Adam, Ewa i cała reszta, czyli gody miedziane, w cynę oprawne - część 1 z 3 (9/11)

Adam, Ewa i cała reszta, czyli gody miedziane, w cynę oprawne - część 1 z 3 (9/11)ROZDZIAŁ 9/11

***

„Nie wierz nigdy kobiecie, dobrą radę ci dam / Nic gorszego na świecie nie przytrafia się nam
Nie wierz nigdy kobiecie, nie ustępuj na krok  / Bo przepadłeś z kretesem, nim zrozumiesz swój błąd
Ledwo nim dobrze pojmiesz swój błąd, już po tobie”

Wiadomo która piosenka wiadomo którego zespołu.

  
*

     PIĄTEK WIECZÓR – PROLOG

     Przykryta szczelnie puszystym kocem kobieta leniwie przerzucała strony kolorowego magazynu, zerkając niespokojnym wzrokiem na wskazówki zegara, dochodzące właśnie do niemal idealnego pionu. O ile dalekiego skrzypnięcia furtki nie była jeszcze całkowicie pewna, to szczęku przekręcanego w zamku klucza nie mogła pomylić z niczym innym. Poderwała się gwałtownie z wygrzanego długim posiedzeniem fotela, zrzucając pismo na podłogę i wybiegła na korytarz. Nie zważając specjalnie na bose stopy ani tym bardziej coraz szerzej rozchylający się pod naporem jej krągłości, zwiewny szlafrok.
     Odziany w wełniany płaszcz mężczyzna domknął plecami drzwi i możliwie cicho porozstawiał po kątach ciężkie walizy, dzięki których zawartości udało mu się we względnym komforcie przeżyć ponad dwa tygodnie poza domem. Rozwiesił wierzchnie odzienie, zzuł wilgotne od topniejącego śniegu buty i w samych tylko spodniach i koszuli wkroczył do przedpokoju. Po zapaleniu światła ukazała mu się stojąca naprzeciw w zalotnej pozie, rozpromieniona pani domu.

     Rzuciła się na niego niczym wygłodniała kotka na wyjątkowo dorodną mysz i z miejsca wpiła stęsknione usta we wciąż zimne wargi, zastępując tym całkowicie jej zdaniem zbędne słowa powitania. Smakował tanią kawą ze stacji benzynowej, mocno już zwietrzałą gumą do żucia i przede wszystkim rozpalającym do białości, czterdziestoparoletnim facetem.
     Odnalazł szybko pasek szlafroczka, rozplątał go i zsunął do wysokości bioder. Przyklęknął ostrożnie, składając długie, mokre pocałunki na ogromnych, liczących sobie nieco ponad pięćdziesiąt wiosen – czy przy aktualnej pogodzie raczej zim – piersiach. Po czym wstał i przytulił czule ich posiadaczkę, gładząc powolutku pachnące różanymi perfumami włosy.

     Miała ochotę oprzeć go o ścianę, ściągnąć spodnie i połknąć całego. Nieważne, że po wielogodzinnej podróży miałby jesiotra… znaczy: penisa raczej drugiej świeżości. I tak zostałby wylizany do czysta.
     Miał ochotę opuścić i tak już odsłaniające niemal wszystko okrycie na podłogę, obrócić tyłem i wycałować najintymniejsze zakamarki, a potem kochać się do utraty tchu. Choćby nawet tutaj, w korytarzu, na minuty przed wybiciem północy.

     SOBOTA

     Spoglądałam to na ekran leżącego na kuchennym blacie tabletu, to ostateczny wynik wyjątkowo ciężkiej, ciągnącej się od samiutkiego świtu harówki. I chociaż miałam plan popracować jeszcze nad wyglądem czekoladowych babeczek w kształcie serduszek, po prawdzie już mi się nie chciało. I tak upieczenie trzech wypełnionych nimi po brzegi blach okazało się dalece bardziej czasochłonne i pozostawiło po sobie znacznie większy bajzel, niż zaplanowałam. Czasami podejrzewałam, że te wszystkie filmiki o gotowaniu, w których ciasta zawsze równiutko wyrastają, steki są idealnie wysmażone, a kucharki mają nieskazitelny makijaż – o cyckach nie wspominając – są jakimś wyjątkowo perfidnym oszustwem.
     Do tego wszystkiego coraz mocniej irytowały mnie docierające z salonu podejrzane odgłosy, świadczące o wyjątkowo szampańskiej zabawie. Albo przelatującej przezeń trąbie powietrznej. Przy czym jedna opcja wcale nie wykluczała drugiej.
     – Ewa…
     Zignorowałam rozpaczliwe wezwanie o ratunek i zabrałam się za układanie wzorku z kolorowych kuleczek na wciąż lepkim lukrze.
     – Ewa!
     Jestem spokojna. Jestem niebiańskim lotosem na tafli…
     – Ewa! Pomocy! Bo mnie tu zaraz zjedzą! Aaa, no, co wy…
     Westchnęłam, umyłam ręce, zawiesiłam fartuszek na wieszaku i założyłam zdjętą zawczasu, błyskającą całkiem sporym brylantem, złotą obrączkę na palec.      Zastanawiając się poważnie czy wyjść nie tylko z kuchni, ale najpierw z siebie, a potem w ogóle z domu. Przynajmniej do wieczora. Ostatecznie musiałam sobie radzić sama przez dobrych kilkanaście dni, w których nawarstwiło mi się wyjątkowo dużo własnych – ale nie uprzedzajmy faktów – spraw do załatwienia, więc teraz Adam mógł się trochę pomęczyć. O ile przeżyje, co wcale nie było takie oczywiste.
     – Matko Boska Częstochowska, widzisz i nie grzmisz! Czy tobie czasem, Adam, sufit na łeb nie spadł? – załamałam ręce.
     – A co, twoim zdaniem, mam teraz zrobić? Nie ma co, nie tylko urodę odziedziczyły po… Lilka, litości! Zostaw tego kapcia!
     – Spokój ma być! Lilia, tatuś coś ci powiedział, prawda? Odłóż to! – powiedziałam zdecydowanym, lecz równocześnie możliwie delikatnym tonem. Ostatecznie nikt nikogo jeszcze nie zamordował. Jeszcze – to dobre słowo.

