Przypadki Julii Adamskiej cz.10

Przypadki Julii Adamskiej cz.10- Cholera – uświadomiłam sobie, że powinnam się przebrać, a przede wszystkim wysuszać włosy i uczesać. Największy problem miałam z doborem stroju, nie przywiozłam ze sobą żadnych fajnych ciuchów. W mojej walizce przeważały zwykłe jeansy i koszulki. Nie miałam też czasu żeby jechać do domu. Jedynym wyjściem były poszukiwania w szafach siostry i matki. Byłam pewna, że żadna z nich nie miała nic przeciwko. Wykopaliska w garderobie rodzicielki nie przyniosły żadnego skutku, wszystko było jakieś takie zbyt eleganckie. Jedynym ratunkiem Olka, a raczej jej ciuchy. Miałam szczęście, siostra miała dobry gust i podobny rozmiar. Z morza ubrań udało mi się wyłowić dwie całkiem fajne sukienki. Pierwsza z nich była ciemnoszara, prawie czarna, druga miała kolor dojrzałej śliwki. Wybrałam soczysty fiolet, grafit wydał mi się zbyt smutny i monotonny.  
     
Wysuszyłam włosy, które same ułożyły się w miękkie fale. Wystarczyło kilka wsuwek i fryzura gotowa. Przejrzałam się w wielkim lustrze w holu. Wyglądałam całkiem ładnie, brakowało tylko biżuterii, która stałaby się swoistą kropką nad i. Przypomniałam sobie, że mama miała w szkatułce taki srebrny komplet. Kolczyki w kształcie rozgwiazd i bransoletka kompletu. Całość wyglądała ładnie, ale niezobowiązująco. Tak jakbym wcale nie zastawiała się nad wyborem stroju. I o to właśnie chodziło. Wyjęłam kieliszki i korkociąg i właściwie nie miałam już nic do roboty. Jedzenie z restauracji przyjechało pięknie podane. Nie było sensu tego ruszać, jeszcze zniszczyłabym tą misterną konstrukcję.
     
Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Randki. Zwykłego spotkanie kumpli. Moje wahania przerwał dzwonek do drzwi. Wytarłam spocone dłonie i starałam się uspokoić przyśpieszony oddech. Przy wejściu towarzyszył mi pies, najwyraźniej wyczuł, że coś się święci, a może po prostu znudziło mu się wylegiwanie przed kominkiem. Uniósł swój wielki łeb, szczeknął głucho i pyskiem trącił rękę gościa, domagając się głaskania. Mimo swojego rozmiar Lars był strasznym pieszczochem, uwielbiał drapanie za uchem, zabawy z piłką i długie spacery.
- Spodziewałem się raczej Pekińczyka albo Yorka… - mina zdradzała, że mój gość był nieco skonsternowany.
- Lars to tak naprawdę taka przytulanka, zresztą sam widzisz – pies wpatrywał się w Siergieja i radośnie merdał ogonem. Najwyraźniej nowy znajomy wyjątkowo przypadł mu do gustu. Na Marka zawsze warczał, a w najlepszym wypadku po prostu go ignorował. To chyba coś znaczyło?
- Z zapomniałbym… - w moim kierunku powędrowała paczka opakowana w ozdobny papier. – Spóźniony prezent gwiazdkowy… - na jego policzkach pojawił się lekki rumieniec. A może mi się wydawało i to była tylko gra świateł? Zaczęłam ostrożnie odwijać papier. Miałam przeczucie, że w środku jest coś naprawdę wyjątkowego i nie myliłam się. W moich dłoniach znalazł się przepiękny, stary album ze zdjęciami przedwojennego Lwowa. Na moje oko autentyk, bardzo drogi i trudny do zdobycia. Zrobiło mi się głupio, bo przy tym mój podarunek wypadał blado i zwyczajnie. Ale nie było odwrotu.
- Poczekaj chwilę, ja też mam coś dla ciebie… - po swój prezent musiałam pójść na górę. Od kilku dni stał gotowy, oprawiony. Czekał na nowego właściciela.
- Proszę bardzo – byłam ciekawa jego reakcji, a jednocześnie chciałam uciec z pokoju. Byłam tak pobudzona, że słyszałam bicie swojego serca i szum krwi w żyłach. – To mapa nieba z nad Lwowa – w jego oczach zauważyłam autentyczną radość i wzruszenie. Cieszyłam się, że udało mi się namówić brata na wykonanie tego obrazu. Byłam pewna, że za jakiś czas przyjdzie mi za tę przysługę drogo zapłacić. Trudno. Wiedziałam, że to była opłacalna inwestycja.
- Dziękuję bardzo – Siergiej ostrożnie oparł obraz o kanapę. – Jeszcze raz dziękuję, to wspaniały prezent – podszedł do mnie i delikatnie przytulił. Nie miałam wyjścia i również obielam go rękami. Wyglądało to nieco dziwnie. Byłam bez obcasów, przez to różnica wzrostu była jeszcze bardziej zauważalna. Poczułam się malutka i krucha, ale wcale mi to nie przeszkadzało. W tym pokoju był cały mój świat, wszystko czego potrzebowałam do życia. Wiedziałam, że ten uścisk nie będzie trwał wiecznie, chciałam zapamiętać i czuć jak najwięcej.  
     
Ktoś zdecydowanie zbyt wcześnie odpalił sztuczne ognie. Huk obudził psa i sprawił, że oboje z Siergiejem wróciliśmy do rzeczywistości. Powoli odsunęliśmy się od siebie, ale nie traciliśmy kontaktu wzrokowego. Za każde spojrzenie było jak impuls elektryczny. Aż dziw, że włosy nie stanęły mi dęba…
- Czerwone czy białe? – zapytałam. Oczywiście wiedziałam, że konkretne wino serwuje się do konkretnych potraw, ale dzisiaj miałam wszystkie zasady i etykietę w nosie. Najchętniej napiłabym się po prostu czystej wódki, ale jej jak na złość nie było. Musiałam zadowolić się winem, ewentualnie Advocatem. Ten ostatni wywoływał u mnie mdłości, nie musiałam go nawet pić. Wystarczyło, że popatrzyłam na butelkę.  

     Siergiej milczał w kwestii wina, ba tego wieczora był jeszcze bardziej wyciszony niż zwykle. Patrzył na płonące szczapy w kominku i machinalnie głaskał psi łeb.  
- Dam grosz za twoje myśli – powiedziałam, gdy wreszcie udało mi się uporać z korkiem. Rozlałam ciemnoczerwony płyn do kieliszków.
- Dlaczego tylko grosz? – jasnoniebieskie wpatrywały się we mnie badawczo.
- Grosz brzmi lepiej niż złotówka, po za tym mamy recesję gospodarczą.
- Ja mam przez tą recesję tracić pieniądze? Też coś! – w jego głosie usłyszałam słabo udawane oburzenie.
- Nie wiedziałam, że z ciebie taki paskudny materialista Możemy negocjować ceny, ale po nowym roku.
- Takiego biznesu jeszcze nikt mi nie proponował…
- A widzisz! Trzeba było wcześniej przyjechać do Polski.
- Gdybym wiedział… Gdybym wiedział … A właściwie dlaczego zdecydowałaś się spędzić Sylwestra z takim podstarzałym nudziarzem jak ja? Nie ma już żadnych imprez w Warszawie?
- Pewnie jakieś są. Ale ja nie jestem nimi zainteresowana, za to mam słabość do podstarzałych nudziarzy. Już od dziecka – Siergiej roześmiał się głośno, a wokół jego oczu pojawiła się siateczka drobnych zmarszczek. Miałam ochotę ich dotknąć, poznać opuszkami palców ich fakturę. Wiedziałam, że muszę odzyskać nad sobą kontrolę. Upiłam kolejny łyk wina mając nadzieję, że mój gość nie zauważy krwistych wypieków na moich policzkach. Doskonale wiedziałam, że moje zachowanie nie przystoi dorosłej kobiecie. Najwyraźniej w moim umyśle nastąpił jakiś regres i zaczynałam zmieniać się w infantylną nastolatkę. – Nic na to nie poradzę, widocznie ten typ już tak ma…
- W takim razie powinniśmy wypić za nasze dziwactwa.
- Zdecydowanie – uniosłam kieliszek, ale upiłam tylko symboliczny łyk. Nie chwiałam, aby wino przejęło kontrolę nad moim ciałem, zwłaszcza nad językiem.  
- Może zatańczymy? Jeśli w tym tempie będziemy opróżniać butelki nie dotrwamy nawet do dwunastej – kiwnęłam głową na znak zgody.  
- Muszę tylko zmienić buty – Siergiej spojrzał na mnie pytająco, ale nie oponował. Pobiegłam na górę i wsunęłam stopy w buty na słupku. Były zdecydowanie mniej wygodne niż miękkie baletki, ale o wiele lepiej sprawdzały się w tańcu z mężczyzną o wzroście przekraczającym metr osiemdziesiąt.  
     
Wróciłam na dół i zastałam gościa przy sprzęcie grającym. Uważnie studiował kolekcję płyt kompaktowych zgromadzoną przez moich rodziców. Najwyraźniej nie mógł się zdecydować, bo na jego czole pojawił się wyraźny mars. Chciałam mu pomóc, ale wiedziałam, jaką muzykę lubi. Miałam nadzieję, że nie jest fanem techno ani tym bardziej rapu.  
- To wygląda nieźle… - zauważyłam, że wziął do ręki jedną ze składanek, którą rodzice mieli przygotowaną na różne okazje. Kompilacja ulubionej muzyki w jednym miejscu, bez konieczności przeszukiwania całej sterty kompaktów niczym pijany DJ na weselu. Z drugiej strony nie jestem pewna czy oni aby nie przerzucili się już na mp3…
     
Z głośników popłynął wszystkim dobrze znany głos Franka Sinatry. Siergiej ukłonił się dwornie, a ja poczułam się jak jedna z bohaterek „Anny Kareniny”, najwyraźniej w naszych żyłach płynęła odpowiednia dawka alkoholu, która sprawiła że świat wydał nam się sto razy piękniejszy.  
     
Taniec z Piotrowiczem przypominał nieco jazdę na łyżwach, tylko na parkiecie czułam się o wiele pewniej. Podłoże nie uciekało mi spod stóp. Siergiej był dobrym partnerem, dobrze wczuwał się w rytm muzyki i umiał odpowiednio poprowadzić partnerkę. Stanowczo, ale nie gwałtownie. Przypominał mi tym nieco mojego dziadka, który uczył mnie tańczyć, gdy miałam pięć czy sześć lat. Kazał stawać mi na swoich stopach i poruszać się w takt.  
     
Przetańczyliśmy kilka kawałków i właściwie przegapilibyśmy nadejście Nowego Roku, gdyby nie pies, który zaczął się gwałtownie domagać wypuszczenia na dwór. Na szczęście z tym nie było większego kłopotu. Wystarczyło uchylić drzwi na taras i Lars już sobie sam poradził, posesja była szczelnie ogrodzona i nie istniały żadne obawy, że psu może się coś stać. Jeśli zechce wrócić na swoje posłanie to będzie uderzał łapą o framugę. Jeśli nie w ogrodzie czekała na niego obszerna i ocieplona buda…
     
Za dziesięć dwunasta zaczęły wybuchać pierwsze fajerwerki. Staliśmy przy oknie i obserwowaliśmy różnokolorowe snopy iskier.
- Jeszcze jakieś trzy i pół minuty… - Siergiej bacznie śledził wskazówki na swoim zegarku. Nie zostało zbyt wiele czasu. Przyszedł czas na tą najważniejszą butelkę, która przez cały wieczór chłodziła się w zamrażalniku. Owinęłam śliskie w zwykłą, kuchenną ścierkę, a Siergiej czynił honory domu. Korek niemal bezgłośnie wyskoczył z butelki i musujący trunek został rozlany do dwóch kryształowych kieliszków, które zostały przywiezione przed trzydziestu laty z Pragi. Stary, dobry kryształ ciągle pięknie się prezentował i rzucał tęczowe refleksy na ścinany.

     Na dworze wybuchła cała iluminacja barw. Znak, że cały świat właśnie wkroczył w nowy rok. Jak zwykle z przytupem i hałasem.  
Siergiej delikatnie przytrzymał mnie za ramiona i zaczął całować w policzki trzy razy, jak to na wschodzie. Oczywiście nie widziałam w tym zwyczaju nic niewłaściwego. Tak cieszyli się ludzie na ulicach wielu miast, na przykład Moskwy czy Kijowa. Oczywiście cieszyłam się, że nie całuje mnie obcy mężczyzna, ale trudno to było zaliczyć do romantycznych porywów serca. Mimo to z czystym sumieniem mogłam zaliczyć tą imprezę do udanych.

- Szczęśliwego, Nowego roku – oboje jeszcze raz delikatnie stuknęliśmy się kieliszkami i upiliśmy łyk noworocznego szampana. Bąbelki mile łaskotały w język i idealnie oddawały mój nastrój w tamtym momencie. Sama byłam taką bańką szczęścia, która beztrosko unosiła się gdzieś w powietrzu. Z przyjemnością patrzyłam na Siergieja, który uśmiechał się leniwie, najwyraźniej jemu też brakowało beztroskiej zabawy.  
- Co powiesz na zabawę w śnieżki? – popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. Najwyraźniej był o wiele bardziej wstawiony niż wyglądał.
- Właściwie czemu nie… - też nie byłam trzeźwa.
     
Z szafy w przedpokoju wyciągnęłam kozaki, puchową kurtkę i ciepły szalik. Siergiej nie przejmował się takimi drobiazgami, wybiegł na zewnątrz w samej koszuli i w swetrze. Po chwili zaczął we mnie celować śnieżnymi kulkami. Nie pozostawałam mu dłużna, schowałam się za wielkim klonem i wrzuciłam mu sporą porcję białego puchu za kołnierz. Szybko przyszło mi pożałować mojego występku. Siergiej wziął mnie na ręce i po chwili wylądowałam tyłkiem w wielkiej pryzmie śniegu. Po dwudziestu minutach wyglądaliśmy jak dwa białe bałwany, nawet nosy mieliśmy w odpowiednio jaskrawych kolorach. Pies przez chwilę patrzył na nas z zainteresowaniem, ale najwyraźniej stwierdził, że ma do czynienia z parą idiotów. Schował się w budzie i pogrążył się w swych psich snach, w których parówki rosły na drzewach, a steki spadały z nieba.
     
Cały Nowy Rok odsypiałam Sylwestrowe hulanki. Telefon milczał, ale wcale się tym nie martwiłam, każdemu przecież należy się chwila spokoju. Zwłaszcza po takiej ilości wina… Natomiast drugiego stycznia byłam poważnie zdenerwowana. Piotrowicz nie przyszedł na umówione spotkanie o dziewiątej, co więcej nie uprzedził telefonicznie, że go nie będzie. To było co najmniej dziwne i nie w jego stylu. Zawsze uprzedzał nawet o najmniejszym spóźnieniu. Nie odbierał telefony i nie odpisywał na smsy. Zaczynałam się poważnie martwić. W żołądku miałam jeden wielki kamień. Mało brakowało, a zaczęłabym płakać. W Sali konferencyjnej otoczona kilkunastoma pracownikami.

Lexaa

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 2319 słów i 13205 znaków.

1 komentarz