzy w asyście drzew.
   Nagle stanął jak wryty. W pobliskich krzakach słyszalny był cichy szurgot. Był obserwowany. Ktoś mu towarzyszył, odkąd opuścił auto.  
   Nie odczuwał strachu – był wypalony i bezuczuciowy. Nie był sobą, a to, co uwypukliło się właśnie w kieszeni bluzy, zwiększyło objętość i zaczęło podrygiwać.
   – Wyłaź! – huknął i usiadł na kamieniu.  
   Fajki, które złapał w locie i ściskał w dłoni, zamokły. Rozgniótł je i otworzył dłoń – nic nie spadło na podszycie. Przekręcił głowę i wyszczerzył zęby. Kiedy spuścił oczy, dostrzegł parę tuż przed stopami. Podniósł, były suche. Wsadził jedną do ust i odpalił. Pomimo ulewy, zapalniczka zaświeciła.
   Spalił. Odpalił drugą i czekał.
   – Wiem, że tam jesteś. Wypierdalaj z tych krzaków, bo ci pomogę. Widzę cię. Stoisz za drzewem, ściskasz krzyżyk i sapiesz.
   Odgłos kroków, trzask gałęzi, prześwit i zza gęstwiny wyszedł szczupły mężczyzna w ciemnej bluzie z kapturem i porwanych, brązowych jeansach.  
   – Zniszczyłeś mi brykę! – warknął Mick i wyrzucił niedopałek.
   – Nie – oświadczył pewnie nieznajomy i zerknął na bluzę chłopaka. – Nareszcie znalazł ciało.
   – Kto? Co ty pierdolisz? Do końca życia będziesz bulił za naprawę. To był klasyk, a części są zajebiście drogie.
   – Słyszałeś o demonie, którego paręnaście lat temu grupa nastolatków wywołała w tym lesie i tylko jeden z nich przeżył.
   – TA… Ty nim jesteś? – prychnął. – Nie wyglądasz i nie zmieniaj tematu.
   – Nie. Jestem synem tego, który przeżył i poszukuję kuferka, od którego to wszystko się zaczęło. Twoi znajomi zginą, jeśli nie zaczniesz działać.
   Micka zaciekawiły słowa wypowiadane z dużą pewnością siebie. Nie słyszał o takim zdarzeniu.
   – Stwór, który zamieszkał w tym lesie, wyrwał z siebie dobro, które tutaj był w stanie przyćmić i zamknął w maleńkim przedmiocie. Widzę, że skrzyneczka została odnaleziona, a to, co ją zamieszkiwało, toruje sobie do ciebie drogę.
   – Ja pierdolę. Co brałeś? Słyszysz siebie? Chcesz mi powiedzieć, że zostałem opętany i teraz będę się zabawiał w pieprzonego bohatera… pogromcę zła?
   – Ty, nie, ale to, co niebawem tobą zawładnie, owszem. Nie czujesz w sobie żadnej zmiany? Spójrz w dół. Cień jest coraz większy.
   Mick nie odpowiedział. Ćpun mówił do rzeczy. Coś na niego wpływało i na pewno nie był to koks, który zażył.  W kieszeni niczego nie miał, ale zaniechał dalszego dogryzania. Skoro młodzik coś widzi, to niech tak zostanie. Sam nieraz wizualizował cuda.
   – Szuka partnerki. Jeśli znajdzie taką, która wytrzyma stosunek i zaciąży, będzie jeszcze gorzej. Coraz bardziej odczuwa samotność. Został wyrwany ze środowiska i pozostawiony pośród odmienności. Chodź, coś ci pokażę.  
   Mick popatrzył na młodzika spode łba, ale ruszył tyłek.
  – Pilnuj zapisków, które masz w kieszeni. Bez nich go nie odeślesz.  
   – Kurwa, nie wiem, dlaczego, ale zaczynam ci wierzyć.  
   Młody szatyn, ścięty na jeżyka, uśmiechnął się pod nosem. Ruszyli wolnym krokiem – światełko wraz z nimi.

Shadow1893

opublikowała opowiadanie w kategorii horror, użyła 1904 słów i 11104 znaków.

1 komentarz

 
  • Użytkownik Brutuss

    Brawo!

    29 czerwca

  • Użytkownik Shadow1893

    @Brutuss, dzięki. :)

    29 czerwca