     Ośmio(niemalże)latka o płomiennorudych lokach, do tej pory konsekwentnie ignorująca obecność swej rodzicielki, odwróciła wreszcie wzrok. Chociaż niebiańska twarzyczka cherubinka potrafiła błyskawicznie roztopić lód w nawet najzimniejszych sercach, aż za dobrze znałam czające się w szmaragdowych oczkach iście piekielne ogniki. Mrugnęła kilka razy, jakby czekając czy jej odpuszczę, ale w końcu posłusznie odłożyła niedoszłe narzędzie zbrodni, fukając pod przeuroczym, nieco zadartym noskiem. Co do którego Adam miał całkowitą rację, że odziedziczyła go po mnie.
     – Zuzia, proszę odwinąć tatę! – skierowałam wzrok na drugie diablątko, będące niemal dokładną kopią pierwszego, tyle że z, o dziwo, prostymi włosami i oczami barwy szafiru, czające się za rulonem zrobionym z dywanu, szczelnie nadzianym Adamem. Jak do tego doszło, nie wiem.
     – A w ogóle, która jest godzina? Macie trzydzieści minut do wyjścia! – prychnęłam.
     – Mamusiu, a nie możemy…
     – Nie, nie możecie. Wiecie dobrze, że macie dzisiaj przedstawienie, więc marsz się przebrać! Dam wam tylko świeże mufinki na drogę. No, a teraz uciekać do siebie! Ale już!
     Sapiąc z dezaprobatą, rozwinęłam burrito z Adama, wyglądającego po całej operacji wyjątkowo mało apetycznie.
     – Jaki stary, taki głupi! – podsumowałam z uśmiechem, ale i bez tego wiedziałam, że nie poczułby się urażony moim komentarzem. – A tak na serio, podwieziesz dziewczynki do filharmonii?
     – Do jakiej niby?
     – A ile mamy ich w mieście? Weź ty się obudź może, bo następnym razem jak zostaniesz z nimi sam, to cię żywcem w ogródku zakopią, albo w najlepszym razie na trzy zdrowaśki do pieca wsadzą! Mówiłam ci przecież jeszcze wczoraj, że cała klasa wybiera się na musical dla młodszych widzów.
     – Ale przecież sobota jest! Czy coś mi umknęło?
     – Widocznie taki mieli wolny termin – wzruszyłam ramionami. – Zresztą, ty się w ogóle powinieneś cieszyć, że szkoła zabiera ci córki do przybytków kultury wyższej, a nie tylko na kolejne przygłupie filmy, połączone ze żłopaniem coli i wpierdzielaniem popcornu. Albo wiesz co? – zastanowiłam się głośno, zerkając na mimo wszystko nadal nie dość przytomnego Adama. – Lepiej może ja pojadę? I tak mam sprawę do wychowawczyni, więc…
     – Jesteś pewna? Bo ostatnim razem chyba się nie dogadałyście – rzucił z wyraźnym powątpiewaniem.
     Nie będę zaprzeczać, że owym ostatnim razem zdążyłam poddać w wątpliwość kompetencje jej samej, placówki, w której uczyła, ciała pedagogicznego ogólnie oraz zbierałam się do powiedzenia czegoś wybitnie wulgarnego na temat ministra edukacji, gdy mi wyjątkowo nieuprzejmie przerwano. Przecież to nie moja wina, że pańcia, która teoretycznie mogłaby być moja córką, zaczęła prawić mi jakieś pierdoloty na temat (nie)wychowania moich prawdziwych dzieci.
     – Dogadałyśmy się czy nie, i tak muszę jeszcze coś załatwić po drodze. A ty się w międzyczasie doprowadź do jakiegoś sensownego stanu, dobrze? Ale takiego naprawdę porządnego, bo mam dla ciebie niespodziankę – uśmiechnęłam się zalotnie i zatrzepotałam powiekami niczym podlotka, dodając już w myślach: i to nie jedną.

     Pojechałam, zrobiłam, co miałam zrobić, wróciłam i już od samego progu zostałam wyjątkowo namiętnie przywitana przez gładziutko ogolonego, wypachnionego i przede wszystkim pełnego werwy męża, nieukrywającego nawet swych niecnych zamiarów. Zanim zdążyłam zaprotestować albo chociaż ściągnąć kozaki, zaszedł mnie od tyłu, podwinął spódnicę, uklęknął i bez dalszych ceregieli zaczął obcałowywać, kierując się jednoznacznie w kierunku majtek. Do czego na razie nie mogłam, czy raczej nie chciałam, dopuścić.
     – Zaczekaj chwilę, może się rozbiorę, odświeżę...
     – Nie! Bądź taka jak teraz, proszę. Tak bardzo mnie to podnieca! – ponownie dobrał się do moich krągłości.
     – Dobra, dobra, cwaniaczku! Zmykaj do sypialni i zaczekaj parę minut!
     Zachwycony nie był, ale posłusznie wykonał polecenie, co dało mi czas na spokojne przygotowanie się na nadejście nieuniknionego. Niby przemyślałam wszystko dokładnie i byłam absolutnie pewna uczuć Adama, lecz mimo tego wcale nie czułam specjalnego przekonania, że wszystko odbędzie się zgodnie z misternym planem.

     Zaczęłam wręcz żałować, że nie dałam się ponieść emocjom zeszłego wieczoru. Może wtedy wszystko przebiegłoby łatwiej? Jak mawiała młodzież: na całkowitym spontanie? Albo nie mawiała? Skąd ja to w ogóle mogłam wiedzieć? Przecież Adam był wówczas – a skoro twierdził, że był, to ja mu wierzyłam – wyposzczony długą rozłąką, i pomimo aż nadto widocznego zmęczenia, bardzo chętny na nocne amory. Wystarczyłoby, żebym się rozebrała, przyciągnęła go do siebie, a potem wszystko potoczyłoby się samo. Chociaż z drugiej strony, czy naprawdę chciałabym ujawnić mój tak długo przygotowywany prezent na kanapie, lub co gorsza podłodze w salonie? Raczej nie.
     Celowo założyłam wysokie, uszyte z nieprześwitującego, wytłaczanego żakardu majtki, szczelnie zakrywające wszystko, co znajdowało się pod nimi. A kiedy już znalazłam się w nich na łóżku, jak najdłużej odwodziłam Adama od zajęcia się ową zasłoniętą częścią ciała. Najpierw pozwoliłam mu czule całować twarz, szyję, dekolt i w końcu same piersi, uwolnione w międzyczasie ze stanika. Tak bardzo pragnione miękkiego dotyku wilgotnych, pożądliwych ust. Następnie przekręciłam się na bok, by mógł choć chwilę pobawić się brzuszkiem, boczkami i wszelkimi pozostałymi nadmiarami mojej erotycznej powierzchni użytkowej. Choć wciąż do końca nie pojmowałam fascynacji owymi dojrzale pełnymi kształtami, nie ukrywałam też, że bardzo odpowiadało mi takie zaangażowanie. Aż w końcu, gdy nie mogłam już dłużej powstrzymywać coraz odważniejszych zapędów, oparłam się plecami o wyłożone poduszkami wezgłowie.
     – Kochanie, mam taką sprawę... – zaczęłam nieśmiało, jakbym znów była nastolatką, cichaczem umówiła się z którymś z ówczesnych amatorów moich krągłości i akurat chciała ujawnić nie wszystkim pasujący fakt, że już wtedy było mi mocno nie po drodze z maszynką do golenia. – Tę niespodziankę, o której ci mówiłam. Mam nadzieję, że nie będziesz zły i…
     – Daj spokój! Przecież wiem, że nie zrobiłabyś nic… niewłaściwego. – Adam przeciągnął ręką po nieco ostatnio zapuszczonych, miejscami lśniących srebrem włosach i wsparł się na łokciach, podskubując lekko szeroko rozłożone uda. – No, mówże wreszcie, o co chodzi!
     – To lepiej może pokażę. Tylko proszę, bądź spokojny! – roześmiałam się zdecydowanie nie tak swobodnie, jak zamierzałam.

     Wsunęłam palce pod gumkę majtek i powolutku, centymetr po centymetrze, zaczęłam je zsuwać. Obserwowałam uważnie reakcję Adama, przechodzącą od lekkiego zaskoczenia, przez szczere zdziwienie, po ciężki szok.
     – Ewuś, ja po prostu nie wiem, co powiedzieć... – wykrztusił wreszcie. – Nawet bym nie pomyślał, że mogłabyś…
     – A co, brzydka jestem? – zarumieniłam się, mając nadzieję, że przy tym świetle nie będzie to zbytnio widoczne.
     – Oczywiście, że nie! Rozumiem, że chciałaś mi zrobić prezent, ale czemu teraz? Po tylu latach? Przecież tyle razy ci mówiłem, że nie musisz się niczego wstydzić! Jesteś dla mnie najpiękniejsza i nie chcę, żebyś zmieniała coś w sobie na siłę! Dlaczego po prostu nie powiedziałaś mi o swoich planach?

     Westchnęłam głośno. Nie chciałam zaczynać dyskusji po raz setny, bo i tak nie doszłabym do żadnych wniosków ponad te, które znałam od poprzednich dziewięćdziesięciu dziewięciu rozmów. Wiedziałam doskonale, że Adam kochałby mnie nawet, gdybym była obwisła, niedomyta i puszczała się na boku. Naprawdę. Uczucia, jakie żywił w stosunku do mnie, były chwilami tak niesamowicie naiwne, że aż było mi go żal. Autentycznie i szczerze. Mogłabym regularnie oddawać się dzikim orgiom z udziałem stada murzyńskich pytongów i kłamać w żywe oczy, że jestem absolutnie wierna, a on i tak uwierzyłby mi bez mrugnięcia okiem.
     Natomiast ja nie do końca kochałam samą siebie. A przynajmniej nie zawsze i nie tak mocno, jakbym sobie tego życzyła.
     Cała historia zaczęła się, jak nietrudno zgadnąć, od teoretycznie najwspanialszego czasu w życiu kobiety. Nie, nie mogłam zaprzeczyć, że nasze przecudowne, zdrowiutkie jak rydze i śliczne niczym aniołki – choć, jak wspomniałam, o naprawdę szatańskim usposobieniu – córeczki były najpiękniejszym darem, jakie dało mi życie. Niestety cena, którą zapłaciłam za owe dwa szczęścia, była duża. Bardzo duża. Czego, starając się nie wchodzić w równie zbędne, co momentami drastyczne i mało przyjemne szczegóły, najbardziej widocznymi skutkami były pokrywające mi dół brzucha blizny: po cesarce, abdominoplastyce, liposukcji... I chociaż dobrze wiedziałam, że wszystkie one nie były moim wymysłem, tylko zaleconą przez dyplomowanych lekarzy absolutną koniecznością, a Adam regularnie nie tylko pielęgnował, lecz i otwarcie i bez skrępowania pieścił te rejony mojego ciała, i tak przez długi czas czułam do siebie jawne obrzydzenie. A nawet jeśli z czasem przeszło ono w „tylko” niechęć czy ostatecznie chłodną akceptację, zdawałam sobie sprawę, że jedynie dzięki dobrodziejstwom nowoczesnej chirurgii plastycznej nie wyglądam jak rozlazła, podstarzała morsica.
     Aha, jeżeli jakaś głupia pizda uważa, że moje córki powinny obchodzić wydobyciny zamiast urodzin, a ja zoperowałam sobie brzuch dla własnej próżności, niech od razu wypierdala. Bo zakurwię z laczka i poprawię z kopyta. A gdyby nadal jakimś cudem żyła, w co szczerze wątpię, dobiję ją morderczym ciosem kung-fu-cyca.

     Ale w takim razie, jak słusznie dopytywał Adam, skoro ślady po ciąży i porodzie przeszkadzały mi od lat, dlaczego zdecydowałam się na ich ukrycie dopiero teraz? To był dłuższy temat, na którego omówienie przyjdzie jeszcze czas.
     – Powiedz mi, tylko naprawdę szczerze, czy taka ci się podobam? – spytałam jeszcze raz.
     – A co dokładnie masz na myśli? Bo nie mogę się zdecydować, od czego zacząć – błądził ciekawskim wzrokiem po moim ciele.
     – No… wszystko!
     Nijak nie dziwiło mnie, że Adam mógł poczuć się nieco rozproszony aktualnym widokiem. Byłam bowiem ogolona. Calutka. Pierwszy raz, od kiedy byliśmy ze sobą, wydepilowałam się do absolutnego zera, co po moim wcześniejszym upodobaniu do wyjątkowo swobodnego zarastania musiało być dla niego nielichym wstrząsem. A do tego dorobiłam się pewnej… ozdoby. W pół drogi pomiędzy wzgórkiem a pępkiem widniał lśniący srebrem rozpostartych na niemal cała szerokość podbrzusza skrzydeł oraz odziany w zwiewną, perłowobiałą szatę, złotowłosy anioł. Czy raczej anielica, którą autorka zaopatrzyła – nie do końca zgodnie z pierwotnym intencjami – w miejscami wyjątkowo okazałe walory.
     – Jesteś taka… chwila, moment! – zmarszczył brwi, wreszcie domyślając się pewnych niewygodnych faktów. – A kto ci właściwie zrobił ten tatuaż?

     I cóż miałabym ci teraz rzec, o, Adamie? Że udałam się w gościnę do panienki Sofii? A i owszem. Czy odwiedziłam jej pracownię? Tak. I to dalece więcej razy, niźli wymagały tego nasze wzajemne stosunki… zawodowe. Nie będę wszakże ukrywała, że twój niespodziewany wyjazd, mający na celu wizytację prowincjonalnych filii firmy, mimo mych początkowych obiekcji, okazał się mi wielce na rękę. Lecz zacznijmy od początku, bo zaraz się nam wszystko pochędoży.

*

     Tak więc, nie zaczynając zdania od „tak więc”, po kolei: who the fuck is Justin… Sofi? Sofia? Sofija? W sumie bez różnicy. Ona sama używała zamiennie chyba wszystkich możliwych form swojego imienia, więc i ja będę je odmieniała – lub nie – jak mi się tylko żywnie spodoba. I chociaż była po prostu naszą swojską Zośką, nigdy nie zauważyłam, by przedstawiła się komukolwiek i kiedykolwiek w ten akurat, najwłaściwszy przecież sposób. Nawet w najbardziej oficjalnej sytuacji. A kiedy raz czy drugi ja sama ją tak nazwałam, mało mnie nie pogryzła. Widocznie artystki tak mają, że muszą być we wszystkim wyjątkowe i oryginalne, nawet jeśli próżno szukać w tym sensu oraz celu.
     Ano, jest ona moją… znajomą. I na tym określeniu poprzestańmy, chociaż nie do końca oddaje nasze faktyczne relacje. Do dzisiaj nie jestem w stanie logicznie wyjaśnić, jakim cudem nasze drogi w ogóle się skrzyżowały. Tym bardziej że nastąpiło to w typowo biznesowej atmosferze, przy okazji spotkania dotyczącego jakiegoś projektu reklamowego, nad którym podówczas intensywnie pracowałam. I właśnie wtedy: w otoczeniu garsonek, kołnierzyków i nadętego korpobełkotu, pierwszy raz objawiła mi się Sofia. W stylówce zawierającej się w przedziale gdzieś pomiędzy papużką na ciężkim kacu a majakami tatuażysty po srogich pigułach.
     Przyznaję, że i ja, podobnie jak chyba wszyscy inni, zastanawiałam się, co ona właściwie tam robiła. Nawet rozmowa nie rozwiała moich wątpliwości. Niby na wszystkie czysto zawodowe pytania odpowiadała bardzo rzeczowo, lecz jednocześnie robiła to jakby od niechcenia i mocno pretensjonalnym tonem, spotęgowanym dodatkowo przez jej specyficzny sposób wyrażania się. Na które składały się głównie krótkie, niejednokrotnie tak oryginalne pod względem zarówno składni, jak i użytego słownictwa konstrukcje zdaniowe, że aż musiałam się zastanawiać, co ich autorka naprawdę miała na myśli. No, i nie mogłam zapomnieć o wisience na leczo – do tego wszystkiego Sofi jeszcze bluzgała. Klęła na czym świat stoi, wyzywała, rzucała mięsem, nadużywała słów uważanych powszechnie za obraźliwe. Czasami jak szewc w ciężki poniedziałek, innym razem jedynie jego pomocnik, ale generalnie poniżej pewnego stężenia podwórkowej łaciny na jednostkę czasu nie schodziła. Choć miałam wrażenie, że w mojej obecności bardzo pilnowała się, by tego nie robić. Co wychodziło jej po prawdzie dość… chujowo.
     Skąd w takim razie Adam miał do mnie aż takie pretensje? Czy chodziło tylko o to, że Sofia wyglądała i zachowywała się nad wyraz oryginalnie? Cóż, mogłabym stwierdzić, że tak. Że przesadza, robi z igły widły i w swojej zazdrości – a nie ukrywajmy, jest zazdrośnikiem, choć bardzo stara się tego nie okazywać – coś sobie uwidział.
     Do pewnego momentu wydawało mi się, że i ja jestem przewrażliwiona, lecz bardzo szybko sama zainteresowana wyprowadziła mnie z błędu. Ona naprawdę mnie podrywała! Tak ostentacyjnie, że było to chwilami aż przykre. I dopiero któraś z kolei moja ostra reakcja, polegająca na zebraniu przez Sofię opierd… wyjątkowo dosadnej reprymendy przy świadkach, ostatecznie przystopowała dziki galop jej końskich zalotów. Dodatkowo usankcjonowany przeze mnie takim ograniczeniem wspólnych kontaktów, na ile tylko było to możliwe przy naszych ówczesnych zależnościach zawodowych.
     W takim razie, skoro wszystko zakończyło się, zanim na dobre zaczęło, czemu miał służyć ten przydługi wstęp? Ano temu, że ów pozorny koniec miał stać się dopiero początkiem. Zalążkiem przygody, której finału nie spodziewałabym się nawet w najśmielszych snach. A zaczęło się bardzo niewinnie, od nadchodzącej wielkimi krokami okrągłej – jakby powiedział Adam: niczym moje kształty – dziesiątej rocznicy naszego zapoznania. I równocześnie siódmej…

     A właśnie, bo zapomniałam! Jak już niektórzy co uważniejsi się zorientowali, Adam jest mi oficjalnie mężem, a ja jemu żoną. I mimo że myśleliśmy o zalegalizowaniu związku jeszcze w czasie, gdy robiłam za ciężarówkę, zdecydowaliśmy się zaczekać. Do, jakżeby inaczej, walentynek następnego roku. Bo chociaż oboje doskonale pamiętaliśmy – i pamiętamy do dziś – w jakich okolicznościach przebiegał nasz wieczorek (i poranek, i kolejny wieczorek…) zapoznawczy, wcale nie przeszkadzało nam to we wzięciu ślubu w tym właśnie dniu. Oraz rokrocznym celebrowaniu owej łączonej okazji w równie huczny, co rozbierany sposób.
     Co prawda wciąż nie byłam wówczas w najlepszej formie a zarówno Lilia, jak i Zuzia nadal wymagały wzmożonego nadzoru, ale zorganizowaliśmy takie przyjęcie, że głowa mała. Ze swoim i tylko swoim doborem gości, muzyki, kuchni oraz oczywiście kreacji. Bo kto niby powiedział, że panna młoda nie może założyć na ślub ametystowej sukni balowej o takim kroju, że pięknie odsłaniała błękitną podwiązkę? Podciągniętą mocno powyżej połowy uda? Jak się bawić, to się bawić, urzędnika poddać defenestracji, i tak dalej.
     Prezentów także nie brakło, na czele z dwoma podarkami, które wprawiły nas w niemałą konsternację. Pierwszy został nam wręczony dosłownie w biegu, gdy już na schodach urzędu zostaliśmy zatrzymani przez smukłą, zdecydowanie zbyt mocno umalowaną brunetkę, która złożyła nam ogólnikowe życzenia typu „wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia”, otaksowała mnie wielce wymownie i oddaliła się. Podejrzanie szybko. Spojrzałam nierozumiejącymi oczami na (już wtedy) męża, który nie zwracając uwagi na zdziwienie stojących bliżej gości, od razu otworzył wciśnięte mu w dłoń nieduże pudełeczko. Z nieodgadnioną miną wpatrywał się dłuższą chwilę w dwa malutkie, złote kółeczka leżące bezładnie w środku, po czym zamknął pokrywkę i beznamiętnie wsunął upominek do kieszeni. W tamtym właśnie momencie zrozumiałam, że właśnie po raz pierwszy – i jak do tej pory ostatni – spotkałam jego byłą żonę.

     Z drugim darem sprawa była bardziej zawiła. Mimo że przejrzeliśmy nagranie z uroczystości dosłownie klatka po klatce, a nawet podpytaliśmy pomagających nam Agatę i Andrzeja, nijak nie potrafiliśmy dojść, jak i kiedy wśród upominków pojawiła się zaskakująco pokaźna skrzyneczka. Z, jak dowiedzieliśmy się u jubilera, czarnego dębu i wyłożona bordowym aksamitem, w której spoczywał naprawdę niemały wisior. Przedstawiający zwiniętego w misterne sploty, szczerozłotego węża, o nie tylko rubinowych oczach, ale zarówno zębach, jak i łuskach wysadzanych diamentami. Owym – cytując jego własne słowa – „istnym dziełem sztuki” ten sam znawca tak się zachwycił, że z miejsca zaoferował nam jego odkupienie, oferując kwotę dość absurdalną.
     Oczywiście transakcja, mimo przynajmniej dwukrotnie podbijanej ceny, nie doszła do skutku. Doskonale wiedzieliśmy, kto był darczyńcą i po trosze z głębokiego podziwu (a być może i szacunku?) a częściowo pewnie też czającej się w głębi duszy obawy o konsekwencje tego niegodnego czynu, postanowiliśmy, że nie rozstaniemy się z tak hojnym souvenirem. Odważyłam się go przymierzyć jedynie raz, a potem szybciutko, ku zresztą niewypowiedzianej uldze, zdeponowałam w skrytce bankowej. Gdzie, regularnie doglądany i podziwiany, spoczywa spokojnie po dziś dzień, czekając na… sami nie mamy pojęcia, co.

     Wracając zaś do sedna historii, zgodnie z niepisaną tradycją panującą w firmie Adam został wysłany w jedną z długich delegacji, z której miał wrócić dosłownie na styk przed naszym świętem. Albo i nawet zaraz po nim. Oczywiście pożegnałam go odpowiednio – przyznaję, że więcej niż jeden raz – i już w trakcie tych czułości zaczęłam się zastanawiać, czy nie skorzystać z okazji i sprawić mu jakąś wyjątkową niespodziankę? A może nie tylko jemu, ale i sobie samej? Myślałam tak i myślałam, aż wreszcie, bodaj dzień czy dwa po jego wyjeździe, przypomniałam sobie, czym w wolnych chwilach zajmuje się Sofi. Sofija. Sofia. A jak już tam sami chcecie.

