ROZDZIAŁ 4/11
***
„Król bezgranicznie kochał swą małżonkę, królową, a ona całym sercem kochała jego. Coś takiego musiało się skończyć nieszczęściem”
Andrzej Sapkowski „Wieża Jaskółki”
*
PIĄTEK
Jaka może być najlepsza pora na cotygodniowe zakupy? Oczywiście ostatnie robocze popołudnie tygodnia! A skoro w tym roku jedno z nich wypadło w przeddzień święta zakochanych, żal było nie skorzystać z podwójnej okazji, zwłaszcza w tak wspaniałym towarzystwie. Ci wszyscy życzliwi kierowcy, uczynnie przepuszczający się na parkingu. Zakochane pary, wyjątkowo zgodnie wybierające jakże trafione prezenciki. Najukochańsze dzieciaczki, grzecznie krążące pomiędzy półkami uginającymi się od ślicznych zabaweczek. Jak zawsze cierpliwi współstacze kolejkowi, uprzejme i chętne do pomocy kasjerki. I przeurocze serduszka! I cudowna muzyczka!
Love is in the air, you holy fuckin’ motherkurwas!
Na szczęście udało mu się uciec z tego gniazda szaleńców przed nadejściem ostatecznego armageddonu, jakimś cudem unikając strat w ludziach i sprzęcie. Dom już z daleka spoglądał groźnie czarnymi oczodołami okiennic, co wydawało się dziwne... tylko czy na pewno? Był dobre dwie godziny wcześniej, niż powinien? Był. Ewa wzięła wolne, bo źle się ostatnio czuła? Wzięła. Czyli najpewniej, mimo dość wczesnej pory, spała. Otworzył drzwi swoim kluczem, zdjął płaszcz i buty, odstawił torby z zakupami i cichutko ruszył w poszukiwaniu pani domu, znajdując ją rozłożoną na sofie w salonie. Cofnął się, by przymknąć drzwi i dopiero wówczas zacząć przygotowania do wspólnego tak wieczoru, jak i całego weekendu, ale w ostatniej chwili coś go tknęło.
Wszedł do pokoju raz jeszcze, tym razem dłużej przyzwyczajając wzrok do półmroku. Ewa drzemała na zupełnie nienadającej się do tego celu kanapie. Ze stanowczo zbyt wysoko podwiniętą spódnicą. Gdyby on był zaziębiony i planował spędzenie całego dnia w domu, pewnie wskoczyłby do łóżka w ciepłej piżamie albo chociaż schował się pod grubym kocem. No nic, widocznie dopadło ją nagłe zmęczenie, więc na razie nie będzie jej niepotrzebnie budzić, tylko okryje i…
I wtedy zwrócił uwagę na szczegóły. Niby drobne, ale wprawiające w zdumienie. Zakłopotanie. Aż wreszcie jawne, błyskawicznie narastające wkurwienie.
Na stolik, zasypany porozrzucanymi chaotycznie fotografiami. Przewrócony kieliszek z nadtłuczoną czaszą, z którego wyciekała resztka rubinowego płynu. Jednoznacznie pochodzącego z opróżnionej do dna, ciemnozielonej butelki. Podeschniętą strużkę śliny, sączącą się z kącika ust Ewy i wsiąkającą w oparcie kanapy. Ciężki, chrapliwy oddech, roznoszący sobą kwaśny zapach przetrawianego alkoholu, przez który przebijały się jakby… dokładnie to, co się wydawało. Nadal mokre majtki, splątane dookoła kostek. Nadludzkim wysiłkiem przemógł ochotę obudzenia gospodyni przy pomocy butelczyny, najlepiej owiniętej w zużytą bieliznę, bezgłośnie zebrał pozostałości libacji i wyszedł.
Kompletnie nie wiedząc, co dalej, zaparzył herbatę i mechanicznie zaczął przeglądać zdjęcia, układając je chronologicznie na kuchennym stole. Piramidalny idiotyzm, lecz dawał czas na sensowne przeanalizowanie sytuacji. Oraz, przynajmniej chwilowo, powstrzymywał przed wypuszczeniem atomowego grzyba.
Chociaż jemu samemu niespecjalnie na tym zależało, bo i tak gromadził wszystko na telefonie, w chmurze i gdzie tam jeszcze, Ewa koniecznie chciała odrabiać fotografie, których następnie planowała przygotować piękny, pamiątkowy album. Teoretycznie, bo na razie ograniczała się jedynie do chaotycznego upychania zdjęć w kolejnych kopertach.
Ich pierwsze wspólne ujęcie, na którym stali pośród wirujących płatków śniegu, skrzących się w ciepłym świetle latarni. Kolejne zdjęcia z wiosennych spacerów. Dalej z klubu, w którym się poznali i w otoczeniu znajomych, wśród których wieści o wspólnym, spędzonym wyjątkowo namiętnie weekendzie, stały się momentalnie hitem sezonu i najgorętszym tematem ploteczek przynajmniej do wakacji. Następnych kilka fotografii, zrobionych z ukrycia, przedstawiało Ewę smażącą się na plaży. Nie miał pojęcia, że je wyrobiła, tym bardziej że przecież dobrze pamiętał pretensje: bo kostium kąpielowy źle leżał, nie miała makijażu, światło pogrubiało ją tu, a cienie tam… Ale przecież sama namówiła go na szybki numerek w jacuzzi zaledwie kilka godzin później! Kolekcję wieńczyły sceny z andrzejek, mikołajek i wieczornych przechadzek po przystrojonej świątecznie promenadzie.
