Przypadki Julii Adamskiej cz.7

Przypadki Julii Adamskiej cz.7Chwilę potem Siergiej wyłonił się z łazienki, najwyraźniej do salonu ściągnęła go siła moich myśli bądź zapach odgrzewanej pomidorówki z ryżem. Może nie była to najwytworniejsza kolacja na świecie, ale z pewnością była w stanie poprawić humor po lodowatym prysznicu. Jako drugie danie mogłam swojemu gościowi zaproponować pierogi mięsem. Poleżały sobie w zamrażalniku, jako tak zwana ostatnia deska ratunku na czarną godzinę. Najwyraźniej ten moment właśnie nastał. Odgrzewałam, rozmrażałam i zastanawiałam się, co dalej. Sytuacja była nad wyraz nietypowa. Ostatecznie  postawiłam na domową malinówkę wyprodukowaną przez jednego z wujów. Specyfik był smaczny i piło się go jak sok. Skutki spożycia odczuwało się dopiero później, albowiem producent do stworzenia tego cudownego napitku używał czystego spirytusu. Nie dziwota, że słynna Malinówka i nie mniej zacna Pigwówka miały odpowiednią moc rażenia. Zaświadczyć o tym może sam Tomasz. Jako piętnastoletni młodzian podwędził ojcu pozornie niegroźną butelkę. Skutki potajemnego pijaństwa były naprawdę opłakane. Przyszły pan doktor spędził kolejne dwadzieścia cztery godziny kursując pomiędzy toaletą, a własnym pokojem. Ciotka Krystyna nawet darowała mu szlaban, stwierdzając, że sam siebie najskuteczniej ukarał. I w sumie miała w tym stwierdzeniu dużo racji. Biedny Tomek na kilka lat nabawił się ciężkiej awersji do alkoholu. Przeszło mu dopiero w okolicach pierwszego roku studiów, a dokładniej, gdy udało mu się zaliczyć egzamin z anatomii.
     
Siedliśmy z Siergiejem naprzeciwko siebie, w pokoju zabrzmiała dość niezręczna cisza. Żadne z nas nie wiedziało, co powiedzieć, jak skomentować zaistniałą sytuację. Wystarczyło jedno pośpieszne spojrzenie w oczy i oboje, jak na komendę zachichotaliśmy jak niegrzeczne dzieciaki.  
- Jak nic trzeba opić nową uszczelkę – powiedziałam ścierając samotną łzę, która potoczyła mi się po lewym policzku. – Inaczej kran znowu odpadnie…
- Albo co gorsza wybuchnie…  
- Ewentualnie odleci – Siergiej wziął na siebie obowiązki gospodarza i wlał nam do kieliszków porcję intensywnie różowego płynu,
     
Po trzeciej kolejce oboje bardzo się rozluźniliśmy, po szóstej zaczęliśmy ze sobą swobodą całkowicie, po dwunastej otaczała nas różowa bańka mydlana.
- Jak się poznaliście?
- Na łyżwach. Koleżanka próbowała mnie nauczyć porządnie jeździć. I faktycznie prawie się udało. Tylko o hamowaniu jakoś zapomnieliśmy. No i tak wpadłam na Mareczka. Dosłownie. Rozbiłam głowę, a Marek ukruszył sobie zęba. Potem go moja mama ratowała… To znaczy ząb. Ja wylądowałam na szyciu. Nasza pierwsza randka była dziwna. Oboje byliśmy spuchnięci i na proszkach przeciwbólowych. Zaczęło się cudacznie, a skończyło się z wielkim hukiem.
- Ja swoją byłą poznałem w przedszkolu. Mieszkała po sąsiedzku, trzy domy dalej. Serio – powiedział, gdy zobaczył moją zdziwioną minę. To wcale nie oznaczało, że będziemy żyć długo i szczęśliwie. My… Ja… Zresztą nieważne – nalał sobie kolejny kieliszek nalewki i zapatrzył się w nocne niebo za oknem.
- Masz ochotę na lody. Lody są najlepsze na wszelkie smutki, zwłaszcza czekoladowe – między nami zapadło milczenie okraszone bolesnymi wspomnieniami. Chciałam jak najszybciej zmienić temat, żeby przeszłość nie popsuła magii tego wieczoru.

     Ranek nadszedł zdecydowanie zbyt gwałtownie. Obudziły mnie ostre promienie słoneczne i śmieciarze, którzy głośno klęli pod oknem. Na palcach podkradłam się do salonu. Siergiej był na swoim miejscu. Spał spokojnie na mojej nieco przykrótkiej kanapie, okryty kraciastym, wełnianym kocem. Na jednym z policzków było widać odciśniętą fakturę poduszki. Najciszej jak mogłam wycofałam się do sypialni. Z szafy wyjęłam czyste ciuchy, i pomaszerowałam do łazienki, perspektywa gorącego prysznica była wyjątkowo kusząca.     Woda zmyła resztki mojego snu i przyśpieszyła pracę mózgu. Ubrana w wygodne jeansy, z włosami owiniętymi ręcznikiem udałam się do kuchni. Mój organizm domagał się kawy. Każda komórka wołała o zastrzyk kofeiny.
- Wstałaś już… - stwierdził Siergiej zaspanym głosem. - Ile ta przeklęta nalewka miała procent?  
- Podejrzewam, że niemniej niż sześćdziesiąt. Wujek nie lubi rozmieniać się na drobne. Chcesz kawy?
- Zdecydowanie – potargał włosy i spojrzał na zegarek. – W Kijowie jest już ósma. Wybacz muszę zadzwonić. Wyszedł do łazienki, a ja zostałam ze swoimi myślami i parującą małą czarną.
     
- O której musisz być dzisiaj w pracy? – zapytał, wrzucając dwie kostki cukru do filiżanki.  
- Powinnam być jak zawsze o dziewiątej. Szefowa musi dawać dobry przykład innym.
- I wyrabiać dwieście procent normy… A stanie się coś jak dzisiaj cię nie będzie?
- Stanie. W południe mam spotkanie z mecenasem Kostrzewskim.
- W takim razie do dwunastej znikasz dla reszt świata. Jednym słowem za chwilę zostaniesz uprowadzona – pochylił się lekko w moją stronę i poczułam zapach własnego żelu pod prysznic. Mango i kwiat pomarańczy. – Zakładaj buty, kurtkę i ruszamy.
- A ja mam tu coś do gadania?
- Szczerze powiedziawszy nie za bardzo… - uśmiechnął się szelmowsko i upił kolejny łyk kawy.
     
Przed lustrem nałożyłam lekki makijaż. Tyle żeby zatuszować ślady poprzedniego wieczoru i podkreślić swoje najważniejsze atuty. W zasadzie wystarczyło piętnaście minut i kilka wprawnych pociągnięć pędzlem. Najwyraźniej miałam w sobie okruch tego samego talentu co brat. On malował na płótnie, ja najczęściej eksperymentowałam z własną fizjonomią.
     
Z zadowoleniem przyglądałam się swojemu odbiciu. Pod oczami nie było widać żadnych zasinień, wszystkie rozszerzone pory zostały ukryte pod cieniutką warstwą korektora. Naprawdę nie było się do czego przyczepić. Jedynie biała koszula prezentowała się zbyt blado i nieciekawie. Z wieszaka ściągnęłam intensywnie niebieski sweter i wciągnęłam go przez głowę. Tak ubrana mogłam ruszać na spotkanie ze swoim porywaczem.  

Dzień był naprawdę piękny. Niebo oślepiało intensywnym błękitem, a temperatura na termometrze zachęcała do spacerów. A ja dosłownie skręcałam się z emocji, w ostatnim czasie przestałam lubić niespodzianki. Życie zafundowało mi ich zbyt wiele…
- Gdzie my właściwie jedziemy?
- Bądź cierpliwa. Jeszcze jakieś dziesięć minut – Siergiej popatrzył na mnie uważnie, uśmiechnął się szelmowsko i ponownie skupił się na kierowaniu samochodem.
- Dobrze, że tylko dziesięć. Jeśli byłoby piętnaście to bym cię udusiła – Mój towarzysz nic nie powiedział, parsknął tylko głośnym śmiechem. Zaczęłam z niepokojem śledzić ruchy wskazówek na zegarku. Od nadmiaru energii po prostu mnie roznosiło.
- Dojechaliśmy… Choć zobaczysz co dla ciebie mam – słowa wypowiedziane z lekkim wschodnim akcentem sprawiły, że oderwałam wzrok od cyferblatu. Moim oczom ukazała się zwykłą hala. Nijaki kolor ścian sprawił, że praktycznie wtapiała się w otoczenie. Siergiej energicznie wysiadł z samochodu i szarmancko otworzył przede mną drzwi.
- No chodź, nie zamierzam cię zjeść. – Wprowadził mnie przez skrzypiące wejście i tak oto znalazłam się na lodowisku. – Musisz poznać Iwana, to on zarządza całym tym interesem – wspomniany Iwan był niezwykle sympatycznym osobnikiem, ubranym w czerwony nieco sfatygowany polar. Nakrył moją dłoń swoją i życzył sukcesów.

Lexaa

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 1289 słów i 7653 znaków. Tagi: #niespodzinka #kontrahent #kawa

1 komentarz

 
  • Olifffka<3

    Extra!

    23 lis 2016