     Spotkanie pierwsze

     Umówiłyśmy się w kawiarni, gdzie przy odpowiednio kalorycznym kawałku ciasta i jeszcze większej, solidnie podlanej śmietanką kawie, spokojnie sobie wszystko wytłumaczyłyśmy. No, może nie do końca spokojnie oraz zdecydowanie nie wszystko, lecz to miało się dopiero okazać. Niby po raz kolejny oznajmiłam Sofi, że widzę się z nią w bardzo konkretnej sprawie i ma nie próbować żadnych flirtów czy innych podchodów, a i ona znów obiecała, że nie będzie niczego kombinowała. Ale, jak śpiewał klasyk, nigdy nie wierz kobiecie. Przenigdy i pod żadnym pozorem! Bo o ile podejrzanie szczegółowe rozważania dotyczące relacji z Adamem mogłam jeszcze jakoś wytłumaczyć, to cokolwiek intymne pytanie, czy – cytując dosłownie – golę bobra, już niekoniecznie. Tym bardziej że zaraz po nim Sofia chciała mi zrobić zdjęcia.      Jak nietrudno się domyślić, tamtego dokładnie miejsca. Że niby potrzebowała ich dla lepszego opracowania projektu, ale coś mi wyjątkowo w jej toku myślowym nie pasowało. Ostatecznie stanęło na tym, że sfotografuję się sama, wyślę jej, co trzeba, a ona wszystko przygotuje i na koniec omówimy jedynie detale.
     Dopiłyśmy więc, dojadłyśmy oraz umówiłyśmy na dzień następny. I wtedy zaczęło się na całego.

     Spotkanie ponowne

     Cały lokal nazywany szumnie „studiem tatuażu” był tak naprawdę pojedynczym pokoikiem w oficynie kamienicy w ścisłym centrum miasta, gdzie swego czasu urzędowała równie kameralna fryzjerka czy inna kosmetyczka. Może przez stereotypowy wizerunek takich przybytków, a może i wygląd samej Sofi, ale spodziewałam się zastać tam co najmniej świątynię kultu Belzedupa. Tymczasem wnętrze było bardzo jasne, niemal szpitalnie sterylne i gdyby nie ledwie kilka reprodukcji jej – a przynajmniej tak założyłam, bo podpisane nie były – prac wiszących na ścianach, nikt na pierwszy rzut oka nie domyśliłby się zakresu oferowanych w lokalu usług.
     Sama właścicielka przybytku przywitała mnie aż nazbyt (znowu!) serdecznie i od razu przeszła do rzeczy. Oczywiście z właściwą sobie gracją, wyczuciem chwili oraz grzecznością:
     – Dobra, rozbieraj się. No, co się gapisz, muszę przymierzyć wzory! – wyjaśniła szybko, trzymając w ręku pliczek czegoś, co wyglądało jak podkolorowana, cieniutka kalka techniczna.
     O tyle dobrze, że założyłam łatwą do podwinięcia – czy nawet ściągnięcia, chociaż zakładałam, że nie będzie to konieczne – spódnicę i możliwie nie-seksowne majtki, których znalezienie w czeluściach szafy okazało się wcale nie takie proste. Niemniej już po kilku chwilach półleżałam wygodnie na leżance… szezlongu… dziwnym czymś między łóżkiem a fotelem, a Sofia po kolei prezentowała mi wzory na ekranie laptopa. Równocześnie przykładała ich szablony do dołu mojego brzucha, za każdym razem naprzemiennie to krzywiąc się z uzyskanego efektu, to podejrzanie uśmiechając. Ostatecznie, po odłożeniu ostatniego rysunku, zastanowiła się dłuższą chwilę i rozpoczęła rozmowę. Jak miało się z czasem okazać, wyjątkowo brzemienną w sutki… znaczy: skutki.
     – Słuchaj, Ewa, tak do niczego nie dojdziemy. Powiedziałaś mi, że w żaden sposób nie jesteś mną zainteresowana. Trudno, kurwa, nic nie poradzę. Ale poprosiłaś mnie o zrobienie tatuażu, chociaż przecież mogłaś pójść do kogoś innego. Nie pytam nawet, czemu to zrobiłaś, ale doceniam gest i dlatego zrobię ci wszystko najlepiej, jak tylko potrafię. Jak u siebie, a nie na odpierdol! Wyjebane w kosmos będzie! Tylko mam dwa warunki. No, może trzy.
     – Jakie? – spytałam z pewną obawą.
     – Po pierwsze, będę cię dotykać. Wybacz mi, ale wybrałaś takie miejsce, że czy chcę, czy nie chcę, nie raz położę rękę na twojej cipce.
     – Sofi!
     – Ewa! No co? – udała oburzoną. – Wiesz przecież, że taka już jestem i takie mam słownictwo! Ja pierdolę, cnotka się znalazła! Co ty myślisz, że ja nie widzę, jak patrzycie na siebie z Adamem? Jakie masz w oczach wściekłe kurwiki? Mogę się tylko domyślać, co wyrabiacie razem! – uśmiechnęła się wyjątkowo nieprzyzwoicie. – Ale wracając do tematu: mówiłam ci już w kawiarni, że powinnaś się ogolić. Nie dla mnie, chociaż nie ukrywam, że byłoby mi wtedy dużo łatwiej wszystko ogarnąć. A i tatuaż będzie wyglądał lepiej bez tych… krzaków. Dla siebie to zrób. I swojego mężczyzny. Jak uznacie, że wam to nie pasuje, za parę tygodni wszystko znów zarośnie.
     – No dobra, ale co ty masz z tym wspólnego? – wciąż nie byłam pewna, dokąd to wszystko zmierza.
     – Bo sama chcę zgolić ci piczkę. To jest mój drugi warunek.
     – I… co dalej? – byłam tak zniesmaczona jej propozycją, że nawet nie próbowałam udawać przyjaznego tonu.
     – Chcę cię zobaczyć. Bez ubrania. I właśnie tak chcę cię wytu... wytatuo... bladź! Żebyś była goła. Calutka, jak cię bozia stworzyła. I wtedy zrobię ci tak zajebisty tatuaż, że kutasy będą lecieli z nieba! I powiem więcej: nic za to od ciebie nie wezmę. To będzie mój prezent dla ciebie. W zamian za to, że będę cię mogła oglądać przez te kilka godzin. Nie chcesz mnie? I chuj, takie życie! – pozornie niedbale wzruszyła ramionami, choć jej głos aż kipiał od emocji. – Ale tego jednego pragnę i nie przekonasz mnie do zmiany decyzji! Za to obiecuję ci, że nigdy już nie poproszę o nic podobnego!
     – To wszystko?
     – To wszystko!
     – To do widzenia.
     Zeskoczyłam z leżanki, poprawiłam majtki, z powrotem naciągnęłam spódnicę na uda, szybko narzuciłam płaszcz i wyszłam, nie odwracając się. Błagalną prośbę o powrót, rzuconą spanikowanym głosem, dyplomatycznie zignorowałam.
     Następna godzina zeszła mi na kontemplacji widoku za oknem kawiarni w towarzystwie kolejnej kawy, kolejnego ciasta i kolejno następujących po sobie telefonach do trojga najbliższych mi osób. Nie, żebym miała do nich konkretne interesy, ani tym bardziej dzieliła się swoimi planami i przemyśleniami. Po prostu bardzo chciałam usłyszeć ich głosy i upewnić się, że wszystko w porządku. A w przypadku dziewczynek dodatkowo potwierdzić, że wrócą ze szkoły nie wcześniej, niż wynikało to z ich aktualnego planu zajęć. Bogatsza o wiedzę i biedniejsza o kwotę widniejącą na rachunku, podejrzanie rozrośniętą o jedną dolewkę i dwie dokładki, zastanowiłam się jeszcze chwilę i wyszłam. Udając się w nie do końca takim kierunku, jaki miałam zamiar obrać, gdy siadałam do stolika. I wcale nie będąc pewną czy decyzja, którą podjęłam, była w jakikolwiek sposób słuszna.

     Wparowałam do studia z gracją rozjuszonej mamucicy, od samego progu biorąc na cel ewidentnie zaskoczoną mym powrotem Sofię.
     – Dobra, zgadzam się! Na wszystkie trzy… to znaczy dwa i pół warunku, bo nie chcę, żebyś pracowała za darmo. Zapłacę ci tyle, ile wzięłabyś od każdego innego klienta i nie waż się policzyć mniej! – wyliczałam po kolei, nie dając sobie wejść w słowo. – Więc jak, na kiedy się umawiamy? I gdzie właściwie chcesz to zrobić? Bo przecież nie tutaj, na widoku?
     Zamiast odpowiedzi Sofi rzuciła mi się na szyję i pocałowała w policzek tak nagle, że nawet nie zdążyłam zareagować. I równie szybko odskoczyła z powrotem, jakby bojąc się, że odpłacę jej zdecydowanie mniej czule.
     – Kurwa zajebiście! Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać! – przefrunęła pod samym sufitem ze szczęścia. – A co do warunków, nie martw się. Zaraz za zapleczem mam normalne mieszkanie, a jak będzie trzeba, przeciągnę fotel z pracowni. Tylko kiedy ci pasuje?
     – A dzisiaj? Zaraz? Teraz? Bo się rozmyślę! No, nie każ mi czekać, prowadź!
     Niewielka, dwupokojowa kwatera była raczej skromna – nie tylko w porównaniu ze standardem, do którego sama byłam przyzwyczajona – za to bardzo przytulna i dobrze utrzymana. Zwłaszcza łazienka, która może i coraz głośniej domagała się wymiany kafelków, pamiętających jeszcze poprzedni ustrój, lecz jednocześnie aż lśniła czystością. Usiadłam na brzegu wanny, zaopatrzona w mocno pachnący płynem do płukania ręcznik oraz żel do mycia i rozebrałam się do pasa. Roztrząsając nieustannie, czy na pewno robię dobrze.
     – Sofi, jestem już gotowa! – zawołałam po paru minutach. – Mam tu zostać czy gdzieś pójść? Tak, żeby tobie było jak najwygodniej… Sofia?
     Stała w drzwiach z miną wyrażającą chęć natychmiastowej, panicznej rejterady.
     – Wybacz – zaczęła rozedrganym głosem – ale chyba nie mogę! Ja pierdolę, tyle razy sobie ciebie wyobrażałam i myślałam, że dam radę, ale to dla mnie za wiele! Jesteś… kurwa, jakaś ty piękna! – nie byłam do końca pewna, czy miał to być komplement, ale spuszczonego wstydliwie wzroku nie dało się źle zrozumieć. – Zostawiam ci tu maszynkę i zaczekam na…
     – Bez żartów, dobra? Najpierw stawiasz przede mną osobiste, żeby nie powiedzieć intymne żądania, a teraz, jak zgodziłam się je spełnić, to się wycofujesz? – zaczęłam na nią krzyczeć. – Jestem w twoim domu, w twoim kiblu, świecę przed tobą gołą dupą, a ty uciekasz? Masz skończyć, co zaczęłaś! Albo nie, zaczekaj chwilę…

     Zanim przemyślałam do czego tak naprawdę dążę, całkowicie odrzuciłam ręcznik, do tej pory grzecznie przysłaniający biodra. Błyskawicznie ściągnęłam bluzkę przez głowę i nie czekając na reakcję – ani tym bardziej pozwolenie – rozpięłam biustonosz. Dla lepszego efektu oparłam jeszcze nogę o brzeg wanny, ukazując kobiecość w całej krasie.
     – Posłuchaj mnie teraz uważnie, bo nie będę powtarzać! – dla większego efektu wskazałam ją palcem. – Mówiłam ci już, że nie podniecają mnie kobiety, nawet tak atrakcyjne jak ty. Bo jesteś bardzo pociągająca i nie daj sobie nigdy wmówić, że jest inaczej! Widzę jak na mnie zerkasz i… znam ten wzrok aż za dobrze. I wiem też, że teraz nie będziesz mogła myśleć o niczym innym, co nie wpłynie dobrze na mnie, na ciebie ani przede wszystkim na efekty twojej pracy. Dlatego teraz ja zaproponuję ci warunki, być może też trzy, jak ty mnie! Tylko dobrze się zastanów nad odpowiedziami, dobrze?
     – Tak – potwierdziła krótko i bez specjalnego przekonania, starając się nie rzucać pożądliwych spojrzeń w moją stronę.
     – Raz: możesz mnie oglądać, ile tylko chcesz. Dwa: możesz się przy mnie zaspokoić. Tak, dobrze zrozumiałaś, zrób sobie dobrze, jeśli chcesz. Tyle razy, ile będziesz potrzebowała i w sposób, w jaki lubisz. No, może z pominięciem jakichś szwedzkich maszynek ssąco-ciupciających! – rzuciłam najwyraźniej niezrozumiałym cytatem. – Trzy: możesz położyć rękę na moim ciele, ale nic poza tym. Nie pozwolę ci się pocałować ani w usta, ani gdziekolwiek indziej. Nie pozwolę się wypieścić i nawet nie próbuj kombinować, że niby niechcący, albo przypadkiem ręka ci zjechała. Nie ma takiej możliwości. I nie będzie. Ale na zerkanie pozwalam – westchnęłam, starając złapać oddech po tej emocjonalnej tyradzie. – To jak, najpierw mnie ogolisz czy… czyli jednak od razu.

     Przyznaję – podnieciła mnie perspektywa tego, czego za chwilę miałam doświadczyć. Mimo że nadal twardo podtrzymuję i podtrzymywać będę, nawet przy świadkach i na potwierdzonym urzędowo piśmie, że nie odczuwam pociągu seksualnego do osób własnej płci, nie byłam w stanie pozostać całkowicie obojętna wobec takiego widoku. Niemal dwukrotnie młodsza ode mnie, szczupła dziewczyna o kolorowych, nastroszonych włosach, stała naprzeciwko, opierając się lekko zgiętymi plecami o wykafelkowaną ścianę łazienki. Wciskając dłoń pod rozpięte spodnie i poruszając nią w raczej jednoznaczny sposób.
     – Jeśli chcesz, możesz się rozebrać – zaproponowałam – w końcu jesteś u siebie.
     – Ja… Ewa, połóż się na łóżku, dobrze? Nie, to nie to, co myślisz! Obiecałam, że nic ci nie zrobię, i słowa dotrzymam!
     Bez ceregieli zaciągnęła mnie do jednego z pokoi, najwyraźniej pełniącego funkcję sypialni, garderoby, toaletki i wszystkiego pomiędzy, gdzie zaległam bokiem na jednoosobowej, przykrytej polarową narzutką kanapce. I zanim zdążyłam się choć trochę wygodnie ogarnąć, Sofi już siedziała naprzeciwko mnie na fotelu. Naga tak samo jak ja, pieszcząca się bez cienia pruderii.

     Starając się zachować spokój, przyjrzałam się jej znacznie dokładniej. Była nawet nie szczupła, a wręcz chuda, z wyraźnie odznaczającymi się pod skórą żebrami, obojczykami i innymi co bardziej wystającymi kośćmi. Miała bladą, lekko zaróżowioną cerę, gęsto przyozdobioną tatuażami we wszystkich możliwych kształtach, kolorach i wielkościach. Od geometrycznych wzorów wypełnionych czymś, co wyglądało na żydowski (hebrajski się chyba powinno mówić?) alfabet, przez nieznane mi symbole, na czele ze stylizowaną dłonią z wpisanym w nią okiem opatrzności, po dużego, zawijającego się dookoła piersi kota z Cheshire. Piersi niewielkich, żeby nie powiedzieć małych – obiektywnie, a nie tylko w porównaniu do moich ogromnych, dojrzałych cycków – lecz bardzo kształtnych i proporcjonalnych.
     Ostatnie i dosłownie największe zaskoczenie stanowiła jej kobiecość. Tego, że goliła się do gładka, mogłam się jak najbardziej spodziewać, lecz sądząc po niepozornym ciele, oczekiwałam między jej nogami czegoś… mniej wyeksponowanego. Tymczasem nawet z tej odległości widziałam mocno odstające, rozpostarte szeroko niczym motyle skrzydła, intensywnie różowe płatki. Pomiędzy które Sofia zapamiętale wsuwała smukłe palce, zakończone długimi, jaskrawymi paznokciami.
     – Dobrze ci? – spytałam cicho, starając się przegnać nagłe pragnienie przyłączenia się do niej. – Pieść się, jak tylko chcesz.
     Nie czekając na dalsze zachęty, zaczęła szarpać równie nieduże co piersi, jaśniutkie sutki. W odpowiedzi na ów przypływ odwagi obróciłam się bokiem, podniosłam jedną nogę i zaczęłam wodzić dłonią po łonie. Powoli i spokojnie, bardziej żeby podniecić ją, niż siebie.
     – Jeśli sprawia ci to przyjemność, możesz do mnie mówić. Czy wolisz, żebym ja coś do ciebie powiedziała? – zachęciłam ją.
     – Chyba… wydaje mi się, że tak – wychrypiała. – Ciebie bym chciała, Ewa. Wiem, że mi nie pozwolisz i nawet nie będę nalegać, ale… mam taką ochotę chlapnąć ci minetkę!
     – A wolisz wygolone, czy naturalne? – nadal kusiłam.
     – Nie wiem, nigdy wcześniej nie widziałam takiej kobiety jak ty! Dojrzałej, naturalnej… dużej! – oddychała coraz szybciej, aż wreszcie wyrzuciła z siebie ekstatyczne wyznanie wiary. – Chryste Panie, jakie ty masz cycki! Ja pierdolę, zaraz oszaleję!
     – Tak? To popatrz!
     Doskonale zdawałam sobie sprawę, że w żadnym wypadku nie powinnam tutaj teraz być. Leżeć przed Sofią golutka, w tajemnicy przed wszystkimi. A już na pewno absolutnie, nieodwołalnie i pod żadnym pretekstem odwracać się do niej tyłem, wypinając swoją wciąż – pomimo ambitnych planów w tym wątku – zarośniętą piczkę. W dodatku wyjątkowo napuszoną po niedawnym myciu.
     – Nie powstrzymuj się dłużej – zachęciłam ją, co sądząc po docierających do moich uszu odgłosach, wcale nie było potrzebne.

***

Tekst i zdjęcie: (c) Agnessa Novvak

Opowiadanie w powyższej, poprawionej wersji, zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 03.03.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj oraz odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz