Strażniczka Bałtyku (VIII) "Wolfpack"

Strażniczka Bałtyku (VIII) "Wolfpack"Dla Klaudii najgorsze było, że ten elegancko ubrany niski Arab nic nie robił. Usiadł na krześle i przyglądał się jej, do połowy obnażonej. To, że nic nie robił i przewiercał ją, tymi swoimi oczami było najgorsze. Wolałaby, aby ją zwyzywał, wypytywał o coś, o cokolwiek. Ta głucha cisza w tym pomieszczeniu ją przerażała.
W końcu wstał i otworzył drzwi. Stanął w nich i krzyknął coś po arabsku. Nie zamknąwszy drzwi, usiadł ponownie na krześle i nadal jej się przyglądał. Po chwili pojawił się jeden z wartowników, ten, którego wcześniej odprawił niedoszły gwałciciel.
— Rozkuj ją — rozkazał ten elegancik.
Terrorysta pokornie wykonał zlecony mu rozkaz. Wreszcie nie uciskały ją kajdanki na nogach i dłoniach. Jedną z dłoni otarła naciętą pierś i pospiesznie poczęła zapinać guziki mundurowej bluzy. Wartownik stał przy niej z kałasznikowem gotowym do strzału. Ten drugi nadal siedział i przyglądał się jej czynnościom. W końcu podniósł się i podszedł do niej. Nadal lustrował ją swoimi ciekawskimi oczyma. Bała się tego wzroku, był na swój sposób straszny.
— Nie ciekawi cię zielonooka, co z tobą zrobimy? — po raz pierwszy płynną angielszczyzną zadał jej pytanie.
Jego głos był aksamitny i delikatny, w przeciwieństwie do wyrazu oczu. Nadal tkwił przy niej z zasłoniętą „arafatką” twarzą.
— Wymienicie na swoich bojowników — odparła cicho, patrząc mu prosto w twarz.
Roześmiał się głośno. Kobieta nie wiedziała, co go tak rozbawiło.
— Mylisz się, bardzo się mylisz — odparł i skierował swe kroki ponownie w kierunku korytarza.
Ponownie krzyknął coś po arabsku. Pojawił się jej niedoszły gwałciciel. Polecił mu coś. Tamten wyprostowany słuchał swojego pryncypała w pełnym skupieniu. Rozmawiali szeptem. Po chwili ten, którego zawołał, odszedł.
„To musi być jakaś szycha, może ich przywódca?”.
Domniemany przywódca wrócił do niej. Stał znów blisko, bardzo blisko. Gdyby nie chusta na jego twarzy z pewnością poczułaby jego oddech.
— Nie, niewierna, twój rząd na razie zbywa nas jakimiś obiecankami i gra na zwłokę. O twoim uprowadzeniu nikt nie wie, nie ogłosili tego. ONZ też nie kwapi się z poszukiwaniami – mówił powoli, tak, by zrozumiała.
Te słowa wzbudzały w niej coraz większy strach i przerażenie. Podejrzewała, co jej chciał przekazać.
— Dlaczego, dlaczego to robicie? Jestem tutaj, by nieść pomoc. Jestem ratowniczką, ratujemy waszych ludzi… – zaczęła się tłumaczyć, chcąc go wsiąść na litość.
— A w tym czasie wasi ludzie w Iraku i Afganistanie mordują nasze kobiety i dzieci — przerwał jej.
Odwrócił się, gdy w otwartych drzwiach pojawił się jej niedoszły gwałciciel. Wręczył mu jakieś dokumenty. Odebrał je od niego i zasiadł na krześle. Wartownikowi dał znak, by przyprowadził ją do niewielkiego stolika, przy którym siedział. Gdy się zbliżyła dojrzała, że to jej dokumenty i rzeczy osobiste, jakie miała.
— Klaudia Błońska, ratowniczka morska, podoficer marynarki wojennej — przeczytał z jej legitymacji podoficerskiej.
Przelatywał wzrokiem kolejne otwierane strony dokumentu. W końcu dotarł do ostatniej strony, gdzie była rubryka „Adres najbliższej rodziny”.
— Tu mieszkasz, dobrze, bardzo dobrze, będziemy wiedzieć, gdzie wysłać film z egzekucji — dodał.
Była u kresu wytrzymałości. Wyciągnął z kieszeni marynarki niewielki notesik i długopis. Zapisał coś – dobrze wiedziała, że to był jej adres.
— Proszę, nie rób tego, mam małe dziecko — szepnęła błagalnym głosem.
— Masz dziecko? Miejsce matki jest przy dziecku, a nie na polu walki. Nie jesteś matką, nie masz prawa tak się nazywać – odparł jej.
Odłożył jej legitymację na bok i do ręki wziął zdjęcie Sebastiana. Nosiła je razem ze zdjęciem Radka w lewej kieszeni marynarki munduru.
— To twój mąż? — zapytał.
— Nie, partner.
Zdziwił się. Dojrzała to w wyrazie jego oczu. Odłożył zdjęcie Sebastiana i wziął ze stołu zdjęcie Radka.
— A ten?
— Ojciec mojego synka.
Gwałtownie wstał od stołu i z jakimś dzikim wyrazem w oczach zbliżył się do niej. Zamachnął się i z otwartej dłoni uderzył ją w twarz.
— Ty cudzołożnico, niewierna dziwko, tylko ci jedno w głowie — wyrzucił z siebie.
Zamachnął się tak mocno, że w wyniku tego zasłaniająca mu twarz arafatka opadła i Klaudia mogła dojrzeć jego twarz. Szybko zaczął ją poprawiać, lecz kobieta zdążyła ją zapamiętać. Było w niej coś, co nie pasowało do tych złych oczu.
— Skoro to lubisz cudzołożnico, to gwarantuje ci, że przed śmiercią, posiądą cię moi ludzie, ci ostatni w hierarchii, bo niegodna jesteś, by spółkował z tobą ktoś inny.
Coś w niej pękło. Nie miała zamiaru błagać i prosić o litość. Nie miała zamiaru płaszczyć się przed nim. Uwolniła się w niej Klaudia-wojowniczka. Mocno trzymana przez wartownika, mogła zdobyć się tylko na jedno.
— Pierdol się, nasi ludzie cię zabiją — wycedziła cicho po angielsku i splunęła mu w twarz.
Ślina wylądowała na jego nosie. Odskoczył od niej, jak oparzony i wrzasnął z całej siły. Poczuła, jak dostaje cios kolbą w brzuch, a potem w klatkę piersiową. Dopadł do niej ten drugi, dobrze mówiący po angielsku. Upadła na zimną posadzkę, Czuła jak spadają na nią kopniaki w brzuch. Skuliła się tylko i dłońmi zasłoniła twarz.
Przestali po chwili. Ten elegancik chyba im kazał. Leżała nieruchomo. Wrzasnął ponownie na nich. Poczuła, jak silne dłonie podnoszą ją z podłogi. Bez pardonu ściągano z niej ubranie. Najpierw bluzę munduru, potem spodnie. Wierzgała, próbowała jakoś się bronić, lecz nie miała żadnych szans. Dwójka mężczyzn górowała nad nią siłą. Zdała sobie sprawę, że za chwilę stanie się to, o czym mówił ten herszt. Zdjęli jej buty i po chwili bez najmniejszych problemów ściągnęli spodnie wraz z figami. Była kompletnie naga.
Elegancik coś krzyczał na nich. Nie za bardzo rozumiała co. Zwarła nogi, nie mając zamiaru im ułatwić gwałtu, bo tego się spodziewała. Widziała tylko, jak lufa kałasznikowa zbliża się do jej czoła i po chwili poczuła jej zimną stal na skórze.
Stali nad nią we trzech. Elegant z prawej, niedoszły gwałciciel z lewej i ten wartownik za jej głową. Czuła jak jej ciało drży, jak mięśnie się zaciskają i stają się twarde jak skała. Śmiali się i majstrowali przy swoich spodniach.
„Jeżeli, któryś mi go wsadzi w usta, to mu go odgryzę”.
Ku jej zdziwieniu, nic takiego się nie stało. Wyciągnęli na wierzch swoje penisy i... zaczęli na nią sikać. Strużki moczu lądowały na jej ciele, na włosach, twarzy, piersiach i brzuchu. Zaskoczona, nawet nie drgnęła. Czuła tylko obrzydzenie i zapach moczu, specyficznego moczu. Nie mogła się ruszyć, lufa karabinu, jakby przyszpiliła jej czoło do podłogi. Nic nie mogąc zrobić, czekała, aż skończą.
Czuła się zbrukana. Nikt w życiu jej tak nie poniżył i na swoisty sposób zbezcześcił. Jeszcze ten ich rechot. Niedoszły gwałciciel tak operował swym narządem, by kierować strumień moczu na jej usta. Zamknęła je. Musiała zamknąć na chwilę oczy, gdyż i na nie spadały krople uryny. Była cała w moczu, mokra śmierdząca i z ogromnym poczuciem wstydu.
„Zajebie ich wszystkich za to, zajebie” – poprzysięgła sobie w tej chwili.
Gdy skończyli, otworzyła oczy. Stali nadal nad nią uśmiechnięci i zadowoleni. Omiotła ich wszystkich wściekłym wzrokiem. Zdała sobie sprawę, że ją na razie nie zgwałcą. Przynajmniej, nie oni.
— Zabiją mnie? Na pewno? Kto? To ja zabiję twojego bękarta, mamy swoich ludzi na całym świecie. Jego, twoją matkę, ojca, kochasia i kogo tam jeszcze masz. Po północy moi ludzie, którzy są tutaj, zabawią się z tobą, skoro to lubisz i nie zrobią tego, co my. Będziesz wyła z rozkoszy lub bólu kurwo – usłyszała.
Było już jej wszystko jedno, zdała sobie sprawę, że tylko cud ją może uratować, a jeżeli tak się stanie, to nie spocznie i zrobi wszystko, by zabić tego skurwysyna i tych dwóch pozostałych. Tylko to jej teraz kotłowało się w głowie.
Wartownik cofnął lufę karabinka z czoła Klaudii. Herszt wydał rozkaz, a obaj terroryści chwycili ją pod pachy i wywlekli na korytarz. Tam przekazali ją kolejnej dwójce zamachowców. Klaudia lustrowała pomieszczenia, starając się zapamiętać każdy szczegół. Nie miała zamiaru tak łatwo sprzedać własnej skóry; każdy detal mógł okazać się istotny.
Po chwili całkowicie naga wylądowała w celi. Gdy tylko drzwi się zamknęły, znalazł się przy niej Alosza. Miał łzy w oczach, płakał, widząc ją w takim stanie.
— Jezu „Biełka” co oni ci zrobili, po co ci to było — użalał się nad nią i jednocześnie ściągał z siebie górę munduru.
Okrył nim jej nagie ciało. Nie zważając na to, że śmierdziała jeszcze gorzej niż przedtem, mocno przytulił ją do siebie i głaskał po wilgotnych włosach.
— Już dobrze, już dobrze — mówił uspokajająco.
Po chwili do karceru wrzucono jej mundur i buty. Lekarz szybko wstał i przyniósł je jej. Nie mogli znaleźć jej fig. Pomógł jej założyć mundur na gołe ciało i zasznurował buty.
— „Biełka”, co oni ci zrobili? — zapytał szeptem.
— Nic, na szczęście nic, ale nie daruje im tego — odparła — Która godzina? — zapytała, pamiętając groźbę herszta.
— Dwudziesta druga dwadzieścia trzy — usłyszała w odpowiedzi.
Nie miała swojego zegarka ani pierścionka zaręczynowego, który dostała od Radka. Ten cholerny niedoszły gwałciciel zabrał jej wszystkie kosztowne rzeczy.
— Oni nas zabiją, Alosza, musimy coś zrobić — powiedziała do lekarza.
Spojrzał na nią jak na wariatkę. Zdała sobie sprawę, że nie podziela jej zdania.

Lotniskowiec „Admirał Kuzniecow”, sala odpraw, 2 mile morskie od rosyjskiej bazy morskiej w Tartus, Syria, w tym samym czasie.

To była ostatnia odprawa przed akcją — cholernie szczegółowa, zawierająca najnowsze dane z rozpoznania agenturalnego. Po niej mogliśmy jeszcze otrzymać jakieś informacje zdobyte w ostatniej chwili, ale wtedy cała modyfikacja planu spoczywałaby na moich barkach. Nie lubiłem tego; nikt nie lubi, gdy do gotowego, perfekcyjnie opracowanego planu w ostatniej chwili dostaje się dane, które mogą wywrócić cały proces planowania.
Siedzieliśmy na wygodnych krzesłach, wszyscy, którzy mieli brać udział w działaniach — zarówno ci w bezpośrednich akcjach, jak i ci, którzy zabezpieczali naszą operację. Z batalionem WRE, mieliśmy łączność przez kodowany kanał transmisji. Właśnie w tej chwili referował ich dowódca.
— Jak wiadomo, od wczoraj w ramach ćwiczeń o kryptonimie „Jenisej” realizujemy zadania związane z paraliżowaniem łączności radiowej i systemów radiolokacyjnych potencjalnego przeciwnika. Za przeciwnika mamy jednostki wojsk lądowych i sił powietrznych Republiki Syrii. Jaki jest bezpośredni cel naszych działań, wiemy tylko my; kolegów z Syrii, z wiadomych względów, nie informowaliśmy. Wszystkie podległe mi siły i środki są w pełnej gotowości do wsparcia zadania o kryptonimie „Pik”. Stacje zakłóceń R-325M2, R-330U, R-934 i 378 oraz stacje zakłóceń systemów radiolokacyjnych i nawigacyjnych są gotowe. Systemy antenowe są ustawione na właściwych azymutach. Siły zbrojne Libanu są poinformowane o możliwych zakłóceniach i dały nam wolną przestrzeń czasową od 22:45 do 04:40. W tym czasie nie będzie operowało lotnictwo cywilne w porcie w Bejrucie. Gdyby jakiś statek powietrzny potrzebował pomocy, utrzymujemy stałe łącze telefoniczne z nimi, jak i z Kwaterą Główną UNIFIL. Siły morskie wchodzące w MTF są poinformowane o potencjalnych zakłóceniach, podobnie jak siły UNIFIL i UNDOF. Działamy na stacjach R-325M2 na 50% mocy, gdyż większa nie jest potrzebna. Do bezpośredniego wsparcia zadania „Pik” wyznaczono, dwa śmigłowce WRE „Ryczag”. Jeden jest już na waszym pokładzie, drugi u nas w gotowości numer jeden.
Koledzy z batalionu WRE, jak zawsze, byli perfekcjonistami. Ostatnio dali pokaz swojego kunsztu, gdy przejmowaliśmy skarbnika. Pełen szacunek i czapki z głów. Niedoceniani specjaliści torujący drogę innym i paraliżujący to, co w wojsku najważniejsze — stanowiska dowodzenia oraz łączność radiową i systemy radiolokacyjne. Otwierali bramy dla statków powietrznych i maskowali ich działania.
Każdy z obecnych siedział w skupieniu, a ja wyostrzyłem wszystkie swoje zmysły do maksimum. To była moja pierwsza tak poważna akcja. Wcześniejsze nie miały takiego rozmachu — ot, pojmać jakiegoś lokalnego watażkę, zlikwidować grupę terrorystyczną. Tamte nie równały się tej.
Po kolei referowali pozostali. Do naszej dyspozycji dostaliśmy dwa Ka-29, a jako osłonę WRE wspomnianego wcześniej Mi-8 „Ryczag”. Flota już od dwóch dni ćwiczyła na przybrzeżnych wodach Syrii przedsięwzięcia obejmujące ZOP i ratownicze. Kamowy 27 w obu tych konfiguracjach zapuszczały się prawie pod libańską granicę morską, realizując szkoleniowe zadania. Całość ich działań nadzorował Ka-31, który był swoistym punktem kierowania i dowodzenia, gdyż, posiadając niezbędne wyposażenie elektroniczne i radar o dość sporym zasięgu, mógł ostrzegać wszystkie statki powietrzne o grożącym niebezpieczeństwie.
Ścisłe dowództwo akcji znajdowało się tu — na Kuzniecowie. Tu była grupa dowodząco-koordynacyjna z chłopakami i dziewczynami z rozpoznania, logistyki, wywiadu i co tam jeszcze było potrzebne. Swoiste Stanowisko Dowodzenia — dowodzące i zarządzające siłami i środkami wydzielonymi do działań.
Z największą uwagą słuchałem ludzi z wywiadu agenturalnego i rozpoznania. Określili, jaka łajba ma około 02:30 wypłynąć z portu z zakładnikami i o której ma tam dotrzeć. Czwórka ludzi ze specjalnego pododdziału morskiego specnazu miała być przerzucona osobnym śmigłowcem parę mil od portu, aby sprawnie przejąć tę syryjską łajbę. Dostali do dyspozycji ratowniczego Ka-27PS, który po akcji miał ewakuować naszych porwanych.
— I ostatnia sprawa panowie i panie. Gdyby coś zawiodło, mamy jeszcze w ostateczności załogę Ka-32 z UNIFIL-u. To rosyjsko-kazachsko-serbska załoga. Pilotom nasz agent w UNIFIL-u przekazał informację o tym, że w ostateczności muszą nam pomóc. Przypominam, to ostateczność. Miejmy nadzieję, że nasz plan wypali i zamiast ich wezwać do pomocy, wezwą nasz śmigłowiec ratunkowy.
Jak zawsze na końcu odprawy padło sakramentalne pytanie, czy są pytania. Nie było. Wszystko wytłumaczono tak dokładnie, że nie dało się tego bardziej precyzyjnie ująć.
— Koniec odprawy, do zadań. Powodzenia.
Lotniskowiec był dwie mile od portu. Gdy wyszliśmy na jego pokład, właśnie startowały kolejne dwa Ka-27PŁ, a za nimi myśliwski MiG-29K. Maskujące nasze działania ćwiczenia szły pełną parą. Cudowna „maskirowka” naszych działań.
„Czy to wystarczy?” — przeszło mi przez myśl.
„Musi, a ty zrobisz wszystko, jak najlepiej potrafisz” — dopowiedziałem sobie w głębi duszy po chwili i pogłaskałem siedzącego obok mnie Demona.  
Zebrałem wszystkich, z którymi miałem działać na libańskiej ziemi. Tkwiliśmy przy naszych dwóch Ka-29.
— Panowie, ostatnia chwila, by powiedzieć „nie”, i nikt z nas nie potraktuje tego jako tchórzostwa. Lepiej zrobić to teraz niż zawieść w walce. Czy ktoś się wycofuje? – zadałem sakramentalne pytanie, które musiałem zadać, by mieć spokojne sumienie.
Widziałem te poważne i zacięte wyrazy twarzy. To nie byli rekruci, bohaterowie w gębie, a w realu ciepłe kluchy, co tylko potrafią dużo gadać. To była elita wojsk specjalnych Polski i Federacji Rosyjskiej. Wiedziałem, że mamy jeszcze czas; nie warto było pakować w tej chwili ludzi na pokład śmigłowców i męczyć ich tam.
— Wszystkie kieszenie na lewą stronę, nie chcę widzieć w nich nic prywatnego — rozkazałem.
Wszyscy jak jeden wywalili kieszenie na lewą stronę i z kieszeni, gdzie tak się nie dało, powyciągali rzeczy, które tam tkwiły. Z dumą stwierdziłem, że moje słowa wzięli sobie do serca. Technicy załadowywali do zamocowanych na pylonach wyrzutniach 80-milimetrowe pociski rakietowe. Tak na wszelki wypadek, gdyby coś. Oba śmigłowce miały zamalowane znaki przynależności państwowej. Kto teraz się nie wycofał, musiał zdawać sobie sprawę, w co się pakuje.
— Kto palący, niech pali, póki jeszcze czas, czekamy na sygnał — oznajmiłem.
Podszedł do mnie „Andkor”. Zrozumiałem, że chce porozmawiać, podskórnie czułem, że na osobności.
— Ręczę za moich ludzi, „Poliak”… — zaczął.
— Wiktor, jestem Wiktor — postanowiłem przełamać tę sztuczną barierę.
— Andrzej, po waszemu Andriej — odparł, a ja dostrzegłem, że jest zadowolony z tego faktu.
Zauważyłem stojącego w pewnej odległości „Górala”. Miał zostać tu na lotniskowcu.
— Przepraszam cię, zaraz wrócę — rzuciłem i skierowałem się do młodego polskiego oficera.
Czułem, jak ściągał mnie wzrokiem. Wiedziałem, że chce mi coś powiedzieć.
— Dziękuję, dziękuję ci, że podszedłeś — zaczął.
— Co jest, bo widzę, że coś mi chcesz powiedzieć — odparłem.
— Uratuj ją, uratuj wszystkich, to dla mnie bardzo ważne — rzucił bezpośrednio.
Objąłem go jak syna i przytuliłem do siebie.
— Szkoda, że nie lecisz, ale byłbyś zagrożeniem, nie działałbyś racjonalnie. Działaj tutaj, wiem, że nie za dużo możesz z tego miejsca, ale wiedz, że masz swój udział w naszej walce. Zobaczysz ją całą i zdrową — zapewniłem.
Jakże on ją musiał kochać, jak silne musiało być to uczucie. Do końca chciał mieć pewność, że zobaczy ją całą i zdrową.
— Dzięki. Powodzenia – usłyszałem.
Oba nasze Kamowy uruchomiły silniki. Przeciwbieżne podwójne łopaty wirników ruszyły.
— Idź i rób swoje — powiedziałem i wróciłem do swoich ludzi.
Stojący nieco dalej Mi-8 „Ryczag” również uruchomił silniki. Z pokładu lotniskowca podnosił się Ka-31, który wcześniej wylądował i był tankowany. Miał być naszymi uszami i oczami.
— Do maszyn!!! — ryknąłem na podwładnych, tak głośno, jak tylko umiałem.

+++++

Sygnał „MAYDAY” wysłany z rejonu pomiędzy Mazraat Aautorsi a przystanią w Al Abdeh został odebrany zarówno przez libańskie, jak i syryjskie służby poszukiwania i ratownictwa morskiego. Syryjczycy dysponowali śmigłowcami ratunkowymi Mi-14PS w liczbie dwóch sztuk, co pozwalało im na podjęcie działań. Libańczycy natomiast mogli polegać jedynie na wsparciu sił UNIFIL, a co za tym idzie, na jednym śmigłowcu ratowniczym Ka-32, który w tym momencie stacjonował na drugim końcu Libanu, blisko granicy z Izraelem, w bazie An-Naqura, a nawodne jednostki SAR stały w portach, w Bejrucie i Tripoli.
Z informacji przekazanych przez załogę jachtu pełnomorskiego wynikało, że jednostka wkrótce zatonie i niezbędna jest natychmiastowa pomoc. Okręt ratunkowy z Tripoli mógł być gotowy do wypłynięcia za około piętnaście minut, zgodnie z międzynarodowymi procedurami jednak w praktyce czas ten mógł się wydłużyć do około pół godziny. Żadna z jednostek nie znajdowała się w tamtym rejonie, Ta przystań mogła przyjąć małe jednostki rybackie i jachty. Dość blisko była granica z Syrią i dość duży port Tartus. Dlatego libański SAR, nie zwlekając, poprosił o pomoc swojego sąsiada w ramach podpisanych umów.
— Mamy w okolicach Tartus manewry rosyjskiej floty, oni są w stanie w kilka minut podnieść swoje ratunkowe śmigłowce z lotniskowca. Nasze będą gotowe za dwadzieścia do trzydziestu minut. Wyrażacie zgodę na udział Rosjan w akcji ratowniczej? — natychmiast nadeszła odpowiedź ze strony syryjskiej.
Nikt, ale to nikt nie zabroni ratowania rozbitków, w momencie, gdy jego siły i środki są tak daleko odległe, a krajowych nie ma. . Odpowiedź mogła być tylko jedna: dajemy zielone światło.
Pierwszy etap planowanej akcji przebiegł zgodnie z założeniami. Nie było żadnego jachtu. To niewielka, szybka łódź motorowa, obsadzona przez naszych wywiadowców i współpracowników, nadała sygnał. W okolicy potencjalnego wypadku rozrzucono kapoki, ubrania i część żagli, aby zamarkować wypadek. Łódź szybko wróciła do brzegu, a jej załoga miała do wykonania kolejne zadanie, równie ważne, jak to, z którego wywiązała się w stopniu celującym.

Lotniskowiec „Admirał Kuzniecow”, 2 mile morskie od Tartus, kilka minut po sygnale MAYDAY.

Patrzyliśmy, tkwiąc na pokładach swoich śmigłowców, jak ratowniczy Ka-27PS unosi się z pokładu lotniskowca i z nurkami bojowymi leci w kierunku Libanu.
— Plan działa, Wiktorze — stwierdził Andrzej, uśmiechając się.
— I tak ma być — odparłem.
Tamci ruszyli do zadania, my nadal tkwiliśmy w miejscu. Spojrzałem na ludzi w kabinie wiertalota: „Andkor”, „Hart”, „Locha”, „Priom”, „Buran” i ja. Na podłodze leżał „Demon”, był chyba najspokojniejszy z nas wszystkich. Reszta ludzi była w drugim. Parszywa trzynastka — tak ich określiłem. Nie, nie byłem przesądny. Gdyby tak było, wywaliłbym jednego z Polaków, by liczba wynosiła dwanaście. Na dobra sprawę licząc wszystkich uczestników zadania to było nas piętnastu. Drugi z psów, tej samej rasy co mój „Demon” , pies o imieniu „Czart” tkwił przy nodze „Urala”
Najgorsze jest trwanie w „jedynce”. Siedzisz na pokładzie maszyny, która spala paliwo, co skraca jej zasięg, a ty wciąż nie wiesz, kiedy wystartujesz. Nie można trzymać ludzi i sprzętu w tym reżimie dłużej niż trzydzieści minut. To strata paliwa, pieniędzy i nas — operatorów. Każdy jest na podgrzaniu, gotowy do walki. Po kilku takich „jedynek” ludzie siadają psychicznie i fizycznie. Każda minuta się dłuży. Wszyscy są napięci jak struny. Każdy marzy tylko o tym, by wreszcie ruszyć lub by odwołano akcję.
— Szczuka 099, rozpoczynam poszukiwania — dało się słyszeć w radiostacji.
Pierwszy pilot podniósł kciuk. Wiedziałem, że jest dobrze. Ka-27PS wysadził nurków i markował działania ratownicze.
— Wiktor 077 gotowy do startu — zameldował pilot „Ryczaga”.
— Ruszamy — oznajmiłem wszystkim.
Specjalistyczny Mi-8 unosił się z pokładu lotniskowca. Czekaliśmy na zgodę.
— Zulu 026, możesz startować — wreszcie padła ta komenda.
— Zulu 026 przyjął, wykonuję zadanie.
— Zulu 029, możesz startować.
— Zrozumiałem, wykonuję, Zulu 029.
Oba nasze Kamowy unosiły się z pokładu. Zdałem sobie sprawę, że nie ma już odwrotu.
— Tango 41, zgłaszajcie się — odezwał się do nas Ka-31.
Piloci potwierdzili łączność. Kuzniecow został gdzieś tam w dole. Maszyny nabierały wysokości, szybko i sprawnie dogoniły naszego Mi-8 „Ryczag”.
— Iż — padła komenda i wszystkie śmigłowce zaczęły obniżać lot.
Piloci nałożyli gogle noktowizyjne.
— IFF wyłączony.
— Transponder wyłączony — tyle zrozumiałem z ich komunikacji wewnętrznej i zdałem sobie sprawę, że zabawa się zaczyna.
Od tej chwili wszystkie trzy śmigłowce stały się nierozpoznawalne. Były potencjalnymi celami dla każdej wyrzutni rakiet OP. Pies trącał IFF, on tylko identyfikuje, czy jesteś swój, czy obcy, ale wyłączenie transpondera to pozbawienie możliwości pomocy, nawigacji i skazanie na potencjalne zestrzelenie. Jesteś nierozpoznawalnym celem, czymś obcym w przestrzeni powietrznej.
— Zord.
Zadziałały wszystkie systemy zakłóceń, zarówno te ze śmigłowca, jak i te naziemne. Gdyby piloci lecieli na radarach, na wyświetlaczach pojawiłoby się specyficzne „mleko” lub jedna wielka plama. Jakakolwiek próba nawiązania łączności radiowej, z wyjątkiem tej na krótkich odległościach, byłaby skazana na niepowodzenie.
Lecieliśmy na niskim pułapie, niemal muskając fale morza. Bez radaru, bez łączności, zdani w tym momencie wyłącznie na pilotów. W ich rękach spoczywało nasze życie. Skupieni, prowadzili maszyny do celu na podstawie wcześniej wprowadzonych danych. Żadne aktywne źródło promieniowania elektromagnetycznego nie miało prawa działać. Tylko noktowizja i wcześniej wprowadzone dane, sprawdzone przy założonej prędkości i wysokości.
— Przekraczamy granicę za dwie minuty — poinformował nas pilot.
Śmigłowce kierowały się w głąb Morza Śródziemnego. Nie chcieliśmy, aby dostrzegły nas naziemne posterunki obserwacyjne, wszak w niewielkiej odległości od linii brzegowej biegła autostrada prowadząca do Bejrutu, a na niej znajdowało się przejście graniczne.
Śmigłowce pruły z prędkością bliską 200 km/h; piloci nie katowali silników, nie było takiej potrzeby. W pełni skupieni prowadzili maszyny dość blisko siebie. Oba Kamowy leciały niżej, a delikatnie z boku i za nimi „Ryczag”. Bez świateł kolizyjnych, bez wsparcia systemów nawigacyjnych i bez łączności byliśmy już na libańskich wodach terytorialnych.

Lotniskowiec „Admirał Kuzniecow”, stanowisko dowodzenia operacją, w tym samym czasie.

Sebastian siedział, wpatrując się w sporawy ekran pomimo faktu, że na nim nie pokazywało się nic. Gdy śmigłowce wyłączyły IFF i transpondery, to jeszcze było widać ich echo radiolokacyjne, zbite w jedną całość, potem gdy włączono zakłócenia i zeszły nisko to przeniesione na monitor zobrazowanie było jedną wielką białą plamą. Na fonii słychać było jedynie szum, niejednostajny, czasem mocniejszy, a czasem słabszy.
— Powinni mijać bazę lotniczą w Rene Mouawad — zrozumiał, co meldował jeden z rosyjskich operacyjnych.
Był zły na siebie, zły za to, że nie poleciał z nimi, ale jeszcze bardziej wściekły na swoje zachowanie. Na własne życzenie odsunięto go od kinetycznych działań. Spiął się z rosyjskim kapitanem, a ten słusznie odstawił go na boczny tor. Coraz częściej tracił panowanie nad swoimi emocjami, wpadając w przeświadczenie, że nikt nie wykona zadania tak dobrze, jak on.
Zazdrościł nawet „Pumciakowi”, który tkwił na pokładzie kolejnego Ka-29 z grupą zapasową, gotową na wypadek komplikacji. Pamiętał, jak zjebał go „Andkor”, gdy postawił się do „Poliaka”.
— Kurwa, Sebastian, panuj nad sobą, bo jak mi Bóg miły, to za chwilę ci wpierdolę. Odpierdalasz numery jak nieopierzony rekrut — te słowa tkwiły mu w pamięci.
Gdyby Andrzej wiedział, jak mu jest trudno. Jak to jest, gdy wiesz, że twoja ukochana jest w niebezpieczeństwie, a ty nie możesz nic zrobić.
— Jedna stacja R-330U wyłączona, awaria nadajnika — wyrwało go z przemyśleń.
— Damy radę, jak tam nasz nowy „Żytiel”? — padło pytanie.
— Jak na razie dobrze, zakłóca łączność telefonii komórkowej i inne pasma. Bez uwag.
Zakłóceniowa stacja R-330Ż Żytiel była najnowszą rosyjską stacją z rodziny oznaczonej R-330. Służyła do zagłuszania systemów łączności satelitarnej Inmarsat i Iridium, systemu nawigacji satelitarnej GPS–NAVSTAR oraz stacji bazowych systemu łączności komórkowej GSM 900/GSM 1800. Nowe cacko, które kontyngent rosyjski otrzymał do testowania.
Wyciągnął z kieszeni munduru pierścionek. Spojrzał na niego. Tak, miał zamiar oświadczyć się Klaudii. Był pewny, że to kobieta jego życia. Chciał to zrobić kilka dni temu w Bejrucie, ale ona dała mu do zrozumienia, żeby poczekał na jej powrót do Polski. Nie odczuł tego jako odrzucenie, zrozumiał, że musi przygotować swoich bliskich, a przede wszystkim syna.
— Powinni dolatywać do celu — usłyszał.

Plaża w Dystrykcie Al-Minja-Al-Danja, Liban, kilkanaście minut później.

— Mamy, widzę znaczniki podczerwieni — dostrzegł w swoich goglach noktowizyjnych drugi pilot, prowadząc maszynę w kierunku lądu.
— Uwaga, pełna koncentracja, lądujemy — wrzasnąłem do swoich ludzi w śmigłowcu.
Dało się słyszeć wyraźny szczęk broni. Mi-8 pozostał nad wodą, a oba Kamowy skierowały się w oznaczone miejsce.
Nie mogły się porozumieć między sobą. Po pierwsze, mieli rozkaz, by nie prowadzić korespondencji ze względu na ryzyko wykrycia przez naziemne systemy rozpoznania, a po drugie, zakłócenia stawiane przez naziemne środki WRE i „Żytieła” uniemożliwiały to.
Nasz Ka-29 podchodził pierwszy, pilot zmniejszał prędkość i obniżał pułap lotu.
— Gotowi? — zapytał.
— Gotowi — odparłem, czując dreszczyk adrenaliny.
— Na mój znak.
— Zrozumiałem, na twój znak.
Gdy nie dotykając plaży, helikopter tkwił jakieś pół metra nad nią, padł sygnał.
— Wpieriod, bystriej!!! — rzuciłem komendę i, wyskakując przez otwarte drzwi śmigłowca, zająłem wyznaczoną pozycję.
Wszyscy z mojej grupy sprawnie opuścili pokład maszyny, zajmując wyznaczone miejsca. Moment, gdy wysadzana jest pierwsza grupa desantowa, jest jednym z najbardziej krytycznych. Statek powietrzny jest bezbronny na swój sposób i podatny na ogień potencjalnego przeciwnika, i nie mówię tutaj o zestawach przeciwlotniczych. Ogień z broni automatycznej, granatnika, karabinu maszynowego czy rakieta z RPG stanowi śmiertelne zagrożenie dla załogi i żołnierzy desantu.
Druga grupa desantowana ma łatwiej. Ta pierwsza osłania lądowanie i w razie potrzeby jest w stanie związać nieprzyjaciela ogniem.
Wszystko poszło bez żadnych problemów. Cały zespół tkwił na plaży w ugrupowaniu bojowym, zapewniając sobie nawzajem krycie ogniem. Oba Ka-29 odchodziły po udanej akcji i kierowały się nad morze. Kolejny etap operacji zakończył się sukcesem. Opuściłem z hełmu przymocowany noktowizor i, lustrując teren, starałem się dostrzec naszych libańskich agentów. Byliśmy kilkanaście kilometrów od celu, przed nami znajdowała się miejscowość Aabdeh. Bez ich wsparcia nie dalibyśmy rady. Co prawda istniała opcja dotarcia do morza i płynięcia w tamtym kierunku, lecz zajęłoby nam to zbyt dużo czasu, a ten był na wagę złota.
Dostrzegłem sygnał z latarki. Podniosłem noktowizor do góry i wyciągnąłem swoją. Cztery krótkie, umówione sygnały. Potwierdzili trzema długimi. Powstałem i skierowałem swe kroki w tamtym kierunku. Wszyscy pozostali moi ludzie mnie osłaniali.
— Dawajcie, nie mamy zbyt dużo czasu — usłyszałem na powitanie.
Niegrzeszący wzrostem agent stał naprzeciw mnie. Gdybym go spotkał gdzieś na ulicy, nawet bym nie pomyślał, że taka sierota pracuje dla nas. W głowie każdego, kto ogląda filmy szpiegowskie i te z Jamesem Bondem, agenci to herosi, przystojni, rośli faceci, napompowani testosteronem. Gówno prawda — nieraz drobna dziewuszka jak Jana, czy też dzieciaki i starcy to najlepsi agenci. Nie rzucają się w oczy, nikt nie bierze pod uwagę, że takie osoby mogą parać się tą niebezpieczną profesją, a jeżeli jeszcze są kalekami lub udają osoby niespełna rozumu, to śmiem twierdzić, że sukces każdej akcji jest murowany.
Dałem umówiony sygnał bezpieczeństwa podległemu mi personelowi. Dołączyła do nas dwójka mężczyzn, kolejnych agentów. Jeden starszy facet i drugi, niemający więcej niż 17-18 lat młodziak.
Prowadzili nas, idąc przodem. Dwójka z nich dzierżyła w dłoniach izraelski Micro-Uzi — idealną broń dla takich jak oni. Po kilku minutach marszu przeskoczyliśmy nieczynną linię kolejową, jeszcze kilkadziesiąt metrów i byliśmy przy ciągniku siodłowym z naczepą. Specyficzną naczepą – bo ta była cysterną.
— Pojebało ich, przecież się tam zadusimy — rzucił „Pikor”.
— Masz lepszy pomysł? Może chcesz wezwać taksówkę? — odparłem, dostrzegając, jak mój polski odpowiednik swym wzrokiem gasi tego specjalsa.
— Kilkanaście minut, musicie wytrzymać, wnętrze przepłukiwaliśmy wodą, dacie radę — „Priom” przetłumaczył mi słowa jednego z agentów, który dostrzegł zaniepokojenie jednego z Polaków.
— Ładujemy się. Już! — ponagliłem wszystkich, wspinając się na cysternę.
Na górze były trzy okrągłe „wejścia”. W miarę sprawnie wszyscy znaleźliśmy się we wnętrzu tego specyficznego walca. Śmierdziało, cholernie śmierdziało ropą. Oba psy nie chciały wejść, ale krótkie komendy je przekonały. Pomimo tego, że stwierdzili, iż płukali to wodą, ten zapach momentalnie nas otoczył. Zamknęli zawory. Miałem nadzieję, że nie zatrujemy się oparami. Zestaw ruszył.
Pierwszy zwymiotował nasz snajper, potem któryś z Polaków. Rzygaliśmy chyba wszyscy; sam zrobiłem to po kilku minutach drogi. Nie dość, że smród był nie do zniesienia, to jeszcze rzucało nami, gdy pojazd skręcał lub hamował.
— Kurwa, ile jeszcze? — usłyszałem „Lochę”.
— Damy radę, wytrzymajcie, damy radę — odparłem, a chwilę później ponownie zwymiotowałem.
Każdy z nas czuł, jak wypróżniony żołądek przylepia mu się do pleców. Ilość rzygowin rosła w postępie geometrycznym, a do tego ten specyficzny ból głowy.
Gdy usłyszeliśmy, jak otwierają się górne włazy cysterny, cieszyliśmy się jak dzieci. Jeszcze godzina jazdy, a bylibyśmy martwi lub na krańcu żywota.
— Wypadamy, już! — rozkazałem i ruszyłem jako pierwszy.
Pojazd stał prawie tuż przy linii brzegowej, na jakiejś bocznej drodze. Był nieoświetlony, z wyłączonym silnikiem. Zbliżył się do mnie najmłodszy z agentów.
— Dwunastu, mają kałasznikowy i pistolety. Wasi ściągnęli zakłócenia. Śmigłowce w bazie — zrelacjonował mi w telegraficznym skrócie.
Kiwnąłem głową na znak, że zrozumiałem. Łapczywie chwytałem świeże powietrze, czując się nieco przytłumiony. Obiema dłońmi delikatnie uderzałem w swoje policzki.
„Dojdź do siebie, musisz”.
— Tam, tam macie cel, jakieś pół kilometra — dotarły po chwili do mnie jego kolejne słowa.
Wskazywał mi dłonią miejsce, gdzie mieliśmy się udać. Wezwałem do siebie „Kolę”. On potrafił wyprowadzić ludzi nawet z piasków Sahary. Miał ten specyficzny dar — łykał wzrokiem mapę i zapamiętywał ją w swojej głowie.
— Prowadź — nakazałem — Reszta marsz ubezpieczony, szyk Diament — rzuciłem do pozostałych.
Momentalnie do „Koli” dołączył „Buran”. To był najlepszy duet. Rozumieli się bez słów, zgrani od dawna. W tej chwili stanowili awangardę, a na tyły wystawiłem „Harta” i naszego snajpera.
— Powodzenia, czekajcie na sygnał od nas, wasi w porcie jeszcze nie działają — usłyszałem od tego agenta, z którym rozmawiałem zaraz po desantowaniu.
Kiwnąłem głową na znak, że zrozumiałem. Ruszyliśmy szykiem ubezpieczonym w kierunku celu.

Lotniskowiec „Admirał Kuzniecow”, stanowisko dowodzenia operacją, w tym samym czasie.

— Mamy ich, mamy sygnały — zrozumiał Sebastian, a na dużym ekranie pojawiły się czerwone punkciki przypasowane do mapy.
Podniósł się z fotela i obserwował, jak piętnaście oznaczonych punktów przesuwa się wzdłuż morskiego wybrzeża, pokonując kolejne dziesiątki metrów. W myślach modlił się za nich i kibicował im, z drugiej strony był wściekły, że tkwi tutaj, a nie jest tam z nimi.
— Śmigłowce w naszej strefie, „Spasatiel” robi swoje, mamy podgląd, wyrzuca kolejne bomby oświetlające — słyszał meldunki.
— Nurkowie w porcie, na redzie, idą w kierunku celu.
— 036 ląduje, jak siądzie, wysyłam 034 — te wszystkie komendy zlewały mu się w całość.
To było naprawdę profesjonalne stanowisko dowodzenia. Mógł dostrzec, jak podchodzą do lądowania wysyłane parami Migi-29K, jak posuwają się mieszana, główna grupa oznaczona na czerwono oraz gdzie są nurkowie bojowi, oznaczeni na zielono.
— Przestrzeń powietrzna czysta, nie podnieśli nic z lotniska w Rene.
— Liberyjski zbiornikowiec na końcu strefy, za dwie minuty powinien wyjść — meldował specjalista od celów nawodnych.
— Przygotować obsługi, jak tylko wylądują ci od „Pika”, tankować, reszta w pełnej gotowości.
Tu było jak w ulu, a ci ludzie pracowali na pełnych obrotach. Jakże mu to przypominało jego pracę, ten specyficzny jej smak.
— „Foxy” na pozycjach, czekamy na meldunek o gotowości, „Akuły” w porcie, dochodzą do celu.
Spojrzał na zegarek, była 23:30.
„Boże, niech im się uda”.

Przystań/port w Al Abdeh, Liban, kilka minut później.

Wynurzyli się przy łajbie. Niewielki kuter pływający pod syryjską banderą, takich tu pełno. Poprosił o wejście do portu, bo podobno miał problem z silnikiem. Po odprawie wpłynął i stanął we wskazanym mu miejscu.
Dla czwórki bojowych płetwonurków to miejsce było zbawienne. Z daleka, na uboczu, słabo oświetlone. Pierwszy z płetwonurków rzucił na pokład specyficzną rzutkę zakończoną kotwicą. Nie robił tego ot tak, na żywioł. Poczekał, aż pozostała trójka opłynie kuter wokół i zorientuje się, że załoga tkwi w kabinie. Umówionym sygnałem dał znać reszcie, że zaczynają akcję. Mieli tylko tę specyficzną broń krótką, cichą i przeznaczoną do takich działań.
Sprawnie, najciszej, jak tylko mogli, dostali się na pokład łajby. Dowodzący grupą jednym ciosem dłoni powalił jednego z marynarzy. Nie zabił go, mieli zadanie pojmać ich żywcem. Pozostała trójka terrorystów tkwiła w kabinie i w najlepsze oglądała jakiś debilny turecki serial.
Komandosi wpadli jak szaleni. Nikt z zaskoczonych nie zdołał podjąć żadnych działań. Żołnierze morskiego specnazu dopadli ich i momentalnie obezwładnili. Cicho, sprawnie i bez żadnych problemów.
— A teraz, jebany kozojebco, jak ktoś zadzwoni z pytaniem, czy wszystko okej, to wiesz, co masz odpowiedzieć — usłyszał od porucznika sił specjalnych kapitan tej krypy.
Kiwnął tylko głową, że zrozumiał. Nie miał innego wyboru. Nie mógł wydobyć z siebie słowa, mając w ustach pistolet.
— Borys, nadawaj — padła komenda.

Miejsce przetrzymywania zakładników, Al Abdeh, Liban, kilka minut przed północą.

Rashid siedział ze swoimi pobratymcami w głównym pomieszczeniu. Był wściekły na to, jak na jego zachowanie zareagował „boss”. Miał zamiar kopulować z tą Polką, a ten spoliczkował go na osobności i zabronił, a potem przyzwolił tym jebanym Palestyńczykom, którzy się do nich przyłączyli, by to zrobili, zabraniając mu. Zabił w nim to podniecenie. Ta niewierna była warta tego, by w niej zagościł jego kutas. Co prawda, gdy wsadził palec w jej piczkę, to nie poczuł u niej podniecenia, ale czy to było ważne? On miał poczuć przyjemność, a nie ona. Przywódca odjechał, ale zabronił mu spółkowania z nią. Nazwał go swoim następcą na Liban, a przynajmniej na ten północny jego skrawek. To łechtało go najbardziej. On, zwykły wieśniak, miał być tutaj kimś.
„Ale bym ją wyruchał, dogadam się z nimi, nie puszczą pary z gęby” — kombinował.
Nie wierzył jednak do końca tym jebanym Palestyńczykom. Oni z niższej kasty, a on potomek Fenicjan. Duża różnica tak jak wolny człowiek i niewolnik. Czy mógł im ufać, tym specyficznym dla niego podludziom? Tej hałastrze może nie, ale Anasowi tak. To był jego zaufany człowiek, potencjalny następca. Razem mieli za sobą niejedną akcję. Rozbicie posterunku LAF-u, gdy ten ochraniał jego tyły, i likwidacja tych, co sprzyjali rządowi. Nieważne, że to były kobiety. Wśród swoich ludzi miał estymę bohatera. Wtedy, w 2005 roku, gdy jego komando wysadziło nepalski transporter. Jakże im wtedy zaimponował, dobijając rannych żołnierzy. Sześciu, bo tylu ich tam było. Swoisty lider, dowódca, twardziel.
Alkohol w krajach islamskich jest zabroniony. Nie może go spożywać żaden szanujący się islamista, pod warunkiem, że Allach to widzi. Tu, w zamkniętym pomieszczeniu, gdzie jest dach nad głową i na dodatek w nocy — Allach nic nie widzi. Ba, nawet jak spożywasz alkohol pod dachem, to ten Allach też nie zobaczy.
Postawił Palestyńczykom kolejną butelkę wódki. Delikatnie uderzył w dłoń Anasa. Ten zrozumiał od razu, o co chodzi.
— No już koniec, dwóch na pozycję, na dach, dwóch przed dom, a reszta pełna gotowość — zakomenderował.
— A nasza Polka, przywódca nam ją obiecał? — usłyszał pytanie od jednego z nich.
— Po północy, tak on zarządził i dobrze o tym wiecie — odparł. — No już do roboty — dodał, popędzając ich.
Z trudem ruszyli swe zadki, by zająć nakazane pozycje. Jeden z Palestyńczyków zabrał ze stołu butelkę wódki. Rashid dostrzegł w jego wzroku zapytanie i prośbę o zgodę. Kiwnął znacząco, że się zgadza. Po chwili pozostał w pomieszczeniu sam z Anasem.
— Morda w kubeł, idziemy do niej. Jasne? — rzucił.


Pozycja bojowa mieszanej grupy specjalnej, Liban.

— Kwiaty będą jutro o północy — otrzymałem sygnał i dobrze wiedziałem, że łódź z pojmanymi na niej terrorystami wypływa z portu, opanowana przez naszych ludzi.
Potrzebowałem tylko jednego: zgody na przeprowadzenie ataku.
— „Priom”, łącz się z naszymi i pytaj o zgodę na atak.
Chwilę mu to zajęło.
„Nasi opanowali kuter, możemy atakować”.
Nigdy wcześniej nie działałem w mieszanych zespołach w walce jak teraz. Może i jest to dobre, ale czasami, jak w tym momencie konflikt języka może kosztować ludzkie życie. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Co innego przelot, procedura, spuszczają twój śmigłowiec, druga grupa wykonuje zadanie. Co innego realna walka. Tu musiałem mieć pełną koordynację i, co najważniejsze, zrozumienie moich komend. Tylko ja biegle mówiłem po polsku, tylko ja mogłem zrozumieć ich komendy. I co najgorsze – dowodziłem całością. Już na pokładzie śmigłowca podzieliłem ludzi, zdając sobie sprawę z problemów językowych.
— Co nie powiesz, Andrzeju, biorę ciebie, „Harta”, „Jaśka” i mojego „Burana” do grupy uderzeniowej.
Kiwnął tylko głową na znak, że się zgadza. Spojrzałem na „Demona”. Podniósł się i popatrzył na mnie swoimi ślepiami. W tej kwestii problemów językowych nie dostrzegałem. Najspokojniejszy z sekcji, czekał tylko na zadanie lub tę specyficzną komendę.
Wszyscy byli na pozycjach, wszyscy meldowali gotowość do wykonania zadania. Czekasz tylko ty mały żuczku na to jedno.
— Konfa — usłyszałem i wiedziałem, że mogę atakować.
Na zewnątrz tkwiły dwa cele, na dachu kolejne dwa. My, na otwartej przestrzeni, byliśmy w pewnym sensie nadzy. Odkryci, bez szans na powodzenie. Cóż z tego, że tych czterech ściągniesz, skoro reszta jest w budynku? Oni, czyli nieprzyjacielscy obserwatorzy, nie patrzą na morze, choć co chwila zerkają, boją się ataku z innej strony, z tej, skąd mieliśmy zaatakować.
— Ljoko — rzuciłem do psa tę specyficzną komendę, którą ukrywałem przed bliskimi.
Oba psy ruszyły do przodu. Nie zważając na nic, te nasze bestie pokonywały teren. Gdyby tam były miny przeciwpiechotne, wyleciałyby w pierwszej kolejności, a gdyby były miny sygnalizacyjne, to też, zrywając odciągi, by je uruchomiły. Nie, nic takiego nie było. Oba czarne diabły na pełnej prędkości pokonywały ten teren.
Arabusy nie trawią psów. Dla nich to zwierzęta nieczyste. Wąchają odchody i dlatego są nielubiane. Pies to zwierzę podłe, i to chcieliśmy wykorzystać.
— Za mną — krzyknąłem i podniosłem się z ziemi.
— Cel zlikwidowany — usłyszałem w słuchawkach.
To „Patron” meldował, że ściągnął jednego z dachu.
Psy odciągnęły uwagę wartowników. Korzystając z tego, pokonywaliśmy kolejne metry.
— Drugi cel zlikwidowany — zameldował snajper, osłaniany przez „Pikora”.
— Czternasta zginęła, kontynuujemy atak — usłyszałem głos „Wołka”.
„Czart” zginął, to było pewne. Mój „Demon” walczył cały czas. Jeżeli tak było, to zagryzł tego wartownika na zewnątrz, rzucając mu się na grdykę. No, super maskotką był dla trzyletniego dziecka.
Biegliśmy, biegliśmy, ile sił w nogach. Budynek, otwarte drzwi. Normalna procedura: granat do środka i idziesz dalej. Jednak nie tu i teraz.
— Wchodzę, osłaniaj — wrzasnąłem.
Polacy mnie kryli ogniem, choć tej wymiany ognia nie było zbyt wiele. Przeklinałem, że mieliśmy broń z tłumikiem. Ten cholerni tłumik się szybko grzał, a i pociski były z naszej broni słabsze.
— Budynek, wchodzę z Poliakiem — usłyszałem głos mojego towarzysza.
Zrzuciłem z hełmu noktowizję. Marne światło w korytarzu wystarczyło.
— Bierz ludzi, idź tam — rozkazałem mu, wskazując wyższe piętra.
— A ty? — zapytał.
— Spokojnie, dam radę, zostaw mi „Burana”.
— Został z tyłu, dasz radę?
— Dam, spierdalaj.
Wziął ludzi i poszedł na piętro. Momentalnie dostał ogień z tamtej strony. „Buran”, uzbrojony w granatnik, poszedł za nimi. Pozostałem sam. Kolejne kroki w dół i kolejne schody.
Walka toczyła się z pełnym zaangażowaniem. Początkowy efekt zaskoczenia przyniósł wymierne rezultaty – czterech terrorystów padło, zanim reszta zdążyła się zorientować, co się dzieje. Gdy w końcu zrozumieli sytuację, otworzyli chaotyczny ogień, w wyniku którego zginął „Czart”. Słyszałem wymianę ognia na parterze, gdzie najwięcej było tych bandytów. Odgłosy naszej broni, przytłumione, specyficzne „pach, pach”, mieszały się z pojedynczymi głośnymi strzałami z pistoletów i kałasznikowów.
— Piąty załatwiony.
— Szósty trafiony, „czwórka”, dobij!
— „Hart” na jedenastej, dwóch, likwiduj! — słychać było w eterze.
— Zlikwidowany, „Jaśko”, masz jednego w rogu!!!
Wytężyłem wzrok i wszystkie inne zmysły. Nie działałem zgodnie z procedurą. Powinien mnie ubezpieczać drugi z operatorów, ba to ja jego powinienem ubezpieczać, bo byłem dowódcą. „Kamandir” nie pcha się przed szereg; ma przede wszystkim dowodzić, a nie zgrywać bohatera. Od tego są operatorzy. Nie, nie ma się kryć za ich plecami, jak potrzeba to likwiduje, ale przede wszystkim dowodzi.
Dostrzegłem jednego z terrorystów i się przeraziłem. Skurwysyn zasłaniał się kobietą. W słabym świetle dostrzegłem jej sylwetkę. Bała się, widziałem strach w jej oczach. Przesuwali się w głąb korytarza. Arab trzymał w jednej dłoni AKMS-a, drugą objął kobietę za szyję i przycisnął do swojego ciała. Rozglądał się nerwowo, szukając mnie lub któregoś z moich ludzi.
Przed oczami stanął mi obraz z Biesłanu, kiedy podobny szubrawiec zasłaniał się Tamarką. Wróciły demony z przeszłości. Na ułamek sekundy zwątpiłem w swoje możliwości i doświadczenie.
„A co, jeśli go nie trafię?” – przeszło mi przez myśl.
Wtedy było małe dziecko, które zasłaniało mniej ciała terrorysty. Teraz mogłem celować tylko temu skurwysynowi w łeb, bo ta była dobrze widoczna, choć jego łepetyna tkwiła tuż nad jej barkiem.
„Z tego kałasza nie strzeli celnie, nie da rady jedną ręką, jak ma ogień na ciągły, to pociski pójdą po suficie” – analizowałem.
Najgorsze, co może spotkać operatora, to niepewność. Wahanie. Nie tak cię szkolono, człowieku, nie po to państwo wydało kolosalne pieniądze, byś teraz nie wiedział, co zrobić. Zaufaj swojemu doświadczeniu, zaufaj wyrobionym nawykom, uwierz, że to zrobisz i KURWA ZRÓB TO.
„Dasz radę, musisz, oddech, złożenie się i strzał. Trafisz KURWA, TRAFISZ”.
Mięśnie napięte do granic możliwości, wzrok skupiony na linii celowania.
„Wyrównaj oddech” – wyrównałem.
Byłem ukryty za załomem. Jeszcze mnie nie dostrzegł. Wycofywał się powoli, lustrując teren. Był też zestrachany.
— Idą na piętro, „Jaśko”, „Hart”, za mną „Buran”, dawaj do jedynki.
Zdałem sobie sprawę, że za chwilę pojawi się „Buran”. Jeżeli wpadnie szybko, wystraszy tylko tego gnoja, a ten spanikowany może zrobić to, czego nie chciałem.
„Musisz, DAWAJ”
Wysunąłem się zza załomu. Dojrzał mnie. Nim zdążył cokolwiek zrobić, oddałem strzał. Mierzony, precyzyjny, tak jak byłem wyszkolony. Zobaczyłem, jak kula rozwala jego czaszkę, jak płyn mózgowy pomieszany z krwią obryzguje wystraszoną kobietę.
— Jedynka, cel zlikwidowany — zameldowałem.
— Szóstka, dawaj, potrzebujemy wsparcia — usłyszałem i zdałem sobie sprawę, że „Buran” się nie pojawi. — Dwójka oberwała. Medyk, dawaj na piętro!!! – dotarło do mnie, że „Wołk” został trafiony.
Nie zważając na nic, ruszyłem w kierunku kobiety. Terrorysta zwolnił uścisk i była oswobodzona. Nerwy puściły, udało mi się.
— Uważaj!!! — wrzasnęła, przerażonym głosem.
Pierwsza kula trafiła w osłonę komory zamkowej mojego karabinka. Ta odskoczyła, czyniąc mój karabinek bezużytecznym, gdyż równocześnie wyleciała sprężyna suwadła. Druga trafiła mnie w korpus. Potężna siła cisnęła mną o ścianę. Mimowolnie wypuściłem długą broń z dłoni. Trzecia otarła się o szyję, nie robiąc mi nic złego.
Dostrzegłem go, tkwił w cieniu korytarza z pistoletem wycelowanym we mnie. Wiedziałem, że nie zdążę dobyć rewolweru, nim padnie kolejny strzał z jego strony. Częściowo otumaniony potężną kinetyczną dawką, jaka uderzyła w moją kuloodporną kamizelkę czekałem na śmierć.
— Uciekaj!!! — wydobyłem z siebie.
Bydlak szedł w moim kierunku, widziałem ten jego uśmieszek. Chciał podejść bliżej, by walnąć mi prosto w twarz.
— No… — zaczął po arabsku i w tym momencie dojrzałem, jak potężne czarne czworonożne bydlę wali mu się na plecy.
Nikt nie przetrzyma uderzenia rozpędzonego 55-kilogramowego psa, który skoczy na plecy, będąc w ruchu. Generuje taką energię, że powali nawet 120-kilogramowego faceta, a co dopiero takie arabskie chucherko, jakim był ten. Demon powalił go na ziemię i, jak go uczono, zatopił ostre kły w jego szyi.
— Ljoko, ljoko — wyrzuciłem z siebie.
Terrorysta nie miał szans w starciu z tą zabójczą bronią. Dało się słyszeć, jak kły rozrywają jego grdykę, jak masakrują jego jabłko Adama. Te złowieszcze warczenie i odwieczny gen walki zostały już wcześniej uruchomione specyficzną komendą, a teraz tylko spotęgowane.
„Jesteśmy piesku dwa do jednego” – w myślach przyznałem czworonogowi duży punkt za uratowanie mi życia.  
Wydobyłem rewolwer z kabury operacyjnej. Jeszcze nieco oszołomiony podniosłem się i doszedłem do terrorysty.
Nie musiałem strzelać, bo to była agonia. Potężna plama krwi rosła z każdą chwilą. Nie musiałem, ale chciałem.
— Demon, prrr — rzuciłem mojemu czworonożnemu wybawcy komendę, by zaprzestał masakrować ciało.
Pies zareagował momentalnie. Bez żadnego zawahania się strzeliłem terroryście w głowę.
— Tu jedynka, drugi cel zlikwidowany — zameldowałem. — Mam obiekt numer trzy — dodałem i odwróciłem się w kierunku kobiety.
Tkwiła oparta o ścianę, wystraszona i spanikowana. Nie mogła z siebie wydobyć żadnego słowa. Patrzyła na mnie swoimi przecudnymi zielonymi oczami, które teraz wydawały mi się nad wyraz duże.
— Nie bój się. Siły zbrojne Federacji Rosyjskiej, jesteś bezpieczna – wydukałem regułkę.
Ruszyła w moim kierunku. Z podłogi podniosłem pistolet terrorysty. To był Tariq, iracka wersja Beretty wz. 1951. Broń, która po wojnie w Zatoce zalała nielegalne rynki, stając się uzbrojeniem wszelakich grup terrorystycznych na całym świecie. Sprawnie odłączyłem magazynek, by zobaczyć, czy jest w nim amunicja.
— Dziękuję, spasiba — usłyszałem jej cichy głos.
— Potrafisz się tym posługiwać? Patrz, tak przeładowujesz, tym odbezpieczasz, zgrywasz muszkę ze szczerbinką i strzelasz – dałem jej najkrótszą z możliwych lekcji posługiwania się bronią.
Kiwnęła głową na znak, że zrozumiała.
— Pierwsze piętro czyste.
— Parter czysty.
Pojawił się „Buran” z „Akułą”.
— Gdzie reszta? Gdzie reszta zakładników? – rzucili pytanie do kobiety.
— Lekarz jest tam, na samym końcu, a Denis nie żyje, zabili go dwa dni temu — odparła po rosyjsku.
— Ilu zlikwidowanych? — zapytałem naszych.
— Dwunastu, teren czysty — odparł „Akuła”.
— Co z „Wołkiem”?
— Wyliże się, ale nie jest dobrze, nasz medyk go opatrzył.
— „Buran”, dawaj do celi, „Akuła”, wzywaj naszych, niech reszta szuka ciała tego trzeciego — rozkazywałem, czując, że wróciłem do walki.
„Buran” ruszył natychmiast. Po chwili dało się słyszeć jego przekleństwa i to, że komunikował się z lekarzem, który był za drzwiami.
— Tu Wolf 03, AELITA, powtarzam AELITA, kod 677 454 — rzucił do telefonu komórkowego, po wybraniu odpowiedniego numeru w pamięci aparatu.
— Zrozumiałem AELITA, potwierdź kodem Wolf 01 — usłyszałem i zrozumiałem, że chcą, bym osobiście potwierdził, że to prawda.
— Przekaż 106 121 — rzuciłem.
Powtórzył.
— Potwierdzam AELITA w realizacji, udajcie się do ECHO.
Kryptonimem „Echo” nazwano teren przy plaży, tuż przy linii brzegowej. Nie był zbyt odległy, lecz odkryty.
— Potwierdzać, czy modyfikujemy? — zapytał mnie „Akuła”.
— Potwierdź.
— Odsuń się, detonuje zamek — usłyszałem krzyk „Burana”.
Wziąłem kobietę za rękę, a drugą dłonią otarłem z jej twarzy specyficzny kamuflaż, złożony z masy mózgowej i krwi terrorysty. Po chwili zdałem sobie sprawę, że tylko pogorszyłem jej wygląd, rozmazując to, co miała na tej prześlicznej twarzyczce.
Poczułem wibracje telefonu. Momentalnie wyciągnąłem go z kieszeni i odebrałem.
— Będziemy z ciocią u was za kwadrans, Przyjedziemy Renault 19, wiemy, że macie parking na trzy pojazdy, zmieścimy się? — usłyszałem.
Dziewiętnastu terrorystów w trzech pojazdach pędziło w naszą stronę. Mieli być na miejscu za piętnaście minut.
Mogłem ich poprosić o wsparcie, mogłem zażądać, by w jakiś sposób zatrzymali tamtych, lecz wtedy skazywałbym tamtą trójkę na śmierć, Bo cóż, trójka naszych agentów, uzbrojona w dwa Micro-Uzi i jeden pistolet, mogłaby zdziałać w stosunku do 19 uzbrojonych terrorystów. Zabić dwóch, trzech, w najlepszym razie pięciu, a potem zginąć. Byli nam potrzebni, zarówno tu, jak i w Syrii, gdzie sytuacja stawała się coraz gorsza. To przeklęte plemię terrorystów rozrastało się w tym rejonie jak bluszcz w zaniedbanym ogrodzie.
— Obiekt czysty, cele zlikwidowane, pierwszy obiekt martwy — usłyszałem od „Prioma”.
— Drugi obiekt przejęty — zameldował „Buran”.
Chwila zastanowienia, bo nie miałem zbyt wiele czasu na przemyślenia. Musiałem działać szybko; każda sekunda zwłoki to fiasko operacji. W naszym kierunku zbliżał się śmigłowiec ratunkowy z portu. Dwie, może trzy minuty i będzie na miejscu. Ratunkowy – czyli nieuzbrojony. Wpakujesz tam maksymalnie cztery, pięć osób. Spojrzałem na kobietę. Miała w sobie to coś. Dłonią ocierała z twarzy resztki DNA terrorysty. Dojrzałem te zaciśnięte usta, ten wyraz twarzy. To już nie była wystraszona słaba płeć, to była na swój sposób wojowniczka.
— Przydam wam się, jestem ratowniczką — rzuciła, a w tym momencie uderzyły we mnie jakieś odległe, skrywane w głębokiej podświadomości wspomnienia.
„Ja ją skądś znam, tylko skąd?” – tłukło się w myślach.
Nie tylko znałem ją. Na swój sposób była mi bliska.
— Medyk, jaki stan „Wołka”, melduj — rzuciłem.
— Do ewakuacji, rozorany policzek i naruszona żuchwa, drugi pocisk w barku, nie da rady długo — usłyszałem w odpowiedzi.
— Medyk, ewakuujesz „Wołka” i zabierasz zabitych. Trójka, dawaj od siebie dziesiątkę do wsparcia, ona też się ewakuuje. „Patron”, dasz radę sam? – zadecydowałem, wycofując z walki „Pikora”, „Lochę” zabitego specnazowca i naszego czworonożnego „Czarta”. Tak, pies był częścią zespołu i podobnie jak ludziom należała mu się ewakuacja. — Dawaj na „Echo” — dodałem.
— Przyjął.
Popatrzyła na mnie. Przyprowadzili lekarza. Rzuciła mu się w ramiona.
— Biełka, to żyjesz, boże, ty żyjesz — wyrzucił z siebie, obejmując ją.
Nie było czasu na ckliwe spotkania. Czekał nas bój z tamtymi i na dodatek osłona lądowania naszego Ka-27PS. To drugie było najważniejsze. Odprawić rannych i martwych. My żywi damy sobie radę.
Wyszliśmy na parter opanowany przez Polaków. Byłem z nich dumny, nie na darmo nazywali ich polskimi „Navy Seals”.
— Wiktor, co jest, powiedz? — zapytał mnie „Andkor”.
— Trzy pojazdy i dziewiętnastu ludzi zmierza do nas, będą za kwadrans, może krócej. Przyjmujemy walkę, zbieraj broń i amunicję. Ewakuujemy rannych i zabitych.
— Zostajemy z wami i nie patrz tak kurwa na mnie, i tak mnie wkurwiłeś, nakazując, bym wycofał swojego człowieka — usłyszałem.
— Mój też odchodzi, sam nie da rady, zrozum — niepotrzebnie się tłumaczyłem.
Ściągnąłem „Patrona”. Przygotowywałem się do walki w okrążeniu. Snajper na boku, dobra sprawa, ale zginie po trzecim, czwartym strzale. Bez ubezpieczenia, samotny, nie powalczy długo.
— Andrzej, dwóch ludzi do ochrony lądowiska, potem wracają. Wykonaj!!! – znów byłem w walce.
— Ty kurwa oberwałeś, masz krew na szyi — zauważył.
— Dostał w korpus, sama widziałam — dodała, niepotrzebnie ta kobieta.
Omiotłem ją wzrokiem bazyliszka. Na chuj się odzywa. Nie mogła tego nie dostrzec.
— Kamizelka zatrzymała, nic mi nie jest — zgrywałem twardziela, a przy każdym oddechu czułem, że mam pęknięte lub złamane jedno z żeber, nie pierwszy raz w swoim życiu.
Nasz medyk wraz z "Pikorem” znosił rannego „Wołka”. Miał zabandażowaną twarz i bark. Nie byłby sobą, ten mój zastępca, gdyby nie dojrzał, że nie mam długiej broni.
— Bierz mojego, przepraszam.
— Nie pierdol „Wołk”, nie pierdol — jakże go ja pięknie pożegnałem, biorąc jego subkarabinek.
Usłyszeliśmy warkot nadlatującego śmigłowca. Pospieszyłem ludzi. Dwójka wyznaczonych ubezpieczała lotnisko, pozostali zajmowali dogodne pozycje aby odeprzeć atak przeciwnika. Przez plecy przełożyłem jednego ze zdobycznych AKMS-ów.
— Schowaj się do piwnicy, tam będzie najbezpieczniej — poleciłem Polce.
— Nie, ja tam nie wrócę — zaprotestowała.
— To zostań tam i się nie ruszaj — nie miałem zamiaru się z nią kłócić.

Lotniskowiec „Admirał Kuzniecow”, w tym samym czasie.

Sebastian nie mógł znaleźć sobie miejsca. W końcu wyszedł na pokład okrętu i poprosił pierwszego napotkanego rosyjskiego matrosa o papierosa. Łapczywie zaciągał się nim, wypuszczając dym nosem. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz palił, ale z pewnością minęło od tego czasu wiele lat.
Siedząc w przedziale dowodzenia, obserwował sytuację i zdawał sobie sprawę, że walka, jaką podjęła ta mieszana grupa, nie należała do łatwych. Komandosi stracili jednego psa,a zastępca dowódcy grupy został ranny. Martwy był także jeden z rosyjskich zakładników. Chciał zbliżyć się do śmigłowca, gdzie siedział „Pumciak”, ale żołnierz rosyjskiej piechoty morskiej go zatrzymał.
— Odejdź, oni startują — usłyszał.
Uzbrojony Ka-29, wraz z ratowniczym Ka-27PS i Mi-8 „Ryczag”, wznosiły się w powietrze. Jakże zazdrościł swojemu koledze, który leciał na misję Combat SAR z trzema „specnaz owcami”. On sam nigdy nie brał udziału w prawdziwej walce. Brakowało mu tego, czuł się jakiś wybrakowany, jakby nie do końca był rasowym „specjalsem”. Niespełnienie w pracy, specyficzna przypadłość w sprawach jakże delikatnych dla każdego mężczyzny. Jego poziom samooceny nie był zbyt wysoki. W tej drugiej kwestii podjął działania, a Klaudia dostrzegała postępy, ale on sam czuł się z tym źle.
Odprowadzał wzrokiem znikające w ciemności nocy „wiertaloty”. Gdy skończył palić, wrócił do przedziału dowodzenia. Zdał sobie sprawę, że jego towarzysze i Rosjanie z „Wymięła” przygotowują się do ataku przeważających sił nieprzyjaciela. Po raz pierwszy życzył „Poliakowi” powodzenia i trzymał za niego kciuki.
„Czy dałbym radę tak jak on?” – zadał sobie pytanie.
— Dałbym, na pewno dałbym — szepnął do siebie.
Naziemne i lotnicze środki zakłóceń znów rozpoczęły niekinetyczne działania. Na ekranach monitorów pojawiło się specyficzne „mleko”, a w odbiornikach radiowych i radiostacjach słychać było trzaski i szumy.
„Trzymaj się kochana, trzymaj się”

Rejon działania mieszanej grupy specjalnej, dziesięć minut później.

Pierwszy pick-up z zamontowanym na skrzyni ładunkowej karabinem maszynowym zatrzymał się gwałtownie.
— Czekać, czekać — nadałem do wszystkich.
Na krótkich odległościach zakłócenia nie były tak uciążliwe. W teorii zakłóceń jasno określono, że nie sparaliżujesz łączności, jeśli nadajnik znajduje się blisko odbiornika. W działaniach WRE, ważne są trzy elementy: moc stacji zakłóceń, jej odległość od nadajników i rodzaj emisji radiowej. Nawet mające kilka watów radiostacje szczebla drużyny/plutonu nie zakłóci odległa o 300 kilometrów „zagłuszarka” generująca w eter 1000 wat. Są na to wzory i wyliczenia. Sparaliżuje ona jednak łączność na większe odległości rzędu kilkudziesięciu kilometrów. W odbiorniku usłyszysz swoistą kakofonię dźwięków.
Przeklinałem siebie teraz, że nie zabrałem karabinu maszynowego. Cholera, nie przewidziałem takiego rozwoju wydarzeń.
„Masz dwa granatniki, to twoja mikro artyleria”.
Dojechały kolejne dwa pojazdy. Stanęły nieco z tyłu, każdy z zamontowanym karabinem maszynowym.
— „Akuła”, co widzisz?
— Doliczyłem się szesnastu plus trzech kierowców, jeden KPW, pekaśka i RPK na autach, reszta to AKM-y i jeden RPG-7. Przygotowują grupę rozpoznawczą.
— Granatnik i KPW priorytet, „Patron”, „Buran”, „Ural”, przyjęliście?
Zameldowali. Nie musiałem każdemu wskazywać celu. Wiadomo było, że snajper ma załatwić operatora granatnika przeciwpancernego, a pozostali zajmą się pojazdami.
Terroryści wysłali czteroosobową grupę rozpoznawczą, która w luźnej tyralierze pędziła w naszą stronę. Najwyraźniej nie byli pewni, czy wciąż jesteśmy w budynku. Musieli słyszeć warkot śmigłowca i nie mogli wykluczyć, że wszyscy ewakuowaliśmy się z jego pomocą.
— Bierzemy ich w środku? — zapytał „Andkor”.
Kiwnąłem głową na tak. Pewne procedury są wspólne dla wszystkich „specjalnych sił”, więc szkoda było strzępić języka.
— „Hart”, „Jaśko” — rzucił tylko swoim ludziom.
Wiedzieli, co mają robić. Gdy przeciwnicy bez żadnego ubezpieczenia weszli do budynku, zostali momentalnie zneutralizowani. Czterech mniej.
— Wykonano, cztery cele martwe.
Dobra passa skończyła się po chwili. Pozostali na zewnątrz terroryści coś krzyczeli i po chwili zdali sobie sprawę, że tamci czterej są już u Allacha.
Długa seria z KPW zagrała, pociski uderzyły w budynek. Ta broń miała swoją moc. Pociski kalibru 14,5 milimetra były drobną modyfikacja tych stosowanych w rusznicach przeciwpancernych w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”, potrafiły przebijać czołowy pancerz lekkich czołgów III Rzeszy. Trafienie takim „patronem” w ciało gwarantowało pewną śmierć lub trwałe kalectwo.
— Ognia — rozkazałem i ze wszystkich luf podległych mi żołnierzy poleciały w stronę przeciwników ładunki ołowiu.
Po raz pierwszy obaj operatorzy użyli podwieszanych granatników. Trzydziestomilimetrowe granaty poszybowały w kierunku wroga. Snajper jednym celnym strzałem zneutralizował terrorystę z RPG-7.
Rozpoczynała się nasza kolejna walka, nie tak prosta, jak wcześniej. Arabowie momentalnie cofnęli swoje wozy z bronią zespołową za naturalne przeszkody. Na szczęście udało się nam zniszczyć jeden z nich. Pruli z obu kaemów, tych o mniejszym kalibrze. Przydusili nas chwilowo ogniem, osłaniając swoich pobratymców, którzy ruszyli w naszym kierunku.
— Zmiana stanowisk — ryknąłem do wszystkich.
„Gdzie te cholerne śmigłowce?”
Pociski uderzały w ściany budynku, zarówno w te na zewnątrz, jak i te wewnętrzne. Pojęcie szyb w budynku było tylko wspomnieniem. Widziałem, jak lekarz wraz z tą Polką tkwią skuleni w bezpiecznym miejscu. Trafiony odpryskami ściany w twarz, mój łącznościowiec ocierał krew z czoła.
— Wiktorze, granaty — zaproponował „Andkor”.
— Dawać hukowe — wyraziłem zgodę.
Te flash-bangi nie zabijały, ale miały niesamowity efekt psychologiczny. Potężny huk i błysk eksplozji działały na psychikę bardziej niż zwykłe bojowe „zaczepniaki”.
Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa. RZUT – odliczałem w myślach, zrywając zawleczkę i w ten specyficzny sposób „gotując granat”.
Zbijaliśmy w ten sposób zwłokę zapalnika, która potrafiła wynosić od 2,6 sekundy do blisko czterech. Gdyby nieprzyjaciel chciałby je nam odrzucić, z pewnością nie zdołałby tego uczynić.
Demon tkwił przy mnie, nie zwracałem na niego uwagi. Gdy tylko przemieszczałem się na kolejne stanowisko ogniowe, posłusznie podążał za mną, czekając na komendę.
Jebnęło, jebnęło mocą 180 decybeli i błyskiem 6 milionów kandeli, a wywaliliśmy chyba z osiem sztuk tych granatów. Zatrzęsło budynkiem. Nauczeni doświadczeniem, podnieśliśmy noktowizory. Taka silna dawka oślepi cię, gdy masz je na oczach. Daje specyficzny, mocny błysk, a po nim przez chwilę nic nie dostrzeżesz. Jesteś jak ślepy starzec. Bezradny, militarny kaleka.
— „Kola”, „Buran”, za mną! — wrzasnąłem.
Dobiegliśmy do drzwi wejściowych, potykając się o ciała czterech zabitych terrorystów.
— Granaty, ogień!!! — zakomenderowałem.
Cisnęliśmy poczciwe i niezawodne RGN-y, granaty zaczepne o śmiertelnym zasięgu rażenia do 10 metrów. Ponowne „gotowanie” tego środka walki, choć nie wierzyłem, że po takiej dawce huku i błysku nasi przeciwnicy coś jarzą i są zdolni, by odrzucić te skorupy.
Ponowny huk eksplozji, taki czysty, bez wodotrysków, jak w przypadku wcześniejszych. Oszczędzałem specjalistycznego AKU, użyłem poczciwego AKMS-a.

Puszczali po czterech, pięciu naprzód, taktyka o kant niewymownej męskiej części ciała potłuc.
Nikt już nie meldował, że trafił cel, wszak sam to widziałem. Szybki wypad, parę krótkich serii i odskok w bezpieczne miejsce. Znów ogień kaemu, i to, co nas zaskoczyło. Eksplozja wysoko nad nami. To musiał być RPG.
Kawałki gruzu poleciały na hełm, wszędzie kurz i pył.
— „Patron”, masz cel? — zapytałem.
— Nie, nie widzę.
Ogień obu karabinów maszynowych skoncentrował się na nas. Pociski haratały mur i drzwi wejściowe. Nakazałem cofnąć się ludziom w głąb budynku.
Bieg, cholerny bieg na piętro. Nowe stanowisko. Arabowie szli na całość. Oba pojazdy ruszyły, waląc z broni zespołowej. Przygnietli nas ogniem.
Zdałem sobie sprawę, że długo tu się nie utrzymamy.
— Idą dwa kolejne samochody — zameldował „Akuła”.
— Granatniki, ognia! — krzyczałem, zdając sobie sprawę, że ta komenda padła za wcześnie.
Jezu, jak mi brakowało „Plamji” – automatycznego granatnika, który teraz by tych ciapatych zmasakrował. Wypluwał z siebie w krótkim czasie dużą ilość granatów. Miał jednak cholerną wadę – był ciężki.
— Całość, odwrót sektor ECHO — zadecydowałem, w momencie, gdy zauważyłem, że przeciwnik zaprzestał ataku frontalnego i rozszedł się na skrzydła, by nas otoczyć.
— Trzeci ochrania ze swoimi, cofaj swoich ludzi i obiekty — usłyszałem głos „Andkora”.
Przejmował dowodzenia nad naszym odwrotem. Polski kapitan wraz ze swoją dwójką ludzi podjął się najgorszej rzeczy. Osłaniać rejon ewakuacji, i to pod ogniem przeciwnika.
Wpadłem i chwyciłem kobietę, „Kola” przejął lekarza. W biegu pozbyłem się kałasznikowa, pozostał mi AKU-74U i rewolwer. Trzymałem "obiekt" przed sobą i popychałem do przodu.
Śmierdziała moczem i brudem, lecz nie zwracałem na to uwagi. W gorszych warunkach przyszło mi nieraz pracować i jeszcze bardziej cuchnących ewakuować.
— Jesteś od Sebastiana?
— Biegnij, kurwa, biegnij! — popędzałem ją po polsku.
— „Hart” oberwał — słyszałem w eterze.
— Dam kurwa radę, to tylko ramię.
— Tu „Jaśko”, jeden zlikwidowany, zachodzą z boku, trzech.
— Wycofuj się, całość niech się wycofuje. Odwrót!!! – dowodził „Andkor”.
Zostało nas w sumie dziesięciu, plus dwójka zakładników.
— „Priom”, wiertalot!!! — wrzasnąłem.
Wywołał śmiglowiec. Udało mu się. W naszym kierunku szły dwa Kamowy, Jeden ratowniczy Ka-27PS w osłonie uzbrojonego szturmowego Ka-29.
— Tu „Jaśko”, dostałem w piętę, drugi zlikwidowany.
Zdałem sobie sprawę, że „Andkor” powoli traci ludzi.
— 033, gotowy, podchodzę — dało się słyszeć w słuchawkach.
— 059, wskażcie cele. Damy wsparcie – usłyszałem po chwili.
— Wodzu ewakuuj obiekty, ja naszych tak nie zostawię!!! — krzyknął „Akuła”.
— Bierz „Burana”, wsparcie dla naszych — sam nie widziałem, dlaczego tych Polaków tak nazwałem.
— Tu „Jaśko”, oberwałem, zdolny do walki, ale kurwa straciłem palca.
Zawisł ratowniczy Kamow i począł spuszczać wyciągarkę. Spojrzałem do góry. Lina z zaczepem i panelem powoli szła w dół.
— Dwóch wyeliminowanych, nie utrzymamy się tu długo — poznałem głos „Andkora”.
— Cele obrzucone lampami podczerwieni. Macie teren czysty. Wolfy poza strefą. Możecie atakować – zameldował „Akuła”.
— Potwierdź. Sektor czysty, możemy atakować – poprosił pilot Ka-29.
— Potwierdzam, 116 295, atakować sektor.
— Przyjąłem, 116 295, kod potwierdzony, atakuję.
Nadleciało to pudełkowe uzbrojone cudo. Ktoś powie Mi-24, to jest coś. Nie, Kamow 29 w wersji uzbrojonej jest lepszy. Stanie ten wiertalot w zawisie, sterowany przez komputer, Ma zero wychyleń na boki w przeciwieństwie do „Hinda” i jak przypierdoli to…
— Chodź, chodź do mnie — opacznie moją komendę zrozumiała Polka.
Wzywałem psa. Na plecach miałem dwa karabińczyki, do których w przypadku ewakuacji wyciągarka podpinałem czworonoga.
— Nie ty, pies — skorygowałem.
— Podpinam, osłaniam — rzucił „Priom”, mocujac mi Demona na plecach.
— Dawaj Polka, ewakuacja!!! — wrzasnąłem.
Szybko przeliczyłem ciężar. Ja około 85 kilogramów, pies 65 kilo i ona w promocji 70 kg. Wyciągarka podniesie 300 kilo, Wszyscy średnio po 80 kilogramów – da radę, nawet z 10% ograniczeniem bezpieczeństwa.  
Chwyciłem panel wyciągarki i wsadziłem ją. Nie musiałem nic tłumaczyć, jak się ma zachować. Była ratowniczką i musiała mieć obcykane wszystkie możliwe konfiguracje sprzętowe spuszczane. Podpiąłem się do wyciągarki. Mocno pociągnąłem za linę dwa razy. Byłem jak ciężkozbrojny rycerz. Na plecach psisko, przed sobą kobieta. Oplotłem ją nogami na wysokości bioder i przyciągnąłem jedną dłonią do siebie. W drugiej dzierżyłem karabinek. Strzelanie z jednej ręki z AKU to takie strzelanie na postrach. Lepiej jednak walić Panu Bogu w okno i przydusić tym nieskutecznym ogniem przeciwnika, niż nie robić nic. Wszak czasem i ślepej kurze ziarno się trafi.
Gdy wyciągarka ruszyła w górę, to rudawe śmierdzące cudo oplotło mnie swoimi dłońmi i nogami, wciskając się w moje ciało.
— Spokojnie już dobrze — wrzeszczałem, chcąc przekrzyczeć ryk silnika.
Uzbrojony Ka-29 walił z pokładowego karabinu maszynowego w naszych nieprzyjaciół. Pilot najwyraźniej obawiał się użyć niekierowanych pocisków rakietowych. Działanie odłamkowe głowic mogło być zabójcze dla sił własnych. I ten pierwszy człon nazwy – niekierowane. Nie był zbyt zachęcający.
Wyciągarka zaiwaniał na pełnych obrotach. Nikt nie zważał na to, że w ten sposób lina może się zaplątać i jej właściwości po każdym takim użyciu spadają.
„Dobrze jest” – pomyślałem w złą godzinę.
Zagrały gdzieś z dołu kałasznikowy tych szubrawców. W kogo taki terrorysta bez honoru będzie walił, co jest najlepszym celem? Wiadomo, nieuzbrojony ratunkowy śmigłowiec tkwiący w zawisie. Pociski trafiły w kadłub maszyny. Jakieś pojedyncze patrony zaryły w blachę śmiglaka. Nie zrobiły zbyt wielkiej szkody, nie trafiły w żywotne elementy maszyny. Wystraszyły nieco technika tkwiącego w otwartych drzwiach. Ten cofnął się w głąb maszyny.
Kolejny terkot automatycznej broni. Pies zaskowytał niemiłosiernie, poczułem uderzenie w plecy.
„Nie, nie chcę byśmy byli dwa do dwóch!!! – wyłem w myślach.
Skoro ja czułem uderzenie w plecy, to stawało się jasne, że pociski trafiły Demona.
Śmigłowiec odchodził z nami podwieszonymi na linie. Piloci wykonali naturalny w tej sytuacji manewr. Wciągnięto nas na pokład.
— Odchodzimy — usłyszałem od jednego z pilotów.
— Nie, wracaj, wracaj, bo zajebię, tam jest jeszcze dwoje do ewakuacji!!! — wrzasnąłem.
Musiałem być cholernie przekonujący. Lekki zawrót i nasz ratowniczy Kamow wracał nad pole walki. Odpięli ze mnie Demona, usadziłem na fotelu kobietę. Spojrzałem jej w oczy, nie, ona nie była wystraszona, spanikowana, biedna. Miała w tych przecudnych zielonych oczętach to coś. Wolę zemsty.
— Lekarz, zobacz co z nim. Ratuj go!!! — zakomenderowałem, trzymając ciało Demona w rękach.
— Kurwa, to pies.
— Operator, taki sam ssak, jak ty i ja, ratuj go kurwa, bo oberwał!!! Już!!! — wrzeszczałem na pokładowego lekarza, jednocześnie dopinając się karabińczykiem do zaczepu przy drzwiach — Spierdalaj technik – wrzasnąłem na wskazanego i przyłożyłem broń do oka.
„Spasatielnyj Wieralot” znów podchodził do miejsca, skąd mnie zabrano. Różnica była jedna. Waliłem z karabinka w kierunku „celów”. Uzbrojony Ka-29 krążył jak wściekły, plując ogniem z kaema. Przyduszał ołowiem pozostałych przy życiu terrorystów.  Byłem przeszkolony z obsługi wyciągarki, każdej używanej w Rosji.
— Jeszcze dziesięć w lewo i zawis — naprowadzałem pilotów.
Chyba traktowali mnie jak niespełna rozumu wariata, który dostał się na pokład śmigłowca i zrobi wszystko, co w tym pojebanym czerepie się mu wykluje. Przesunęli maszynę, tak jak rozkazałem. Dojrzałem w dole "obiekt" i osłaniającego operatora. Puściłem linę wyciągarki w dół.
— Trzymaj zawis, trzymaj!!! — wrzeszczałem do pilotów.
Na dole trwało piekło. Morski szturmowy Ka-29 kręcił się nad tym specyficznym polem walki i starał się przy pomocy strzeleckiej broni pokładowej i kaemu, któregoś z obsługi przydusić ogniem terrorystów. Nasi walili też ostro i zbierali się w miejscu ewakuacji.
— „Andkor”, dwóch z prawej, uważaj  
— Tu siódmy. Widzę, jeden położony – mieszały się komendy polskie i rosyjskie.
Współdziałali. Pomimo bariery językowej rozumieli się. To było coś, co widziałem pierwszy raz. Wykute w boju pełne braterstwo broni. Kuriozalne, nie do pomyślenia, Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej i jednego z członków państw NATO. Po kilku dniach zgrania. Cud? Sam nie wiedziałem.
Wyprułem prawie wszystką amunicję. Krótkie serie i pojedyncze strzały. Jak wywalisz człowieku z kilkanaście patronów na raz, to lufa goreje. Nie masz przy długich seriach celnego ognia, no chyba, że w zamkniętym pomieszczeniu, na krótkim dystansie, wtedy tak. Jednak tam wolałbym peema, specyficzną maszynę do szycia. Mały odrzut, a szybkostrzelność podobna. Gorzej z celnością, ale to krótki dystans, trafisz.
Poczułem w dłoni, że ktoś na dole pociągnął mocno dwa razy linę wyciągarki. Karabinek wypluł z siebie ostatnie trzy pociski, w momencie kiesy uruchomiłem wyciągarkę, by podnosiła do niej podpiętych.
Znów pierdolnęły jakieś pociski w kadłub śmigłowca. Zawyły jakieś buczki.
— Kurwa, muszę odchodzić!!! —wrzasnął jeden z pilotów.
— Odchodź!!! — zezwoliłem.
Nasz Kamow zawinął się w ciasnym skręcie. Na linie miał podwieszoną dwójkę ludzi. Poczułem pewien dyskomfort, a co dopiero tamci. Przynajmniej dla jednego z nich, tego lekarza musiało to być traumatyczne przeżycie. Podłączyłem się pod wewnętrzny interkom. Nieraz potrafiłem podzielić uwagę, słuchając dwóch transmisji naraz.
— Tu 059, przyziemiam, Wolfy, bądźcie w gotowości — meldował pilot Ka-29.
— Wolfy potwierdzają, uważaj na ogień z lewej, dwa cele.
— 077, oczekuję w strefie — meldował pilot „Ryczaga”.
— 033, wyłączam drugi silnik, awaria układu sterowania i chłodzenia — nadawał pilot mojej maszyny.
— Tu czwarty, osłaniam twoje lądowanie, 059, podchodź od „TANGO” — usłyszałem „Akułę”.
Tkwiłem w otwartych drzwiach i operowałem wyciągarką. Lecieliśmy nad morzem. Pilot prowadził maszynę nisko.
— Czekamy na 059, jak mnie zrozumiałeś, 077?
Pilot naszego śmigłowca musiał mieć odwagę. Z uszkodzonym silnikiem nie uciekał w kierunku bazy, czekał na Ka-29. Doskonale zdawał sobie sprawę, że sam, bez osłony WRE, naraża się na rozpoznanie. Tu był w specyficznym parasolu, nic mu nie groziło.
— 077, przyjąłem. Czekam.
Byłem skupiony na tym, by podnieść tę dwójkę. Nie operowałem wyciągarką tak szybko, jak doświadczony technik. Przyzwyczajony do szybkiego desantu na linach zrzuconych ze śmigłowca, prawie zapomniałem, jak to jest być podnoszonym lub opuszczanym na wyciągarce. To trwało wieczność. Niestety, ewakuowaliśmy „obiekty”, które nie potrafiły tego, co my.
W końcu wciągnąłem ich na pokład. Lekarz był przerażony. Towarzyszący mu „Priom” przybił mi „piątkę”.
— 059, wszyscy na pokładzie. Odchodzę — to była ambrozja dla moich uszu.
Teraz wszystko zależało od pilotów. Zamknąłem drzwi śmigłowca i spojrzałem na pokładowego lekarza. Był mocno zestresowany, unikał wzroku.
— Jak on? — zapytałem, wskazując na psa.
Kiwnął tylko głową przecząco. Mój ukochany Demon leżał, patrząc na mnie swoimi ślepiami. Nie miał siły się poruszyć, ale dla mnie, w geście pocieszenia, zamachał delikatnie ogonem. Zająłem miejsce obok niego i przytuliłem do siebie to czarne cudeńko. Lekarz założył mu opatrunki, które jednak przesiąkły jego krwią. Krwią mojego partnera.
Męczył się, widziałem to w jego wzroku. Zdałem sobie sprawę, że to agonia. Zremisował. Moje dwa uratowania mu życia i jego dwa w jednej dzisiejszej akcji.
— Warto było, piesku? — zapytałem, mając łzy w oczach i w duszy wolę zemsty.
Będąc tak słaby i prawie konający, polizał mnie po dłoni.
— To agonia, przepraszam, nic nie mogłem zrobić — zaczął tłumaczyć się lekarz.
Nie miałem do pokładowego medyka pretensji. Zrobił, co mógł. Nie był cudotwórcą ani weterynarzem. Przytuliłem się do psa.
— Tu 077, mam kontakt z 059, ruszamy — usłyszałem gdzieś w oddali, jakby przytłumione.
Demon był coraz słabszy. Nie, nie tak miał kończyć żywot mój przyjaciel. Bezpośredni kontakt. Piszczał biedak, ale na siłę chciał podnieść pysk do mojej twarzy. Nie, nie mogłem mu tego zrobić. Musiałem rozwiązać chustę.

+++++

Klaudia siedziała w śmigłowcu i obserwowała, co się dzieje. Ten rosyjski kapitan przejął wcześniej dowodzenie nad statkiem powietrznym i wydawał komendy pilotom. To był dla niej szok. Nigdy wcześniej nie spotkała się z sytuacją, w której dowódca desantu, niezwiązany z lotnictwem, wymuszał na pilocie działania. W momencie, gdy na pokład wciągnięto Aloszę wraz z jednym z komandosów, zauważyła, jak kapitan schyla się nad psem. Pies konał, to było widać. Zwierzę starało się jeszcze podnieść głowę, by choć dotknąć swojego pana, lecz nie miało siły.
Ten Rosjanin uratował ją ponownie. Gdy wtulała się w jego ciało, poczuła dziwne ciepło. Wcześniej widziała tylko jego oczy. To był ten człowiek, który ją uwolnił i z zimną krwią dobił niedoszłego gwałciciela. Wiedziała, że mogła zostać zgwałcona, i to pewnie zbiorowo.
Kapitan rosyjskiej armii sprawnie rozplątał chustę. Pochylił się nad psem, pocałował go w pysk, jednocześnie wyciągając nóż z kieszeni spodni.
— Przepraszam, kochany, nie mogę inaczej, przepraszam — usłyszała po rosyjsku szept i dostrzegła, jak ten żołnierz wbija nóż w ciało czworonożnego towarzysza.
Wbił, przekręcił i płakał, głaszcząc zwierzę. Człowiek, który kilkanaście minut wcześniej zabijał ludzi, teraz płakał nad psem, ukrócając jego męki.
Podniósł swą twarz. Ich spojrzenia się skrzyżowały w marnym oświetleniu wnętrza śmigłowca.
Dojrzała ducha, dojrzała „Bałtyckiego Rybaka Dusz”. Radka, starszego o osiem lat, z bujnym zarostem na twarzy.
Podniosła się z niewygodnego fotela i zemdlała.

Jammer106

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka i przygodowe, użył 13476 słów i 81843 znaków. Tagi: #akcja #wojsko #piss #walka

11 komentarze

 
  • Użytkownik Gazda

    Poprzednio coś mi świtało a teraz to się potwierdziło
    Poliak to Radek
    No Panie chyba dalej będzie się działo  
    :bravo:  :bravo:  :bravo:

    7 godz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Gazda Ano się będzie działo. Ostrzegałem że proste rozwiązania to nie moja bajka. Taki mam ten swój czerep na swój sposób pokręcony. Siadam do dziewiątki i nie gwarantuje że to będzie finał, nie chcę już kłamać .
    Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    7 godz. temu

  • Użytkownik Jaśko

    A ja teraz tylko wstanę i brawo będę ci bił.

    16 godz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Jaśko spocznij ranny żołnierzu, wystarczy. Dziękuję i pozdrawiam serdecznie.

    15 godz. temu

  • Użytkownik Jaśko

    @Jammer106 to tylko palec i pięta 😂

    4 godz. temu

  • Użytkownik MarcoWawa

    Jedno pytanie tylko: Ty to tak chcesz skończyć? 😳 No chyba k.... Nie....

    Wczoraj 2:06

  • Użytkownik Jammer106

    @MarcoWawa nie jeszcze nie tym razem. Nie będę pisał że kolejna część będzie ostatnią bo już tą miała być. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    20 godz. temu

  • Użytkownik Czytelnik3

    „Zajebie ich wszystkich za to, zajebie” - chyba powinno być - "„Zajebię ich wszystkich za to, zajebię”. Pierwsza a nie trzecia osoba. A poza tym wspaniałe.

    Wczoraj 0:59

  • Użytkownik Jammer106

    @Czytelnik3 tak zgadzam się tylko to dialogi,a tam można nieco niegramatycznie. Ja jak to mówię to nie czuje tego e z kreską, a baboli tam jest więcej bo spieszyłem się by szybko dodać opowiadanie. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    Wczoraj 1:12

  • Użytkownik Czytelnik3

    @Jammer106 Czepiam się ponieważ jestem świadom, że kiedy opublikujesz to na pokatne to oni nie będą bardzo łaskawi. :-)

    15 godz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Czytelnik3 Masz rację. Dzięki za czujność. A ogólnie comeback Radka przypadł Ci do gustu, czy przecholowałęm?

    14 godz. temu

  • Użytkownik Ask

    No, no... Rzeczywiście, powiedzieć, że robi wrażenie, to mało. Już chciałem iść spać, skonany po podróży, ale zobaczyłem kolejną część Strażniczki. Chciałem rzucić okiem, tak z 2 minuty, no i nie dałem rady przerwać. Akcja opisana po prostu perfekcyjnie. Szkoda, że nie dodałeś słowniczka skrótów. A zakończenie... no, robi wrażenie. Czekanie na ciąg dalszy nie będzie łatwe, więc proszę - POSPIESZ SIĘ!!!

    pozdrawiam

    Ask

    Wczoraj 0:57

  • Użytkownik Jammer106

    @Ask lejesz miód na moje serce ❤️ dziękuję i pozdrawiam serdecznie.

    Wczoraj 1:13

  • Użytkownik Ask

    @Jammer106 Piszę zawsze to, co myślę. Jak wiesz, bywam też krytyczny wobec Ciebie. Ogólnie, cenię Cię bardzo wysoko, ale jak napiszesz jakiegoś gniota przesyconego do głębi tanim erotyzmem, to nie ukrywam braku entuzjazmu, bardzo delikatnie mówiąc. Szkoda czasu i talentu.
    Popatrz na swój profil. 'Strażniczka' wyszła z poczekalni po jednej dobie. Inne części podobnie. Lubieżnicy - szybko, nie pamiętam, ale kilka dni góra. 'Przypadkowy nocleg' w poczekalni od półtora miesiąca, 'Praktyczna lekcja biologii' 5 miesięcy, 'Fetyszek', 'Wiejska baba', 'Gastronomiczna praktyka' i 'Wystawiony przez siostrę' podobnie. Ze cztery opowiadania - jeszcze dłużej. Zobacz moje recenzje do nich (pewnie nie wszystkich) - są negatywne, zwykle piszę 'szkoda czasu i talentu'. To wszystko leży w poczekalni; inni chyba mają podobne zdanie.
    Ten wpis jest powodowany dużą życzliwością do Ciebie. Chciałbym, aby Twoje utwory były jak najlepsze, było ich jak najwięcej. Może kiedyś wydasz je w formie książki, może coś nawet zostanie sfilmowane - kilka z nich nadaje się do tego, np. właśnie Strażniczka (chociaż nie mam nadziei, koszty byłyby chyba nie do przejścia).
    Serdecznie pozdrawiam

    Ask

    8 godz. temu

  • Użytkownik Jaśko

    @Ask podłączam się do tego komentarza

    4 godz. temu

  • Użytkownik Dantei74

    brawo trzymasz w napięci do końca Czekam na kolejną część

    Wczoraj 0:01

  • Użytkownik Jammer106

    @Dantei74 serdeczne dzięki za komentarz. Pozdrawiam. Dajecie power do pracy, Ty i reszta wiernych Czytelników.

    7 godz. temu

  • Użytkownik Hart

    Powiem jedno jak też bym zemdlał z wrażenia. I znowu zostawiłeś to w miejscu które ma wiele rozwiązań. Ale to w Tobie lubię. Czekam na cdn.  Mam nadzieję że nie zostawisz nas długo w niepewności👍🏻😊

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    @Hart a nie przewidywałes tego w poprzednich odcinkach? Bo coś chyba można było podejrzewać. Jeżeli nie to udało mi Cię zaskoczyć. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Hart

    @Jammer106 Z Tobą nawet wiadome rozwiązania są zagadką. 😊

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    @Hart schlebiasz mi.dziekuje.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Pumciak

    arkadius napisał że wymiatasz ja dodam do tego że takiego opowiadania kture budzi we mnie tak niesamowite emocje jeszcze nie czytałem gratulóje i pozdrawiam

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    @Pumciak czy zakończenie tej części Cię zaskoczyło czy też przewidywałem to w poprzednich częściach.
    Dziękuję i pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Pumciak

    @Jammer106  Nie zaskoczyło dlaego bo potobie morzna wszystkigo się spodziewać

    22 godz. temu

  • Użytkownik arkadius30

    Wymiatasz, super

    Przedwczoraj

  • Użytkownik andkor

    Super jak wszystkie poprzednie części i pewnie następne też takie będą.
    Pozdrawiam Andrzej

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    @andkor Serdecznie dziękuję za komentarz i pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik QUBA105

    Mistrzu czekam na kolejną część !!!  
    Ta seria jest boska !

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    @QUBA105 Będzie, będzie, tylko potrzebuje czasu i powera w postaci komentarzy. Niektórzy mnie tu przeklną że ciągnę to w nieskończoność bo już chyba trzy razy przyrzekałem ze kolejna część będzie ostatnią i widać jaki słowny jestem. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Czytelnik3

    @Jammer106  Ciągnij to ciągnij. Każdą część czytam z przyjemnością.

    Wczoraj 1:00