Ponownie wrócił myślami do wspomnianego, szalonego seksu w hotelu. I poza hotelem. I na basenie. I… jakby nie kombinował, większość wspólnych chwil wypełniał im seks, seks, a potem dla odmiany seks. I alkohol. Pomimo że Ewa miała się ograniczać, a on ją w owym mocnym postanowieniu równie silnie wspierać, zawsze kończyli w ten sam sposób. Drinkiem tu, dwoma kieliszkami wina tam, a finalnie butelką szampana zamówioną do pokoju. I tak co dzień, dzień po dniu. Naprawdę nie mieli sobie nic innego do zaoferowania? Czy byliby w stanie zbudować trwały związek, opierający się na tak chwiejnej podstawie, jak suto zakrapiane łóżko?
Dalsze rozważania przerwało głośne: wstawaj, no wstawaj! pomieszane z brzękiem przewracanego szkła i soczystymi wyzwiskami, dobiegającymi zza przymkniętych drzwi.
Widok Ewy wchodzącej, czy raczej wtaczającej się niezgrabnie do kuchni, nie należał do specjalnie przyjemnych.
– Adam? Nie wiedziałam, że wrócisz tak szybko! – wydusiła z siebie, kiedy wreszcie pojęła, że nie jest już sama.
– Miałem nie być, ale jestem. Dobrze ci się spało? Wypoczęłaś już? – spytał opryskliwie, nie próbując ukryć irytacji.
– Byłam zmęczona, mówiłam ci. Wiesz, ja…
– Doskonale wiem, Ewo. Widziałem butelkę. I majtki. Mogłaś mi powiedzieć, że chcesz trochę… pobyć sama. Zrozumiałbym. A przynajmniej starałbym się, bo teraz nie rozumiem zupełnie nic. Możesz mi to wytłumaczyć?
– Zaraz ci… tylko chwila, bo muszę… – zgięła się gwałtownie wpół, przysłoniła usta dłonią i wybiegła do łazienki.
Chciał rozpocząć rozmowę możliwie delikatnie i kulturalnie, lecz jedno, na co miał ochotę nim się na dobre zaczęła, to wyjść. I prędko nie wracać.
Pół biedy, że Ewa go oszukała. Podejrzewał coraz mocniej, że nie pierwszy raz, bo dziwnie często zdarzały jej się dni, w których odmawiała mu jakiejkolwiek bliskości, tłumacząc się złym samopoczuciem, przeziębieniem, chandrą... Wtedy naprawdę nie zwracał na to uwagi, albo nie chciał zwracać, ale teraz?
Pół biedy, że się upiła. Czy raczej grubo najebała, bo tak żałośnie upodlonej kobiety nie widział od… no właśnie, ich pierwszego spotkania.
I kolejne pół biedy, że najwyraźniej w stanie głębokiego upojenia zrobiła sobie dobrze. Gdyby oddała się takim przyjemnościom w sytuacji, w której on nie był w stanie – z dowolnego powodu – jej zadowolić, nie powiedziałby złego słowa. Bo niby dlaczego? Zdążył już poznać nieokiełznany temperament Ewy i wiedział, że jakiekolwiek próby jego przytemperowania kończyły się źle, albo jeszcze gorzej. Ale skoro już zechciała sama się zaspokoić, to nie w takim stanie i nie w ten sposób!
Co w efekcie sumowało się w półtorej biedy. W przeddzień ich wspólnej, pierwszej walentynkowej rocznicy, dla której specjalnie urwał się wcześniej z pracy, zrobił zakupy i generalnie przedsięwziął...
– Przepraszam. – Wróciła do kuchni, wciąż blada jak ściana i z rozczochranymi włosami, ale przynajmniej bez zaślinionych ust i tyłka na wierzchu. – Zrób mi kawę. Proszę.
Pobłogosławił irytująco hałaśliwy ekspres, zagłuszający jazgotem zużytego mechanizmu zgrzytanie zębów. Milcząco wyciągnął napełnioną po brzegi filiżankę spod dysz i postawił przed Ewą, nie siląc się na grzeczność.
– Wiem, jak to może wyglądać. Ale zanim mnie osądzisz, musisz wiedzieć, że źle się ostatnio czuję.
– I to jest twoim zdaniem powód, żeby się upić, a potem sobie dogadzać, jak mnie nie ma? – choć wcale nie musiał, chciał jej dogryźć, wbijając szpilę po sam łebek. – Rozumiem, że masz potrzeby i nie bronię ci ich zaspokajać. Powiem więcej: jeśli tylko chcesz, sam ci kupię… gadżety. Serio. Tylko dlaczego, kiedy jesteśmy razem, coraz częściej zasłaniasz się byle pretekstem? Jak mam to rozumieć? Że chcesz, ale nie chcesz? I do jasnej cholery, jak już chcesz, zachowaj choć trochę przyzwoitości!
– Wcale nie jestem pijana! – krzyknęła.
– A w butelce był syropek na kaszel? – odparował złośliwie.
– No bo ja przecież tego… nie myślałam, że tak wcześnie…
– A co za różnica? – rzucił z nieukrywaną pogardą. – Zbawiłaby cię godzina czy nawet dwie? Nie rób ze mnie idioty! Jesteś w takim stanie, że do rana będziesz wyglądać jak psu z du… gardła wyjęta! Poza tym do lekarza miałaś pójść albo do jakiejś grupy wsparcia się zapisać! Obiecałaś mi, Ewa! – teraz i on krzyczał. – A co gorsza, nawaliłaś się z taką premedytacją, że nawet nastawiłaś sobie budzik, żeby zdążyć się ogarnąć, zanim przyjadę! Serio?
– Nie… znaczy tak! – uniosła się. – Zrobiłam to! Bo chciałam! Miałam ochotę się napić. Wypieścić też! I przestań mnie pouczać, bo ciągle cię nie ma, kiedy jesteś potrzebny!
– Wybacz, ale siedzę w pracy, a nie na wywczasach w Ciechocinku! Poza tym mamy dla siebie weekendy, wieczory, noce…
– Niby tak, ale czuję się taka samotna. – stęknęła zrezygnowana. – Myślałam, że wszystko będzie inaczej! Że dam sobie radę i jakoś nam się ułoży! A twoi rodzice…
– Nie mieszaj ich już do tego, dobrze? – przerwał jej błyskawicznie. – Co się stało, to się nie odstanie. Chcę być z tobą i koniec tematu! A przynajmniej… przepraszam, ale chyba chciałem. Bo już sam nie wiem, czy nadal chcę – westchnął ciężko.
– Ale ja przecież mogę się zmienić, Adam! Pójdę na terapię! Obiecuję! – zaczęła histeryzować, jakby właśnie zrozumiała w pełni, co zrobiła. – I tym razem naprawdę dam radę! Nie okłamię cię już! Nigdy! Tak bardzo mi na tobie zależy! Pragnę cię, nawet teraz! Spójrz na mnie, tylko dla ciebie taka jestem!
Wstała z hokera i podeszła blisko. Zbyt blisko. Mało przyjemna mikstura złożona ze zdecydowanego nadmiaru wypitego wina, całodniowego potu i wykorzystanej niecnie cipki uderzyła go w nos tak mocno, aż musiał się cofnąć. Ewa albo tego nie zauważyła, albo miała ów fakt w naprawdę głębokim poważaniu, bo momentalnie zrzuciła splątany kardigan i jeszcze szybciej odpięła stanik, uwalniając piersi. Kilka godzin wcześniej dałby się pokroić za ten widok, ale teraz poczuł najwyżej niechęć. Wstał i powstrzymując się ostatkiem woli przed zastosowaniem ostatecznych środków przymusu bezpośredniego, ordynarnie ją odepchnął.
– Ewa, do kurwy nędzy! Weź się ogarnij i ubierz, wyglądasz jak jakaś tania…
Przerwał, ale było już za późno nie tylko na cofnięcie tych słów, ale i uchylenie się przed agresywną filiżanką. O tyle dobrze, że nie oberwał w żaden obszar niezbędny do zachowania funkcji życiowych, ale miał otwarcie dość.
Był tak wściekły, że aż zapragnął potraktować Ewę w sposób, w jaki ją nazwał. Jak dziwkę. Szmatę. Kurwę. Ściągnąć z niej resztę ubrania i ostro zerżnąć. Choćby na stole w kuchni. Na sofie. Podłodze. Obojętne. A skoro sama doprowadziła się do takiego stanu, on też nie będzie miał dla niej litości. Może nie jest specjalnie świeża, ale przecież nie będzie jej całował. Już nie. Wystarczy, że stanie za nią, podciągnie spódnicę, złapie za tyłek i… w kolejności do przeruchania: cipa, gardło, cycki… dupa też. Domyta, czy nie. W której się spuści. I do widzenia.
Miał też opcję drugą: wyjdzie bez słowa, zanim naprawdę będzie za późno i zrobi coś, czego uczynić przecież nie chce i nigdy sobie nie wybaczy.
Wybrał bramkę numer trzy. Przymknął na moment oczy, oddychając głęboko. Przeciągnął ramiona i powolutku odliczył od dziesięciu wstecz. Podszedł do Ewy ostrożnie, niepewny reakcji, pochylił i pocałował we wciąż nagie sutki, policzki i finalnie w czoło. Tak naprawdę chciał złożyć na jej ciele jeszcze jeden pocałunek, ale nie mógł się przemóc.
– Przepraszam, ale muszę wyjść i nie wiem, kiedy wrócę. Nie dzwoń i nie czekaj na mnie. Zobaczymy się, kiedy się zobaczymy.
*
Dopiero na schodach olśniło ją, że wybiegnięcie za Adamem nie będzie najmądrzejszym pomysłem. Nie zatrzymała go w domu, więc i teraz tego nie zrobi, a paradowanie po śniegu w samej spódnicy byłoby… lepiej tego nie skomentuje. Dla własnego dobra.
Rozumiała, że się starał i dla ich wspólnej przyszłości zostawał dłużej w pracy, ale mógłby poświęcić jej więcej zainteresowania! Nawet powinien! Pieniędzy i tak mieli aż nadto, a jej brakowało po prostu jego obecności. Cierpliwego, bezinteresownego, szczerego wsparcia. Umiejętności wyjątkowo szybkiego i trafnego rozwiązywania problemów, od przeciekającego kranu, po wybór miejsca na weekendowy wojaż. Zdecydowania i stałości w podejmowanych decyzjach. I zaskakująco celnej oceny sytuacji. Czasami aż nazbyt.
Niestety, co ciężko było jej przyznać, zwłaszcza w bieżącym stanie psychofizycznym, ale Adam miał rację. Motyla noga, dzizazkurwajapierdole i do chuja karmazyna, miał we wszystkim rację!
Nawet w takim drobiazgu jak kupienie ulubionych francuskich rogalików z szynką i serem, które poza niezaprzeczalnymi walorami smakowymi miały i tę zaletę, że idealnie przezwyciężały negatywne symptomy hulaszczego trybu życia. Porwała od razu dwa, do tego puszkę coli z lodówki i przeżuwając z wyraźnym wysiłkiem, dowlokła się do łazienki. Dopiero zanurzona po szyję w wannie zaczęła myśleć może i nieco sensowniej, ale na pewno nie przyjemniej.
Nawet jeśli ona ostatecznie zerwie z nałogiem, a on znajdzie w sobie kolejne pokłady zrozumienia i zaufania, czy stworzą związek idealny? Nie bardzo. Zbyt długo byli z innymi partnerami, albo samotni. Oboje mieli cokolwiek odmienne przyzwyczajenia, gusta filmowe, muzyczne, literackie, preferowali inne formy spędzania wolnego czasu… a co jeszcze ważniejsze, dzieliła ich praca i wieloletnie, nabyte wraz z nią nawyki. Ona była typową sową i mogła przespać pół dnia, a potem buszować do ciemnej nocy. Tym bardziej że sporą część obowiązków zawodowych wykonywała zdalnie, więc bywało, że nie wychodziła z domu w ogóle. Z kolei Adam zrywał się nieraz i przed piątą nad ranem, za to potrafił przysnąć ledwo o ósmej wieczór.
I choć rozwiązali ten konflikt interesów w najprostszy możliwy sposób, w dni powszednie śpiąc w osobnych sypialniach na osobnych piętrach, w innych dziedzinach życia nie było już tak łatwo. Na przykład ona miała ochotę, on nie był w stanie, a potem jak wreszcie się zebrał, to ją dopadało zmęczenie i… znowu dotarła do seksu. Cudownego, ale jednak tylko seksu.
Nie, nie tylko. Po prostu cudownego, boskiego seksu, który wypełniał i determinował właściwie całe jej życie i który ubóstwiała całą sobą.
Dopiła resztę wygazowanej zawartości puszki i przymknęła oczy. Przypomniała sobie, gdy była młodziutka, radośnie naiwna, nad wyraz chętna do eksperymentów i… nawet gdyby bardzo chciała, nie mogła inaczej nazwać swego ówczesnego rozmiaru. Żadne tam plus size, tylko dobrych parę poziomów wtajemniczenia dalej. Była jednoznacznie, niepodważalnie i nieodwołalnie gruba. Obdarzona olbrzymim, falującym przy każdym ruchu tyłkiem, wylewającym się zewsząd brzuchem i wszechobecnymi fałdkami, pojawiającymi się w iście nieprawdopodobnych miejscach. Oraz oczywiście gigantycznymi… nie, nie piersiami. Cycami, które zawstydziłyby Upadłą Madonnę van Klompa.
A ich było dwóch, poznanych zupełnie przypadkowo i w całkowicie już dziś nieistotnych okolicznościach. Sporo starsi, wielcy jak stereotypowi drwale, tak samo zarośnięci oraz, jak się miało okazać, z równie dorodnymi przyrodzeniami. Do tego nawet nie ukrywali bardzo jednoznacznego zainteresowania jej rubensowskimi gabarytami, a i ją dopadła gargantuicznych rozmiarów chcica. A że była akurat nieogolona? I co z tego? Pod ręką nie mieli prezerwatyw? Kogo to obchodziło? Za to dysponowali wolnym pokojem z dużym łóżkiem, prysznicem i barkiem zaopatrzonym na bogatości. I długą noc przed sobą. W efekcie całej trójce puściły hamulce.
Kiedy pieścili jej pulchne do przesady ciało, centymetr po centymetrze, krągłość po krągłości, była wniebowzięta. Zwłaszcza że im też najwyraźniej się to podobało. Do tego stopnia, że grę wstępną zwieńczyli wylizaniem obu jej dziurek. Wyjątkowo dokładnie i jeszcze dogłębniej, doprowadzając do orgazmu, którego nie zapomni do końca świata, a może i dłużej. Zresztą odwdzięczyła im się tym samym, wpychając język w takie miejsca, że… Przez kolejne godziny szalała z podniecenia, czując jednego ogromnego penisa wbijającego się w nią z mocą kafara, a drugiego wypełniającego usta. Leżąc, klęcząc, stojąc, w każdej możliwej i niemożliwej pozycji. Dławiąc się w równej mierze tym, co miała w gardle – a nie raz i nie dwa ssała dwa drwalskie drągi równocześnie – jak i zalewającą ją kolejnymi gwałtownymi przypływami rozkoszą. I nie tylko ją samą.
Jednego doprowadziła do szczytowania oralnie, drugi wystrzelił na dekolt, potem znowu ten pierwszy zalał cały brzuch… Do tego czasu nie była nawet świadoma, jak wiele wtrysków i w jak krótkich odstępach czasu może mieć ostro napalony facet. W końcu cała ociekała ich lepkim nasieniem, zmieszanym z jej własnymi sokami, ciągnącą się śliną wszystkich trojga i nie wiadomo czym jeszcze. W ogóle ilością wylanych wówczas płynów ustrojowych, pomieszanych z wszelkiej maści używkami, procentami oraz substancjami poprawiającymi nastrój, mogliby obdzielić całkiem pokaźną imprezę masową. I jeszcze pewnie by zostało.
Pomimo narastającego zmęczenia, wciąż nie było im dość. Przerzucali ją po łóżku niczym seksualną zabawkę rozmiaru potrójnego XL, biorąc z każdej strony bez chwili odpoczynku. Tarmosili coraz bardziej obolałe sutki i napuchniętą łechtaczkę, znowu i jeszcze raz. Przeżywała orgazm za orgazmem, wydając z siebie tyleż bogaty, co głośny repertuar odgłosów.
Nie zaprotestowała ani razu, kiedy ugniatanie, miętoszenie i klepanie jej ponętnych kształtów zostawiło po sobie tyle śladów, że wyglądała, jakby ktoś opieczętował ją całą czerwonym tuszem. Gdy w pewnej chwili nie wytrzymała ucisku i w trakcie któregoś z kolejnych szczytowań dosłownie się posikała, mocząc nie tylko prześcieradło, ale i napierającego na nią całym ciężarem, stękającego z wysiłku jebakę. Nawet jak raz czy drugi poczuła palce wciskane coraz bardziej bezczelnie w tyłeczek. Może gdyby wtedy powiedziała jasno i wyraźnie „STOP”, wówczas cała zabawa – bo do pewnego momentu odbierała ją jako wyjątkowo perwersyjną i stanowczo nieprzeznaczoną dla pruderyjnych wrażliwców, ale jednak zabawę – skończyłaby się inaczej? I zostawiła po sobie zdecydowanie przyjemniejsze wspomnienia.
W końcu była tak wyczerpana i oszołomiona, że nawet nie zauważyła, gdy ją dosiedli. Równocześnie, bez żadnego ostrzeżenia i właściwie bez przygotowania, bo odrobina śliny roztartej pomiędzy pośladkami stanowiła co najwyżej marną imitację lubrykantu. Kiedy wreszcie poczuła ogromnego fiuta, rozpychającego bezlitośnie jej dupę, było już za późno. Zwłaszcza że drugi, wcale nie ustępujący rozmiarami, wypełniał cipę aż do samego dna. Próbowała się bronić, ale bez efektu: jedne potężne ramiona przytrzymywały w żelaznym uścisku jej biodra, a drugie krępowały wykręcone do tyłu ręce. Krzyczała, ale efekt był raczej odwrotny od zamierzonego. Zresztą z majtkami kneblującymi usta raczej ciężko było cokolwiek powiedzieć...
Nie wzruszyły ich nawet łzy, cieknące strumieniem po policzkach, szyi, dekolcie. Przestali, dopiero gdy obaj doszli, zalewając jej wnętrze kolejnymi porcjami spermy. Chociaż też niezupełnie, bo puścił ją tylko ten spod spodu. Po czym uciekł, kryjąc się w łazience, jakby zawstydzony swym wielce niegodnym zachowaniem. Drugi, najwyraźniej zachęcony dodatkową porcją nawilżenia, wcale nie miał zamiaru odpuścić. Pchnął ją tylko na brzuch, a potem długo rżnął analnie. Tak bardzo, że zdążył wymusić niechciany, wstrętny orgazm, podczas którego znów popuściła, plamiąc pościel obrzydliwą mieszaniną moczu, spermy i... Finał, w którym jego chuj, ociekający kilkugodzinną orgią, znalazł się w jej ustach, zarejestrowała już jak przez mgłę. A następnych kilkunastu godzin nie przypomniała sobie do dzisiaj. Może i dobrze?
Uniosła powieki, krzywiąc się z odrazą. Tylko czy powinna? Choć wstydziła się wielu wspomnień, już dawno przestała zaprzeczać ich istnieniu. Nieraz przeszarżowała za czasów młodości? Przecież właśnie wówczas był najlepszy czas na niczym nieskrępowane strzelanie i rozpustę! Rozpadło się jej małżeństwo? Nie była bez winy, lecz i toksyczny mąż miał w tym spory udział.
Teraz nie mogła się usprawiedliwić niczym. Nawet jeżeli obecny związek z Adamem od początku nie był łatwy, to jego ewentualny smutny koniec będzie konsekwencją praktycznie wyłącznie jej postępowania. Co gorsza, czuła aż nazbyt wyraźnie, że na następną próbę zbudowania jakiejkolwiek relacji nie będzie miała już siły. I szacunku, zwłaszcza do samej siebie.
Zresztą, pomijając już bezpośrednie tarcia między nią a Adamem, co z otoczeniem? Znajomi zaskakująco dobrze zareagowali na ich związek i nawet jeśli przy okazji pojawiły się jakieś niewybredne dowcipasy, stanowiły one szybko wytępiony margines. Matka też ją wsparła i to znacznie mocniej, niż sama się spodziewała. Ale jego rodzina… przecież nie mogą toczyć ze sobą otwartej wojny! I nieważne, ile razy Adam będzie próbował z nią rozmawiać, przekonywać i zapewniać, że to nie ma znaczenia.
A tak bardzo ucieszyła się, gdy zaprosił ją wreszcie do swych rodzicieli! Oczywiście szalała z nerwów, mnożąc pytania: czy to nie za wcześnie, czy ich uprzedził i czy widzieli jej zdjęcia, by zbytnio się nie zszokować… Ale skoro Adam po kolei rozwiewał wątpliwości, uznała, że przesadza i nie ma się czego obawiać. Nawet – jak sam stwierdził – dla zminimalizowania ewentualnych skutków ubocznych przedstawił im wcześniej „instrukcję obsługi Ewy dla opornych”, a samo spotkanie ustawił nie na Wigilię, jak pierwotnie planował, ale dopiero Drugi Dzień Świąt.
Zawitała w ich progi wystrojona w najelegantszą suknię, modnie uczesana, umalowana… i cały misterny plan w pizdu. Shrek w Zasiedmiogórogrodzie miał mniej przejebane. Przy czym on chociaż narobił po drodze solidnego rozpiździelu i generalnie wyszedł z całej historii obronną ręką, a ona była bezsilna. Na nic zdały się rozmowy, tłumaczenia, przymilania, obiecanki. Okazała się dla nich za stara, za gruba, za brzydka, za biedna, za cokolwiek. Podstarzała lafirynda po przejściach, która z pełną premedytacją obłapiła młodego, bogatego kochanka, marnując mu najlepsze lata życia.
Wizyta zakończyła się karczemną awanturą, podczas której zabrakło bodaj tylko fruwającego nad stołem pieczonego świniaka. Następnego dnia Adam znów pojechał do rodziców, tym razem już sam. Po powrocie oświadczył wzburzony, że zerwał z nimi kontakt i jakby tego było mało, zaraz po Sylwestrze wyprowadził się z własnego mieszkania. Nie dla oszczędności ani nawet wygody, gdyż paradoksalnie pod wieloma względami było im wygodniej mieszkać osobno i widywać się tylko, gdy mieli ochotę. Zrobił to, żeby spalić za sobą stojące jeszcze mosty. Podobno nawet nie zostawił nikomu adresu.
Właśnie przez tego typu sprawy coraz hojniej napełniała kieliszek, topiąc w nim stresy, smutki i problemy. I w tym właśnie momencie, w tej konkretnej chwili, nie czekając, aż jej się polepszy – lub pogorszy, bo i taka była możliwość – postanowiła zerwać z nałogiem. Nieodwołalnie, ostatecznie i natychmiastowo. To miało sens! Zapewne wszyscy specjaliści od życia w trzeźwości zaczną jej teraz gratulować, a brawom, listom pochwalnym i fanfarom nie będzie końca! A nie, czekaj…
Ale skoro nie potrafiła się powstrzymać przed piciem nadmiernym, nie będzie piła w ogóle. Albo od zaraz, albo być może już nigdy.
*
Mógł wskoczyć w samochód i pojechać dokądkolwiek, ale wolał rozchodzić stresy i zmartwienia, a ściskający coraz mocniej mróz paradoksalnie tylko ułatwiał zadanie, wywiewając z głowy co głupsze pomysły. Ostatecznie, po kilkunastu minutach bezcelowego błądzenia po praktycznie pustych ulicach, dotarł do lokalnego, dla odmiany wypełnionego po brzegi, pubu. Znalazł wolne miejsce przy barze, wychylił jednym haustem podwójną whisky i od razu zażądał dolewki. Nie uważał, by alkohol stanowił jakiekolwiek remedium, ale miał to gdzieś. Ewa najwyraźniej nie przejawiała takich obiekcji.
Rozglądał się po stolikach, obserwując oblegające je z powodu okołowalentynkowego pierdolnika wyjątkowo tłumnie kobiety. Nieważne, czy były ładne czy brzydkie, młodsze czy starsze. Po prostu się im przyglądał. I zastanawiał. Oczywiście miewał fantazje seksualne jak chyba każdy inny facet. Tyle tylko, że nigdy nie odważył się wyjść z nimi poza sferę marzeń. Najpierw przeszkadzała mu w tym wrodzona, młodzieńcza nieśmiałość. Potem był zapracowanym, młodym japiszonem, skupionym na wynikach, targetach i innym podobnym szajsie. Następnie mężem – może i nie do końca szczęśliwym, ale przynajmniej uczciwym i wiernym. Później w ogóle nie miał ochoty na nic, poza coraz skuteczniejszym pogarszaniem i tak złego nastroju i obrzydzaniem wszelkich przyjemności. Teraz zaś był związany z Ewą… A przynajmniej tak mu się wydawało jeszcze niewiele ponad godzinę temu.
Przerwał egzystencjonalne rozkminy, opróżnił kolejną szklaneczkę i znów omiótł wzrokiem salę. Rozmyślał o czasach młodości, gdy niejednokrotnie wyobrażał sobie, by chociaż raz spróbować seksu z każdym typem kobiety. Którą wybrałby na początek? Może drobniutką, dziewczęcą, w typie stereotypowej Azjatki? Dorodną, temperamentną, z gatunku tych, których tabuny przewijały się przez gangsta teledyski? Najlepiej Murzynkę, lub jeśli nie udałoby się takiej spotkać, to chociaż Latynoskę? Czy raczej kogoś z przeciwnej strony skali, czyli przykładowo bladolicego, piegowatego, zielonookiego rudzielca?
Albo od razu pójdzie na całość i prześpi się z dwiema kobietami naraz? Tylko koniecznie chętnymi także wobec siebie nawzajem! Bo dlaczego niby nie? Nie wspominając o najskrytszych, najbardziej perwersyjnych marzeniach, jak choćby wyuzdanej sesji z doświadczoną, zapiętą pod szyję w skórzany, nabijany ćwiekami kostium dominą. Tak czy inaczej, wybór zależał tylko od niego.
Na koniec, choć nie chciał się przyznać nawet przed sobą, wielokrotnie zdarzało mu się marzyć o transce. Z pełną świadomością, kim ona… on… ta osoba jest. Już nawet mniejsza, czy byłaby bardzo sfeminizowana czy wciąż lekko androginiczna. Zwłaszcza że znał osobiście kilka kobiet o mocno nieoczywistej urodzie i nawet jeśli nie do końca trafiały one w jego prywatny gust, nie mógł odmówić im swoistej atrakcyjności oraz seksapilu. Dlatego nie byłoby aż tak istotne, czy jego transseksualna partnerka nosiłaby długie, dziewczęce włosy lub buntownicze pixie, ubierała się w niewinne sukienki albo dżinsy i sportową bluzkę, nosiła mocny makijaż czy tylko lekko podkreślała oczy. Po prostu miała mu się spodobać, całkowicie subiektywnie, bez oglądania się na zdanie innych. I koniecznie niech będzie aktywna w obie strony, ze wszystkimi tego zadami i waletami, na czele z daleko posuniętą samoświadomością. Bo na pewno potrzebowałby przewodniczki po owym całkowicie nieznanym świecie: cierpliwej, wyrozumiałej i bardzo tolerancyjnej, zwłaszcza na jego braki w tej materii, których mimo pozornej otwartości miał zaskakująco dużo.
Otrząsnął się i spuścił smętnie wzrok, gapiąc beznamiętnie w pustą szklankę. W której tym razem nie było pomarańczy.
*
Przerzuciła zawartość barku, szafek kuchennych i innych możliwych i niemożliwych miejsc, aż wyciągnęła absolutnie wszystkie procenty poza spirytusem salicylowym. Wina białe, czerwone, likiery, gin, bourbon…Tylko co z całym tym dobrodziejstwem miała teraz zrobić?
W jednym kartonie ułożyła pełne butelki, a w drugim towarzyszące im zwykle szkło, którego też zdecydowała się pozbyć. Zawahała się tylko przy jednej rzeczy, o której po prawdzie zapomniała, że w ogóle istnieje: zalakowanej, bodaj litrowej karafce z rżniętego kryształu, z ciężkimi literatkami w zestawie. Prezencie ślubnym od dziadków ze strony matki, który miała otworzyć na narodziny jej dziecka, a ich wnuka. Względnie wnuczki. Oni nie doczekali, a i ona prawdopodobnie podzieli ich los.
Wylać zawartości do zlewu nawet sobie nie wyobrażała, wypić zaś nie miała zamiaru. Stwierdziła, że pomyśli w trakcie próby odbijania stwardniałej plomby, blokującej masywny, szlifowany korek. Odkręciła go z niemałym wysiłkiem i ostrożnie powąchała zawartość. Aromat był oszałamiający: przyprawy korzenne, miód, wanilia i suszone owoce... kojarzyła, że dziadek nieraz częstował ją jakimiś podejrzanymi ingrediencjami, ale pamiętała tylko, że zwykle nic jej nie smakowało. Aronia to chyba była? Tarnina? Pigwa? Nie miała pojęcia.
Za to postanowiła już, co uczyni. I tak zdecydowała się na przeprowadzenie terapii szokowej na własnym życiu, nawet jeśli groziła ona poważnymi skutkami ubocznymi. Poza tym wieczór nie będzie już dziwniejszy… O nie, dziwny to może być świat w wiadomej piosence. Grubo popierdolony, to właściwie określenie! Wybrała numer widniejący na przyklejonej przy lustrze wizytówce i zaczęła się ubierać.
Przed upływem pół godziny stała pod bramą, szczęściem wciąż otwartą mimo późnej pory. Taksówkarz nie był zachwycony, gdy w piątkowy, rozpoczynający weekend zakochanych wieczór, kazała mu jechać pod cmentarz i następnie na nią zaczekać, ale zapłaciła za kurs z góry i nakazała grzecznie siedzieć w aucie.
Usiadła na ławeczce, długo wpatrując się w napisy. Zapaliła kupiony w pobliskim sklepiku znicz i ostrożnie napełniła dwa kieliszki. Daty wykute na płycie dzieliło ledwie kilka tygodni. Skoro zmarli za życia byli nierozłączni przez niemal pół wieku, do lepszego świata także udali się zaraz po sobie. Dla niej było to trudne nawet do wyobrażenia.
Zawartość jednej literatki wylała na porysowaną, zaplamioną zestarzałą stearyną lastrykową płytę i zaraz wychyliła drugą. Poczuła słodko-cierpko-taniczny smak, niby rozchodzący się aksamitnie po podniebieniu, lecz jednocześnie rozgrzewający niczym prima sort paliwo rakietowe. Budzący wstyd, winę i żal. Przetarła brzegiem dłoni zawilgocony kącik oka, napełniła kieliszki raz jeszcze i powtórzyła całą ceremonię. Nawet jeśli było to do przesady teatralne i mogło kojarzyć się z cygańskimi zwyczajami pogrzebowymi, gdzieś wewnątrz czuła, że tak trzeba. W końcu wstała, przeżegnała się i oddaliła bez słowa.
Kiedy powróciła do domu, z jednej strony poczuła narastające rozdrażnienie, potęgowane bólem głowy, co było widomym znakiem, że proces metabolizmu etanolu wchodził w fazę tupiących mew. Z drugiej ogarniało ją jakieś dziwne poczucie… spełnienia? Satysfakcji? Pogodzenia z losem? Z trzeciej – wciąż była przytłoczona Adamem, który nadal nie dawał znaku życia.
Załadowane po brzegi pudło ciążyło znacznie bardziej, niż można było sądzić z jego faktycznej wagi, a nie do końca trzeźwy osąd sytuacji, w połączeniu ze zmrożonym chodnikiem wcale nie ułatwiał zadania. Miała zamiar wynieść paczkę aż pod śmietnik na sąsiedniej ulicy, ale zamykając drzwi dostrzegła wyraźnie młodzieżowe towarzystwo, kierujące się hałaśliwie w jej stronę. Gdy podeszli na wysokość furtki, przywołała ich gestem: trzech chłopaków i cztery dziewczyny, na oko w wieku licealno-studenckim.
Szok malujący się na ich twarzach był tak wielki, że musiała parokrotnie powtarzać, że to nie jest dowcip. Ani prank. Tym bardziej nie dosypała niczego do butelek, by ich później grupowo wykorzystać. I wezmą całe dobro tutaj i teraz albo nici z podarunku. A na drugi uśmiech losu nawet niech nie liczą.
– Cieszcie się młodością, póki możecie. Tylko korzystajcie z niej rozważnie, bo nawet jedna taka butelka – powiedziała moralizatorsko niczym podstarzała belferka, która w absolutnie każdej sprawie musi się wypowiedzieć, chociaż olewa ją nawet jej własny kot – może zmienić wasze życie. Uwierzcie mi, wiem, co mówię!
Miała najwyraźniej problem z wyższą matematyką. Osób było siedem. Razy dwie ręce. Butelek, o ile dobrze policzyła, czternaście. Dość osobliwy przypadek, lecz całkiem praktyczny. Skoro więc każdy dzierżył już dwie przypisane mu sztuki, dlaczego pozostała jeszcze jedna?
W tej samej chwili na granicy cienia pojawiła się jeszcze jedna osoba. Czyli jednak była ich ósemka? Oby nie nienawistna. Podała jej butelkę wprost do gołej, co było dziwne, biorąc pod uwagę panujące zimno, dłoni. I podniosła oczy.
Gdy dotarła wzrokiem do dużej, staromodnej broszy wpiętej w połę czarnego płaszcza, przeszył ją przenikliwy chłód, dalece wykraczający poza wynik wskazywany przez termometry. Ozdoba składała się z pokaźnej, szeroko rozwiniętej róży, o płatkach wyciętych w czerwonym koralu i otoczonej srebrnymi listkami, pokrytymi intensywnie zieloną emalią, które powinny ściśle otaczać kwiat. Przynajmniej w teorii, bo praktycznie w jednym miejscu widniała wyraźna przerwa, jakby jednego liścia brakowało.
Bo brakowało. Ostatecznie sama, przed z górą trzydziestu laty, niechcący go urwała.
Lodowata szpila przerażenia wbiła się głęboko w samo serce, zmrażając myśli i odbierając oddech. Ostatnim, co zapamiętała, były nieludzko jasne, jarzące się zimnym blaskiem tęczówki, spoglądające przenikliwie spod ogniście rudej grzywki. A potem już tylko brzęk szkła, wirującą karuzelę świateł i ostatecznie zalewającą wszystko, lepką ciemność.
*
Nie zauważył samego momentu, w którym ktoś do niego podszedł i dopiero niespodziewane pytanie wyrwało go z zamyślenia.
– No, hej! Co taki przystojniak jak ty robi sam w taki dzień jak dzisiaj?
Odwrócił powoli głowę. Właścicielką miękkiego, uwodzicielskiego głosu o wysokim tembrze okazała się długowłosa blondynka, obdarzona ogromnymi… oczami barwy lazuru. I jeszcze większymi piersiami, pomiędzy którymi pełzł mieniący się złotem, zawieszony na misternie plecionym łańcuszku wąż o rubinowym spojrzeniu, groźnie broniący dekoltu wyszczerzonymi zębami jadowymi.
– Nic szczególnego. Mam wolny wieczór i tak sobie siedzę – odburknął.
– Może więc posiedzimy razem? Akurat mamy gdzie! – wskazała na stolik, który dziwnym trafem właśnie się zwolnił.
– W takim razie nie odmówię. – Nim samemu zajął miejsce, domówił kolejną łychę, tym razem mocno rozcieńczoną colą. – Ale mógłbym zapytać o to samo. Dlaczego tak atrakcyjna kobieta spędza wieczór w jakimś podrzędnym pubie, zamiast cieszyć się wspólnymi chwilami z ukochanym? – Miał ochotę dorzucić jeszcze pół żartem „lub ukochaną”, ale uznał, że w razie konieczności sama zainteresowana sprostuje sugestię.
– Może dlatego, że na tym stanowisku mam wakat? – zaśmiała się zalotnie. – A w ogóle, żebyśmy się za moment nie zaplątali się w uprzejmościach, mów mi Lili.
Podała na powitanie smukłą dłoń. Dookoła jednego ze szczupłych, nienaturalnie długich palców, owijała się kolejna gadzina, tym razem znacznie mniejsza. A podobne jej dwie kolejne, najwyraźniej stanowiące komplet, ozdabiały kształtne uszy.
– Ładna ta biżuteria, taka nie za skromna.
– Dziękować, dziękować! – najwyraźniej załapała nie do końca poważną proweniencję komplementu. – A bardziej serio, ponawiam pytanie z początku.
– Ale co miałbym ci odpowiedzieć? Postanowiłem spędzić czas akurat tutaj i tyle. Dla niektórych to dzień jak każdy inny i nie ma w tym żadnych podtekstów – dopowiedział już w myślach, że oczywiście, że są, ale nie wszyscy muszą od razu o nich wiedzieć.
– Czy miałbyś więc coś przeciwko, gdybyśmy całą resztę wieczoru spędzili razem?
– A to już zależy, w jaki sposób. Czy masz jakieś konkretne propozycje? – zabrzmiał dość bezczelnie.
– To się jeszcze okaże. Ale nie spiesz się tak. Chociaż… co byś powiedział, gdybyśmy niedługo zostawili ten faktycznie mało elegancki lokal i udali się w bardziej ustronne miejsce? Może nawet intymne?
– Lili, ja nic nie mówię, ale teraz ty mnie poganiasz. Nie, żeby mi to przeszkadzało, ale jeszcze się przemęczę i potem nie dam rady – roześmiał się dwuznacznie.
Ledwie kilka godzin wcześniej nie byłby w stanie nawet wyobrazić sobie podobnej dyskusji z całkowicie przecież obcą kobietą. Najwidoczniej stres, emocje i kolejny drink zrobiły swoje. Zresztą, czy naprawdę musiał się wstydzić takiej bezpośredniości? Rok temu bronił się, jak tylko mógł – przynajmniej do pewnego momentu – a i tak wylądował z Ewą w łóżku. Dlaczego więc dzisiaj nie miałby wprowadzić w życie podobnego planu, tym razem ze zdecydowanie większym zaangażowaniem? Zwłaszcza że obecna towarzyszka zrobiła na nim dużo lepsze wrażenie. Nie mógł zaprzeczyć, że uwielbiał pełną, dojrzałą figurę Ewy, lecz musiał też przyznać, że daleko jej było do ideału, gdy tymczasem miał takowy na wyciągnięcie ręki.
Lili była doskonałą, encyklopedyczną klepsydrą, z wąziutką talią oraz wszelkimi koniecznymi, wyeksponowanymi aż nadto wyraźnie krągłościami. Z twarzą o niemalże posągowych rysach, pełnymi ustami podkreślonymi jaskrawą szminką i prostym, smukłym nosem. Ubraną w strój elegancki, chociaż faktycznie dość odważny tak w kroju, jak i kolorze.
– Ostatecznie ja cię zaczepiłam pierwsza, więc chyba miałam powód, prawda? Nie udawaj, że nie wiesz, że wyróżniasz się z tłumu. I to zdecydowanie na plus! – komplementowała.
– Nie będę przecież sam siebie…
– Adam, daj spokój. Skoro już rozmawiamy otwarcie, może chociaż nie bądźmy fałszywie skromni. Okej?
– Okej! Jeśli chcesz szczerości, proszę bardzo: dobrze wiem, jak wyglądam. Ale w takim razie ty także doskonale znasz wartość własnego odbicia w lustrze. Nie mam pojęcia, czy jest to z twojej strony jakaś zorganizowana akcja i czy masz już jasno określone wobec mnie plany, ale… nie mówię „nie”. Czy powiem „tak”, jeszcze zobaczymy. A właśnie, masz plany czy nie masz? – po raz kolejny zbyt topornie zarzucił przynętą.
– Dowiesz się w swoim czasie! – odpowiedziała uśmiechem. Bardzo ładnym. Zbyt ładnym.
*
Tekst i zdjęcie: (c) Agnessa Novvak
Opowiadanie w powyższej, poprawionej wersji, zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 03.03.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj oraz odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz