Strażniczka Bałtyku (V) "Белка"

Strażniczka Bałtyku (V) "Белка"Południowy Liban. Gdzieś pomiędzy Marjayoun a Sydon. Siedem miesięcy po wypadku okrętu podwodnego 828  -maj następnego roku.

Dwa pickupy nagle pojawiły się na tym odludziu. Jeden nadjeżdżał od północy, a drugi od południa. Były jeszcze daleko. Klaudia, pochylona nad poszkodowanym Libańczykiem, zakładała mu stazę. Towarzyszący jej Alosza, pokładowy doktor ich ratowniczego Ka-32, latającego w barwach UNIFIL (Siły pokojowe z ramienia ONZ stacjonujące w Libanie), zajmował się drugim poszkodowanym w tym wypadku samochodowym. Ten był w gorszym stanie; urazy twarzy i zgnieciona klatka piersiowa nie rokowały dobrze.  
Ich ratowniczy śmigłowiec poleciał z połamanym polskim żandarmem z posterunku w hiszpańskiej strefie do szpitala w Naqura Camp Base. Nie był to ciężki przypadek – szeregowy był przytomny i na nic się nie uskarżał. Mogli go zostawić z technikiem pokładowym, a sami desantować się do wypadku, który z pokładu maszyny wyglądał poważnie.
Denis, rosyjski podoficer specnazu, odpowiedzialny za ich ochronę, kręcił się wokół wywróconego do góry kołami pojazdu. Uzbrojony jako jedyny z nich w broń palną – służbowego AK-74 – był ich swoistą ochroną. Nogą uderzył w bagażnik sedana.
— Job twoju mać – zaklął, gdy dojrzał wysypujące się z bagażnika pistolety i broń długą.
Klaudia spojrzała na zegarek i na czole poszkodowanego czarnym, niezmywalnym markerem napisała czas, kiedy założyła stazę.
— UNIFIL forces, UNIFIL 989, can you hear me? Over – krzyknęła w radiotelefon, mając nikłą nadzieję, że wywoła najbliższy nepalski posterunek UN lub swój śmigłowiec.
Nic z tego. Górzysty teren tłumił fale radiowe w zakresie UKF. Denis zbliżył się do niej i wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy.
— Co robisz? – zapytała go po rosyjsku.
— Zobacz tam – odparł krótko, robiąc zdjęcie poszkodowanemu.
Przeniosła wzrok we wskazane przez niego miejsce. Dojrzała kilka pistoletów i dwa AKMS-y. Byli w złym miejscu i o złym czasie.
„Po co ja do cholery dojrzałam ten wypadek?”
Załoga śmigłowca zapewniła ich, że powiadomiła o tym zdarzeniu dowódcę hiszpańskiego sektora, a tamci miejscowe pogotowie ratunkowe. W ich kierunku skierowano pojazd z hiszpańskiej strefy celem dowiezienia do bazy w Naqura.
— Alosza, dawaj, muszę ich gęby wysłać do naszych – zrozumiała słowa Denisa skierowane do lekarza.
— Jadą jakieś samochody, załadujemy ich i wieziemy do szpitala w Marjayoun – zadecydował pokładowy „wracz”.
Pojazd musiał wypaść z drogi i uderzywszy w występ skalny, dachować. Nie dochodzili, co było tego przyczyną. Ich zadaniem było ratować tę dwójkę nieszczęśników.
— Poszło – stwierdził Denis, patrząc w ekran swojej komórki.
Klaudia podniosła się, widząc zbliżającego się od strony północnej pickupa. Machała rękoma, ubrana w tropikalny uniform. Na pokładzie Ka-32 pozostał jej ratowniczy kombinezon; nie założyła go dzisiaj, wszak lot był nad lądem. Ubrana w mundur i uprząż, uzbrojona jedynie w ratowniczy nóż, starała się zatrzymać zbliżający się pojazd.
Ten zahamował, stając w poprzek drogi. Dojrzała, że oprócz kierowcy i pasażera w kabinie, na pace jest dwoje ludzi. Zamarła, widząc czwórkę zamaskowanych mężczyzn w „arafatkach”. Każdy z nich dzierżył kałasznikowa.
Denis momentalnie przyłożył swojego AK-74 do ramienia i skierował go w kierunku intruzów.
— Drop the weapon – wrzeszczał jeden z zamaskowanych Arabów.
Cała czwórka kierowała swoją broń w ich stronę. Drugi z pojazdów zatrzymał się. Kolejnych czterech uzbrojonych intruzów również wymierzyło w nich broń.
Ośmiu uzbrojonych Arabów w kontrze do nich, gdzie tylko Denis miał broń. Podniosła ręce ku górze, nie widząc żadnych szans w tym starciu.
„Może tylko chcą zabrać tych rannych i broń. Nie warto stawiać oporu. Zabiorą, pojadą i tyle. Nie odważą się zabić żołnierzy z ONZ” – przeszło jej przez myśl.
Lekarz, zestresowany, podobnie jak ona, wstał spokojnie i podniósł ręce za kark w geście poddania, tylko Denis nadal mierzył ze swojego karabinka w intruzów.
— We are UN soldiers, medics – krzyknęła, zdając sobie sprawę, że przynajmniej jeden z bojowników zna angielski. — Please – dodała.
Krok po kroku zbliżali się do nich z dwóch stron. Nie posuwali się szybko. Mieli cały czas broń przy oku. Celowali w nich. Dojrzała ten zimny wzrok jednego z napastników i zdała sobie sprawę, że nie żartują.
— Drop the weapon. Now!! – wrzeszczał jeden z zamaskowanych Arabów.
— Denis, błagam cię, rzuć broń – poprosiła po rosyjsku.
— Posłuchaj „Biełki” Denis, proszę – dorzucił lekarz.
Podziałało. Młody chłopak ze „specnazu” opuścił swój karabinek i odrzucił go na ziemię. Powoli podniósł ręce do góry. Klaudia odetchnęła.
„Co z nami będzie?”
Doskoczyli do nich. Poczuła silne uderzenie kolbą AKMS-a w brzuch, a potem cios w twarz. Na wpół przytomna czuła, jak zabierają jej ratowniczy nóż, jak krępują ją szpagatem i wrzucają na pakę jednego z pickupów. Próbowała się podnieść, w momencie gdy zakładali jej na głowę jutowy worek. Mocny cios w klatkę piersiową, a potem w twarz pozbawił ją przytomności.

Sześć miesięcy wcześniej. Demanowska Dolina. Słowacja. Połowa grudnia.

Patrzyła, jak Raduś z Sebastianem na oślej łączce śmigają na nartach. Maluch podnosił się po każdym upadku i z jakąś nieokreśloną siłą miał ochotę dalej robić to, co mu tak trudno wychodziło.
Nie skusiła się na naukę jazdy na nartach. Gdyby to był ten „deal”, na który przystała wtedy w jego kawalerce, to by się zdecydowała. Wiedziała, że Sebastian ze swoim wstydliwym problemem udał się do psychologa. Był już po dwóch spotkaniach. Na swój sposób była dumna z niego. Nie każdy facet by tak do tego podszedł.
— Mamusia, patrz, jadę – usłyszała syna.
Popijając ciepłą herbatę z termosu, doprawioną „tuzemskim rumem”, patrzyła na postępy swojego dziecka. Oparta o ogrodzenie, obserwowała, co się stanie.
No prawie mu się udało. Na sam koniec wywalił się na plecy, ale uśmiechnięty podnosił się. Sebastian podjechał do niego.
— Ja sam, ja sam – zatrzymał jego działania chłopiec, podnosząc się ze śniegu.
Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że temu ukochanemu dziecku, na swój sposób, brakuje ojca. Nie mogła mu go zastąpić. Pomimo tego, że była taką twardzielką, to było niemożliwe. Dlatego teraz z podziwem w oczach, patrzyła na tę relację obu mężczyzn, których kochała najbardziej na świecie – żywych, realnych, bo o Radku nigdy nie zapomniała.
— Może już dość? –zapytał malucha Sebastian.
— Nie, jeszcze.
„Skąd on ma tyle siły?” – zastanawiała się, patrząc, jak siedmiolatek, jodełką, zaiwania do góry.
Jej matczyne serce się radowało. Dawno nie czuła się tak wspaniale. Ten pomysł Górala, by pojechać w góry był przedni. Nie pamiętała, kiedy czuła się tak szczęśliwa.
Powoli dzień zbliżał się ku końcowi. Jak to w grudniu, zmierzch zapadał wcześniej. Stok był oświetlony. Sebastian pozostawił Radeczka pod jej opieką i załadował się do kabiny kolejki.
— Uważaj na siebie, wariacie, chcę cię mieć w całości – rzuciła, całując go w policzek.
Oczekiwała z synkiem, aż ten zjedzie ze stoku. Cała trójka wsiadła do Ski-busa. Po kilkunastu minutach wysiedli na przystanku, skąd mieli około trzystu metrów do wynajętego domku.
Zauważyła, że sześciolatek jest zmęczony. Chciała zabrać mu narty i kijki, które dzielnie trzymał na swoich dziecięcych ramionkach.
— Nie, mamo, faceci tak nie robią — oznajmił z przekonaniem.
„Boże, co z tym moim dzieckiem się dzieje? Skąd ta zmiana?” — zastanowiła się.
— Sebastian, rozpalimy razem w kominku? — padło kolejne zaskakujące stwierdzenie z ust jej syna.
— Radek, to nie jest twój kolega — skarciła go.
Dziecko spojrzało na nią dziwnym wzrokiem, najpierw na nią, a potem na Sebastiana.
— Ale pan Sebastian kazał mi tak mówić — usłyszała.
Wymiękła. Sebastian w żaden sposób nie zaprzeczył, że ma teraz tak specyficznego kolegę. Otworzyła drzwi do domku.
— Idziemy rozpalać – zakomenderował chłopiec, ciągnąc specjalsa za rękaw.
Nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje. Oni byli jak najlepsi kumple.
— To wy rozpalcie w kominku, a ja idę się wykąpać, a potem zrobię nam kolację — rzuciła.
Gdzie tam. Była najmniej ważna w tym stadzie. Zajęci czymś innym, nawet jej nie odpowiedzieli. Obaj skupieni przy kominku przygotowywali rozpałkę.
Skierowała kroki do łazienki. Miała ochotę na kąpiel w wannie, a potem, gdy Radeczek zaśnie w swoim pokoju, na małe figle ze swoim facetem.
Po wyjściu ze szpitala każde z nich dostało dwa tygodnie zwolnienia i zakaz pracy lotnej — na wszelki wypadek. Ta różnica ciśnień, to było dmuchanie na zimne. Wreszcie mieli czas dla siebie, oboje spragnieni swojej obecności.
„Sebastian jest kochany” — pomyślała, zanurzając się w wannie.
Była rozleniwiona, leżąc w ciepłej wodzie. Sosnowy zapach unosił się w domku. Powoli i delikatnie gąbka myła swoje ciało. Stopy, nogi, wiadomo co i korpus.
Postanowiła poleżeć dłużej. Pamiętała, jak Radek gonił ją, gdy potrafiła wylegiwać się w wannie ponad pół godziny. Teraz dopuszczała tylko sobie ciepłej wody, delektując się tą specyficzną przyjemnością.
„Niech ta chwila trwa i trwa”.
Straciła rachubę czasu. Umyła głowę i wyszła z wanny. Spojrzała na siebie w lustrze. Zauważyła, że czas robi swoje — piersi nie były już tak jędrne jak kiedyś, a twarz nie wyglądała tak dziewczęco jak siedem lat temu.
„Co on we mnie widzi?” — zastanowiła się.
Wytarła się ręcznikiem i narzuciła na siebie szlafrok. Wyszła z łazienki. Zaskoczona widokiem stanęła w drzwiach.
Spali, obaj spali wtuleni w siebie. Dziecko objęło go za szyję i wtulone jak w przytulankę spało w najlepsze. On, obejmując chłopca, trzymał go mocno. Stała i napawała się tym widokiem.  
W kominku ogień tańczył, dając specyficzne ciepło. Nie wierzyła w to, co widzi, patrząc na nich. Poczuła łzy w kącikach oczu. Usiadła za stołem, patrząc na ten przepiękny obraz. Cichutko załkała, dając upust zebranym emocjom. Nie chciała ich obudzić. To był jeden z najpiękniejszych widoków, jakie kiedykolwiek widziała. Na paluszkach, najciszej jak mogła, dotarła do swojej torebki i wyciągnęła telefon komórkowy. Zrobiła im zdjęcie. Z pawlacza wyciągnęła koc i okryła ich ciała.
Coś w niej pękło. Łzy leciały z jej oczu, nie mogła ich powstrzymać. Łzy szczęścia. Pragnęła pogłaskać tych dwóch najpiękniejszych i najbardziej ukochanych mężczyzn po twarzy, lecz zatrzymała dłoń w ostatniej chwili.
„Niech śpią”
Zalana łzami szczęścia położyła się w pokoju obok. Szczęśliwa, usnęła bardzo szybko.

Dwa tygodnie później. Darłowo. 2 Dywizjon lotniczy MW.

Zameldowali się u „sztabowego kutasa” po tym zesłaniu. Nie przyjął ich w swojej kancelarii. Oczekiwali na niego w sali konferencyjnej dywizjonu. Tylko dlatego, że miał formalny autorytet, powstali, gdy wszedł razem z tą kadrową pipą. Nikt jej w dywizjonie nie lubił. Wredna suka, jak to Hubert stwierdził, z „chujowymi nogami”, które eksponowała, nosząc nieregulaminową służbową spódnicę.
— Spocznij, dziękuję — rzucił, jakby od niechcenia, zasiadając za stołem.
Nic się nie zmieniło przez te trzy miesiące, gdy ich nie było. Z tego, co słyszeli, było jeszcze gorzej. Rozbestwiła się ta szuja po ostatniej wizycie wiceministra.
— Zacznę od dobrych wieści, ale proszę się nie ekscytować.
Patrzyli na niego wzrokiem pełnym pogardy. Było wiadomo, dlaczego ich wywalił do Babich Dołów. Zemsta maluczkiego człowieka. Pewnie dupek żałował teraz tego, co z COM-u przyszło na nich, a przyszło bardzo dużo.
— Wszystkie załogi, a przede wszystkim oddelegowana załoga śmigłowca, wykazały się wybitnym bohaterstwem i zasługują na wyróżnienie. W szczególności działanie ratowników, którzy narażając swoje życie, podjęli się bohaterskich czynów, oraz pilotów, którzy, nie bacząc na ryzyko, nie dopuścili do desantu na pokład jednostki wrogich sił — to mu przechodziło z trudem przez gardło. — Kto to jest komandor porucznik Brzeziński? — zapytał swoją „lalkę” siedzącą obok.
— Ktoś, kto powinien być za ciebie tutaj — odparł Hubert bezpośrednio.
— Któremu do pięt nie dorastasz — dodał lekarz.
Skrzywił się, z trudem przyjął te słowa. Zdawał sobie sprawę, że ta dwójka ma go serdecznie w dupie, odchodząc za dwa tygodnie.
Klaudia chwyciła Pawła za rękę. Ten miał zamiar wbić temu bucowi ostateczną szpilę. Zrobiła to tylko ze względu na Marzenę. Pilot z trudem opanował się.
— Mam tu na was wnioski: jedne o awans, drugie o medal, a trzecie o nagrodę pieniężną i nie wiem, co z nimi zrobić? — zaczął swoją gadkę, jakby chciał ich hołdu w stosunku do swojej osoby.
— Rozpatrzyć — rzucił krótko Paweł.
Sztabowy kutas odczekał, chciał wprowadzić jakieś coś… sam nie wiedział co. Cóż, taka podła kreatura mogła wymyślić? Nic. A jednak.
— Przychylam się do tych wniosków, tylko aby to zrealizować, jest warunek niekaralności żołnierza. Prawda pani porucznik? — zwrócił się do swojej „laleczki”.
— Tak jest — odparła.
Wszyscy z załogi zamienili się w słuch. Co też ten podły człowiek mógł im zarzucić?
— Mam tu meldunek z nasłuchu radiowego na częstotliwości ratowniczej, dostępnej dla wszystkich służb. I stosowny raport z nadrzędnej jednostki, która to obrabia w Sochaczewie. Pozwolę sobie zacytować: „W godzinach… na częstotliwości, załoga statku powietrznego o kryptonimie radiowym… w korespondencji radiowej użyła słów, powszechnie traktowanych jako obelżywe, przez co nie stosowała się do przepisów korespondencji radiowej stosowanej w SZ RP. W związku z tym wnioskuję o wyciągnięcie w stosunku do winnych środków dyscyplinarnych celem zaniechania takich praktyk.
— To ja prowadziłem tę korespondencję, ukarz mnie – przerwał mu Hubert.
— I ja też – skłamał lekarz.
— Ja także – dorzucił technik.
Klaudia ponownie uszczypnęła Pawła, widząc, że ten również chce się przyznać. Niestety, nie podziałało.
— Ja też.
Nie miała innego wyjścia, jak skłamać.
— Też prowadziłam korespondencję.
Dostrzegła szyderczy uśmiech na twarzy tej kreatury. To, że tak stanęli jak jedna zgrana załoga, najwyraźniej go bawiło. Omiótł ją wzrokiem, kpiącym i wrednym.
— Proszę nie kłamać pani bosman, w tym czasie była pani na pokładzie okrętu podwodnego – stwierdził suchy fakt, z którym nie mogła polemizować.
Nic nie odparła. Był przygotowany. Zrobił mądrawą minę i palcami bębnił o blat stołu. Czekali na to, co ma do powiedzenia.
— Wstrzymam się z tym do rozmów kadrowych. Jak dobrze wiecie, dywizjon z dniem 1 stycznia zostaje rozformowany, a na jego miejscu pozostaje eskadra poszukiwania i ratownictwa oraz eskadra ZOP. W najbliższą sobotę w kasynie odbędzie się uroczystość związana z zakończeniem tego rozdziału naszej jednostki – mówił spokojnie, bez emocji. — Nie muszę chyba przypominać, że obecność jest obowiązkowa – dodał.
— W mundurach galowych, tak gwoli przypomnienia – dorzuciła „laleczka”.
Wstał zza stołu razem z nią. Z grzeczności powstali i obserwowali, jak wychodzą z sali konferencyjnej. Pozostali sami. Przez chwilę nic nie mówili.
Plotki o tym, że z dwóch dywizjonów (darłowskiego i tego z Babich Dołów) tworzono jeden, krążyły od dawna. Nikt do końca w to nie wierzył. Teraz wszystko stało się jasne. Każdy zdawał sobie sprawę, że takie działania wiążą się z redukcją etatów.
— Nic tu po nas, chodźmy do roboty – zadecydował Hubert.
Z nietęgimi minami wyszli z sali, udając się do swoich obowiązków. Czekał ich trudny tydzień.

Pięć dni później. Kasyno przy 2 Darłowskim dywizjonie lotniczym MW. Wczesne godziny wieczorne.

Sztywna, oficjalna część miała się ku końcowi. Dywizjon odwiedził jakiś mało ważny przedstawiciel z Dowództwa Marynarki Wojennej. Mówił ogólnikami, zapewniając, że dla każdego znajdzie się etat – jeżeli nie tu, to w innych jednostkach, a w ostateczności w Siłach Powietrznych i Wojskach Lądowych. To ostatnie nie wróżyło nic dobrego – jeśli padały takie stwierdzenia, to pewnikiem było, że dla części ludzi etatów nie ma.
Klaudia była przerażona. Gdyby miała piętnaście lat wysługi, rzuciłaby kwit o zwolnienie, mając emeryturę w wysokości 40% ostatnich poborów, i zatrudniłaby się w cywilnej placówce SAR w Ustce. Wizja przeniesienia, a takie niebezpieczeństwo istniało, gdyż wszystkie „Michałki” stawały się maszynami dyspozycyjnymi, w których ratownika nie było potrzeba, była realna.
„Przestań, głupia, przecież masz tutaj największą wysługę lat w ratownictwie i największe doświadczenie” — wmawiała sobie. — „Przecież pokazałaś się ostatnio, nikt takiej bohaterki nie zwolni”.
Zasiane przez „Sztabowego kutasa” ziarno niepokoju kiełkowało. Miała przecież z nim na pieńku, a to on miał przeprowadzać rozmowy kadrowe razem z kadrową i mężem zaufania podoficerów.
Nie lubiła takich imprez, rzadko bywała w kasynie. Służba, służbą, wystarczy to. Miała inne plany na swój wolny czas. Potrafiła oddzielić czas służbowy od prywatnego.
Syn i Sebastian, od pamiętnego spotkania, byli najważniejsi. Coraz bardziej przekonywał ją do siebie. Była pewna, że jest w nim zakochana. Jakże on się starał, jakże był o nią zazdrosny. Był w pewnym stopniu wariatem – potrafił gnać z Gdyni swoim VW Polo tylko po to, by spotkać się z nią na kilka godzin. Strofowała go, lecz z drugiej strony była zadowolona z faktu, że ją odwiedza. Kontynuował spotkania z psychologiem, na jednym z nich nawet z nim była. Wstydziła się przyznać, ale ta psycholożka była całkiem, całkiem i młodsza od niej.
„Ja jestem nienormalna, jestem o niego zazdrosna”.
— O czym Klaudiu myślisz? – usłyszała zapytanie Marzeny.
— O tym, co mówił ten bubek z dowództwa, o tych przeniesieniach.
— Przestań, przecież cię nie przeniosą. Ciebie?
Pocieszała ją. Może i miała rację.
Żołnierze zsw przygotowywali teraz sale na mniej oficjalną część. Grajki z amatorskiego zespołu muzycznego o wdzięcznej nazwie „Haze” rozstawiali swoje instrumenty na podeście. Końcową fazą tego spotkania miał być dancing – jakkolwiek w XXI wieku to brzmiało.
Do kasyna wchodziły żony i sympatie zawodowych żołnierzy. Na ustawionych stołach lądowały przyniesione lub zakupione w kasynie butelki wódki i wina. W planach były dwa ciepłe dania, a impreza miała zakończyć się w okolicach północy.
Nic nie było za darmo. Musiała wysupłać sporą kwotę na tę nieoficjalną część.
„A co tam” – pomyślała – „Przecież ten dupek odchodzi. Już go nie będę widzieć”.
Nie pamiętała, kiedy miała na sobie mundur galowy. Chyba wtedy, gdy dostawała ostatni awans. Poprawiła spódnicę i rozpięła mundur marynarki. Na parapecie ułożyła galowy kapelusik. Nie trawiła go. Czuła się w nim jak stara dewota.
Siedziała przy stoliku z Marzeną, Pawłem i Wojtkiem – tym młodym ratownikiem, z którym działała wtedy na 828. Przeniósł się z Babich Dołów tutaj. Zauważyła, że Wojtek jest mocno wystrachany. Dotknęła jego dłoni, położonej na stoliku. Spojrzał na nią.
— Co jest? – zapytała szeptem.
— Pani bosman, oni mnie stąd wyjebią, jestem najmłodszy z ratowników – usłyszała w odpowiedzi.
Spojrzała na niego. Był blady. Pochodził ze Sławna, tam, gdzie rodziła swoje dziecko. Banicja do Gołdapi lub w lubuskie przerażała go. Zespół zagrał nieśmiertelny przebój Alicji Majewskiej „Jeszcze się tam żagiel bieli”.
— Chodź, zatańczymy – zaproponowała, wstając z krzesła.
— No idź, na co czekasz, starszemu stopniem się nie odmawia – wypaliła Marzena, widząc zaskoczenie w oczach chłopaka.
Sama również wstała z Pawłem. Wojtek przemógł się i, wziąwszy Klaudię za rękę, ruszył na parkiet.
Czuła jego zakłopotanie. Trzymał ją tak delikatnie i zachowywał taki dystans, jakby byli na szkolnej zabawie, gdzie pani wychowawczyni kontroluje, by odległości pomiędzy partnerami były odpowiednie.
— Nie bój się, nie gryzę, chwyć mnie mocniej, bo zaraz ci się z rąk wywinę – rzuciła tekstem po części skopiowanym z piosenki Anny Jantar.
Przemógł się. Mocniej docisnął ją do siebie. To jej przyzwolenie zadziałało. Zdawała sobie sprawę, że jest w nią, w kwestiach ratownictwa wpatrzony jak w obrazek. To, co wtedy razem przeżyli przy 828, wygenerowało w nim to, co świętej pamięci Radek nazywał „genem ratownika”. Od operacyjnego w dywizjonie wiedziała, że postawił mu dobrego sznapsa i markowy koniak, by tylko być z nią w załodze. Schlebiało to jej.
— Wszystko będzie dobrze, nie martw się – starała się go pocieszać.
Wrócili do stolika. Wojtek był szarmancki.
— Przestań – szepnęła, gdy całował ją w dłoń.
Marzena pozostała z Pawłem na parkiecie. Wojtek otworzył butelkę wódki. Kiwnęła głową, zgadzając się, by nalał jej do kieliszka.
— To może na stopie cywilnej przestaniesz mi „paniować”, Klaudia – zaproponowała przejście na ty.
Nie wiedział przez chwilę co odpowiedzieć. Ta propozycja go zaskoczyła. Otrząsnął się po chwili. Podniósł kieliszek do góry.
— Wojtek.
Stuknęli się kieliszkami. Wlali w siebie pięćdziesiąt gram wódki.
— No to teraz zgodnie z tradycją buziak – rzuciła.
Jakże on się zarumienił! Jakże go jej słowa wbiły w krzesło. Był zaskoczony i biedak nie wiedział, co począć. Siedział, jakby zahipnotyzowany. Podniosła się delikatnie i musnęła go ustami w policzek.
— Wojtek, co z tobą?
— Ja… już… – wydukał, delikatnie dotykając jej policzka ustami.
Boże, jaki on był niesforny, dziewiczy, na swój sposób słodki. Ta jego nieporadność rozbrajała Klaudię. Szybko nalał kolejną porcję alkoholu do kieliszków. Wiedziała, że ten chłopak musi szybko się napić, aby ochłonąć po tym, co się stało. Stuknęli się ponownie. Wódka była dobrze zmrożona i wchodziła gładko. Popiła kolejną porcję alkoholu tonikiem. Do stolika wrócili Marzena i Paweł.
— O, widzę, młody, że zabrałeś się za polewanie. Prawidłowo, taka twoja rola – zauważył Paweł.
Tańczyli i rozmawiali o wszystkim i o niczym, starając się unikać tematów związanych z pracą. Małżeństwo Kojtuchów mogło dzisiaj pozwolić sobie na to, by zostać dłużej. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a mama Pawła przyjechała, by zająć się ich córeczką.
— Boże, jaki ten Wojtek jest delikatny, ledwo mnie dotykał, a wpatrzony w ciebie jak w obrazek – stwierdziła Marzena, gdy mężczyźni wyszli się przewietrzyć.
— Przestań – zbyła ją Klaudia.
— A jak Sebastian?
— Cudowny i szalony.
Marzena chciała coś powiedzieć, lecz wróciła męska część towarzystwa. Po Wojtku było widać, że się nieco odstresował. Nie dziwiła mu się. Przeniósł się niedawno, mało kogo tu znał, a teraz ta opcja przeniesienia. Sama się bała, a co dopiero on.
— Kobitki, zła dla was informacja: na parterze jest tylko jeden kibelek, koedukacyjny. Zabrakło pieniędzy na remont i tylko męski zdołali zrobić – przekazał tę niezbyt miłą informację Paweł.
— Ale na piętrze, przy pokojach gościnnych, jest toaleta – zauważyła Marzena.
Grajki po chwilowej przerwie, spowodowanej wniesieniem ciepłego dania, znów zaczęli grać. Paweł poprosił Klaudię do tańca, dyskretnie mrugając na Wojtka. Ten zrozumiał, o co chodzi, i wziął w tany żonę kapitana.
Klaudia czuła wypity alkohol. Nie, nie była pijana, był to specyficzny rausz. Puściły ją nerwy i natrętne myśli związane z przeniesieniem. Przeżyła banicję, da radę teraz.
Impreza rozkręcała się na dobre. Co niektórym, wypity alkohol uderzał zbyt mocno do głowy. Pion sztabowo-administracyjny i częściowo ludzie z logistyki, w tym królowali.
— Żenada – określiła to dosłownie Marzena, widząc, jak „sztabowa laleczka”, ściągnąwszy marynarkę munduru, wywija nią na palcu, tańcząc w rytmy piosenki Gorana Bregowicza i Kai.
Była już nieźle nawalona. Klaudia wcale nie była zdziwiona tym faktem – wszak tamta siedziała przy stoliku z dowódcą. Tam były już chyba z trzy dołączone stoliki. Z niesmakiem patrzyła, jak ta ledwo trzyma się na nogach obutych w nieregulaminowe obuwie – niebotyczne wysokie szpilki, podczas gdy przepisy mundurowe jasno mówiły, że mają to być czółenka na szerokim słupku.
Osobiście nie trawiła tych przepisowych czółenek, które miała na sobie. Nie były wygodne ani eleganckie. Swoiste potworki. Jednak mus to mus. Tak mówiły przepisy ubiorcze i basta.
Jeszcze te rajstopy tej „swoistej królewny” – z połyskiem i znacznie odbiegające od definicji „cielistości”. Słowem, żenada.
Nawet nie zauważyła, kiedy przy jej stoliku pojawił się sam „boss”. Podchmielony.
— Czy mogę prosić do tańca? – usłyszała.
Biła się z myślami. Mogła odmówić. Spojrzała na Marzenę. Ta kiwnęła twierdząco głową. Zdecydowała się.
„Pies go jebał, toż to jego ostatnie podrygi u nas” – przeszło jej przez myśl.
Na jej nieszczęście puścili wolny kawałek Natalii Kukulskiej „Im więcej Ciebie, tym mniej” Przeklęła muzykantów w duchu. Z drugiej strony ten tytuł piosenki wiele o nim mówił. Zaśmiała się w duchu. Czuła od niego wyraźny zapach alkoholu.
Objął ją mocno i przyciągnął do siebie. Swoje dłonie położył na jej biodrach, a ona delikatnie ułożyła swoje dłonie na jego barkach. Na razie nic złego, oprócz tego mocnego przyciągnięcia, nie mogła mu zarzucić.
Rozpoczęli taniec. Nie był mistrzem parkietu. Gubił kroki, ale zwaliła to na działanie alkoholu. Na szczęście rozpoczął z nią rozmowę, co spowodowało, że musiał się nieco od niej odsunąć. Plótł jakieś androny o sporej nagrodzie pieniężnej z puli DMW (Dowództwa Marynarki Wojennej), potem o kursie na chorążego i o tym, jak z niej jest dumny. Odpowiadała ogólnikami, marząc o tym, by ten kawałek jak najszybciej się zakończył. Nie wypuścił jej, gdy zespół zakończył ten utwór. Obrócił się i strzelił palcami.
— Poproszę o jeszcze jeden taniec – usłyszała.
Z bólem serca przystała. Orkiestra zagrała kultowy utwór Whitney Houston z filmu „Bodyguard” – znów typowo wolny.
Próbował nucić i śpiewać, lecz fałszował nieprzeciętnie. To była dla niej męka.
— Inspirujesz mnie – wywalił ni z gruszki, ni z pietruszki.
— Do czego? – zapytała zdziwiona, czując, jak jego dłonie zsuwają się na jej pośladki.
Tego było już za dużo. Ten cham i prostak pozwolił sobie na zbyt wiele.
— Zabierz łapska, bo zacznę krzyczeć – ostrzegła. Popatrzył na nią mętnym wzrokiem. — Już!!! – dodała.
Patrzyła mu prosto w oczy. Widziała ten jego lubieżny wzrok. Skrzyżowały się ich spojrzenia. Spasował. Cofnął dłonie na jej biodra.
— Dziękuję. Wracam – zadecydowała, wyswobadzając się z jego objęć.
Zdębiał. Stał jak wryty. Podeszła do niego ta „laleczka”.
— Chodź, Tadzik, jest zabawa – wybełkotała, porywając go.
Po raz pierwszy była wdzięczna tej „pipie”. Zabrała go od niej. Wyszła na zewnątrz, by ochłonąć. Miała zamiar wrócić do domu. Emocji jej już wystarczyło.
Wróciła do stolika i sięgnęła po kapelusik.
— No co ty, zostań – rzuciła Marzena, widząc jej działania.
— Pani bosman… przepraszam Klaudia, zostań proszę – dodał Wojtek, patrząc jej prosto w oczy.
— Klauduś, zostań – usłyszała od Pawła.
Nie mogła im odmówić. Wojtek wstał i poprosił ją do tańca. Był na swój sposób kochany. Muzycy zagrali kolejny kawałek z repertuaru Whitney Houston – tę, którą śpiewała z Mariah Carey z jakiejś bajki.
— Jesteś dla mnie wzorcem, nigdy nie myślałem, że kobieta będzie mnie szkolić, i to kobieta z takim jajem – otworzył się wreszcie.
— Przestań, jesteś już samodzielnym ratownikiem, ja to wiem, dałeś radę – odparła, przyciskając mu palec do ust, by więcej nie prawił głupot.
Po raz kolejny pocałował ją w dłoń. Wzdrygnęła się.
— Przestań.
— Wiesz, mam dziewczynę, nie mogła przyjechać i opowiadam jej o tobie, mówi mi, że jesteś super.
— No rób tak dalej, plotąc androny o mnie, to na pewno będzie zadowolona – odparła.
Roześmiali się oboje. Po zakończonym tańcu wrócili do stolika. Pochyliła się nad Marzeną, zapytując, gdzie jest ta toaleta na piętrze. Nie miała zamiaru korzystać z tego koedukacyjnego kibla na parterze. Wiedziała, że faceci oprócz kibla urządzili tam sobie swoistą palarnię.
Przeprosiła współbiesiadników i udała się na pięterko. Była lekko podchmielona, wiedziała, że musi już zakończyć i wrócić do domu. Półmrok ją nieco zaskoczył. Nacisnęła kontakt.
„Cholerna spalona żarówka”
Najchętniej ściągnęłaby te cholerne czółenka i na bosaka zaiwaniała do toalety. Ostrożnie stawiała każdy krok. Na piętrze udało jej się zapalić światło. Dojrzała kibelek i tam skierowała swoje kroki. Ledwo już trzymała mocz w pęcherzu. Z ulgą usiadła w kabinie. Zdawało jej się, że ktoś jest po drugiej stronie. Odetchnęła z ulgą po oddaniu moczu. Sprawnie naciągnęła na siebie figi i rajstopy, poprawiła spódnicę i spuściła wodę.
Zaskoczył ją. Stał w toalecie. Ten cholerny ich dowódca. Nim zdołała coś zrobić, wydać jakiś odgłos, dopchnął ją do drzwi kabiny i bez pardonu wsadził łapsko pomiędzy jej uda. Zwarła je momentalnie.
— Nie bądź tak nieprzystępna, a może i bądź. Widziałem, jak całujesz się z tym młodym, kręcą cię oni tak jak ten twój fagas z Formozy – zaczął, coraz bardziej wsuwając swą dłoń pod jej spódnicę.
Zaskoczona i odurzona alkoholem nie wiedziała, co począć. To, co się teraz działo, całkowicie ją zaskoczyło.
— Ale tylko dojrzały mężczyzna może ci dać pełną rozkosz i ty dobrze o tym wiesz, ten twój…
Kolanem uderzyła go w nacierające w jej kierunku krocze, a dłońmi pierdyknęła równocześnie w jego małżowiny uszne. Zwalił się na ziemię jak kukła. Nawet nie zdążył jęknąć. Oj, gdyby miała na nogach opinacze, to napieprzałaby w ten jego korpus z całych sił.
— Mój niedoszły mąż by cię już dawno zajebał. Byłbyś paszą dla bydła, marny kutasie – syknęła. — Skoro ja ci wpierdoliłam, to dla niego byłaby to betka – dodała.
Zrobiła krok do przodu, lecz poczuła potrzebę, by się cofnąć. Z buta walnęła go bezpośrednio w twarz. Jęknął tylko.
— Wykończę cię – usłyszała, wychodząc z kibelka.

Dwa dni później. Sala konferencyjna 2 Darłowskiego dywizjonu MW.

Byli wszyscy. Każdy musiał przejść tę rozmowę. Do sali wchodzono według stopnia i funkcji. Każdy, no prawie każdy, dziwił się, że dowódca nosi dość szerokie okulary przeciwsłoneczne. Zbił to stwierdzeniem, że wczoraj spawał i ma zapalenie spojówek, lecz Klaudia wiedziała, jaka jest prawdziwa przyczyna.
Jedni wychodzili zadowoleni, inni z marsowymi minami. Po ich zachowaniu można było w ciemno określić, kto dowodzącemu wchodził w dupę, a kto był w opozycji.
Czekała na swoją kolej. Paweł wyszedł z miną nietęgą. Siedząca obok niej Marzena podeszła do męża.
— Grupa poszukiwawczo-ratownicza w Świdwinie, załoga Mi-2 — rzucił krótko. — Pierdolę to, idę do Petrobaltic — dodał.
Ten dupek dwa dni temu, gdy wpieprzyła mu, zaciągnął jej rajstopy. Zmuszona była kupić nowe. Poprawiła spódnicę i starała się pocieszyć pilota.
Technicy i personel nielotny w stopniach chorążych wychodzili w różnych nastrojach. Niektórzy pozostawali na miejscu, część szła do Babich Dołów, a tych z obsługi maszyn Mi-2 rozrzucano po całej Polsce. W ich oczach dostrzegła łzy.
„Czy tak się godzi traktować tych ludzi?” — zadała sobie pytanie.
W końcu nastał czas na nią. Pewnym krokiem weszła do sali konferencyjnej. Przyjęła postawę zasadniczą i dumnie, wypinając pierś, zameldowała swoje przybycie. O dziwo, nie wskazano jej, by spoczęła. Wiedziała, dlaczego tak się stało.
„Oż ty kutasie, nawet cię na to nie stać. Ty mała, podła gnido”.
Stała na baczność. Nikt nie podał komendy „spocznij”. Potrafiła wytrzymać w morzu mającym kilka stopni długo, nie miała zamiaru teraz dać temu dupkowi satysfakcji.
— Po dogłębnej analizie i biorąc pod uwagę pani doświadczenie, podjąłem wraz z oficerem kadrowym decyzję, by oddelegować panią do załogi śmigłowca TOPR, obsadzonego przez personel wojsk lądowych na okres wyłączenia etatowego śmigłowca tej szanowanej jednostki ratownictwa górskiego. Następnie pozostanie pani w dyspozycji Dowódcy Marynarki Wojennej ze wskazaniem przydziału do punktu stałego dyżurowania w Łęczycy — usłyszała wyrok.
Zacisnęła zęby, opanowując wkurwienie. Ten dupek dobrze wiedział, że wykupiła za 15% wartości swoje służbowe mieszkanie w Darłowie na własność. Musiała zapożyczyć się u matki i znajomych. Miała wreszcie swój kąt, jej i tylko jej. Opcja oddelegowania do Zakopanego wiązała się z tym, że ktoś pokryje jej koszty zakwaterowania. Wizja, że później będzie służyć w Łęczycy, przerażała ją. Mieszkanie w internacie, za które będzie płacić, gdyż ma wykupioną kwaterę, ją przerażała.
— Panie komandorze, jako mąż zaufania, protestuję. Straszy bosman, ma największe doświadczenie, z ratowników, jakich mamy w jednostce. Przeniesienie jej… — usłyszała głos protestu z ust poczciwego, nieskażonego tym syfem starszego bosmana sztabowego.
— Zagłosujmy — przerwał mu „Sztabowy dupek”.
Zdawała sobie sprawę, jaki będzie wynik głosowania. Dobrze wiedziała, że ta „sztabowa pizdeczka” zagłosuje przeciwko niej. Taki też był wynik głosowania. Starszy bosman sztabowy powstał.
— Tego już za dużo, róbcie sobie sami, co chcecie. Przestają mnie bawić te wasze kadrowe gierki. To poniżej mojej godności — wyrzucił z siebie, z żalem, i ruszył w kierunku wyjścia.
— Bosmanie, nie pozwoliłem panu wyjść! — wrzasnął komandor.
Ten nie zatrzymał się. Zmierzał w kierunku drzwi auli, odwrócony dupą do nich, za nic miał jego rozkaz. Za długo tu służył. Przelała się w nim ta żółć. Miał wysługę lat — waliło go zdanie tego dupka.
Pozostała sama z tą dwójką. Tkwiła nadal na baczność, dumna z siebie i z tego, co usłyszała od tego poczciwego podoficera.
— Coś ma pani do powiedzenia? — zapytał „boss”.
— Nie usłyszałam komendy „spocznij” — odparła mu hardo.
— Spocznijcie, bosmanie — rzuciła ta „laleczka”.
— Nie ty tu jesteś najstarsza stopniem, nie ciebie będę słuchać — odparła, pokazując jej miejsce w szyku.
Skrzywiony wyraz twarzy tej lali, jej wkurwienie w oczach, za to wszystko nie można było zapłacić kartą „MasterCard”. Przynajmniej taką miała satysfakcję.
— Jest pani wolna. Odmaszerować — usłyszała od komandora.
Wykonała regulaminowy tył zwrot i wyszła z pomieszczenia. Z trudem, tłumiąc emocje, znalazła się na korytarzu. Dopadła ją Marzena.
— I co? — zapytała.
— TOPR Zakopane, potem Łęczyca — rzuciła krótko.
Dostrzegła, jak w przyjaciółce buzują emocje. Mocno chwyciła ją za dłoń.
— Nie szarżuj, nie warto, masz małe dziecko — stwierdziła, patrząc Marzenie prosto w oczy.
Wywołali Marzenę. Klaudia usiadła na krześle. Nie była w stanie się opanować. Podniosła się i wyszła na zewnątrz. Musiała odetchnąć świeżym powietrzem. Nie wszystko, co usłyszała, dotarło do niej.
— I jak? — zapytał ją Wojtek.
Przekazała mu to, co usłyszała. Widziała jego wkurwienie. Nie mógł pojąć tego, nie dochodziło to do niego.
— Kurwa, nie, jak wejdę, to im powiem — wyrzucił z siebie.
— Przestań, jeżeli mnie szanujesz, nie rób tego, to nic nie zmieni, a ciebie wywalą na drugi koniec Polski. Obiecaj. Obiecaj mi to, kurwa, jeżeli jestem dla ciebie kimś ważnym — poprosiła go w dość specyficzny sposób.
Dość poszkodowanych, dość tych ofiar sztabowych gierek. Nie miała zamiaru, by ktoś był poszkodowany w tej nierównej grze. Nie, nie on, Bogu ducha winny chłopak zapatrzony w nią jak w obrazek.
— Nie mogę, ja muszę — tu jej zaimponował.
— Przegrasz, przegrasz z nimi, to gniazdo os. Zostań tutaj, szkol młodych, jak ja ciebie wyszkoliłam. Przecież wiem, że przeniosłeś się tutaj nie tylko ze względu na zamieszkanie. Nie jest tak? No powiedz mi? — rzuciła, trzymając jego dłoń. — Obiecaj mi, że nie zrobisz głupot? — dodała.
To był dobry człowiek. Jeden z nielicznych, jakiego znała. Dojrzała, że się waha. Patrzył na nią i widziała, że walczy ze sobą wewnętrznie. Postąpić tak jak mówi rozum i serce, czy też zachować się, tak jak prosiła go ona.
— Zrobię, jak prosisz, pierwszy i ostatni raz w życiu. Jesteś dla mnie…
Przerwała mu.
— Dziękuję, nie mów nic więcej, ja wiem — odparła i pocałowała go w policzek.
Opuściła pomieszczenie. Idąc na parking, łkała, z trudem ukrywając łzy.
„Mam jebany honor i co z tego”.
Przekręciła kluczyk w polonezie. Samochód nie odpalił.
„Kurwa, jeszcze to” — zaklęła w duchu, wzywając assistance.
Dwa dni później. Darłowo. Supermarket znanej sieci.

— Klaudia, nie poznajesz mnie? — usłyszała za plecami.
Odwróciła się. Nie miała za dużo czasu. Był piątek, matka znów miała wyjechać do domu.
— Przepraszam, komandorze — odparła, dostrzegając poczciwego, byłego dowódcę dywizjonu.
Podał jej dłoń. Uścisnęła ją, mimowolnie przyjmując postawę zasadniczą. Taki nawyk. Szanowała gościa. Obecny „Sztabowy kutas” nie dorastał mu do pięt. Ten facet to był ktoś. Żołnierz i dowódca z krwi i kości. Pocałował ją w dłoń.
Zatrzymali się na parkingu przed supermarketem.
— Coś cię gryzie, mała? — zauważył w jej zachowaniu.
Nie zważając na upływający czas, opowiedziała mu wszystko, co ją dotknęło w ostatnich dniach. Widziała, jak poziom wkurzenia w nim rośnie.
W końcu rozryczała się. Przytulił ją do siebie. Tak normalnie, bez podtekstów. Głaskał jej włosy.
— Kurwa, tak nie może być. Taki dupek nie będzie rozdawał kart w moim dywizjonie. Jeszcze do chuja mam coś do powiedzenia – stwierdził, mocno wkurzony. — Poczekaj — dodał, widząc, że ma zamiar wsiąść do samochodu.
Otarła łzy z oczu. Od paru dni była jednym kłębkiem nerwów. Nawet okres jej się opóźnił.
Rozmawiał z kimś, nie wiedziała, z kim. Po chwili wybrał drugi numer. Tu rozmowa poszła szybko. Podał jej swój telefon.
— Mów, mów wszystko, tak jak mi to powiedziałaś. Znasz go dobrze, to Brzeziński, za ciebie da sobie kutasa obciąć – usłyszała i uśmiechnęła się.
— Klaudia… — zaczęła.
— Wiem, komandor poda ci mój numer. Nie martw się. Nie dojadę tego chuja, który ci to zrobił, ale jak mi Bóg miły, nie pozwolę, by cię tak potraktowano. Po ostatniej akcji, gdzie ty byłaś na 828, to siedzę w stolicy na DSO (Dyżurna Służba Operacyjna). Mam układy na samej górze. Jego nie zajebię, ale tobie pomogę, ze względu na pamięć i szacunek – usłyszała.
— Dziękuję.
— Nie dziękuj, to moja pokuta — usłyszała, nie bardzo pojmując, o co Brzezińskiemu chodzi.
Oddała telefon komandorowi. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Ten chwilę jeszcze porozmawiał z Brzezińskim.
— Moja szkoła, on dla ciebie i z diabłem wejdzie w konszachty. Nie odpuści. Tak go wychowałem. To kurwa fighter, jebany wojownik – oznajmił jej.
Objęła dłońmi komandora. Przytulił ją do siebie. Tkwili tak przez chwilę.
— Musimy się trzymać razem. Tak jak ty, podejmując rozbitka. Przytulasz go do siebie i jesteś szczęśliwa, jak was wciągają na pokład. Tego nie zrozumie nikt, nikt, kto tam nie był, kto w to piekło się nie zanurzył – zaczął. – Będąc tam na górze, zawsze was podziwiałem, kurwa, uwierz mi, tam wtedy, sam bym za Radkiem skoczył. Tylko on mi mówił co innego – zostań, nie daj jej zginąć – dodał.
Rozryczała się. Płakała jak bóbr, przypominając sobie tę akcję ratowniczą, gdzie komandor na siłę ją trzymał, zabronił dalszych działań.
— Płacz, płacz po siedmiu latach, ale masz kogoś. Kogoś, kto cię kocha, kto chce z tobą być – gadał.
— Pan wie? — zapytała.
— To małe miasteczko, pierdniesz na rogatkach, a w centrum już wiedzą i czują twój smród — odparł. — On byłby dumny, że tak poprowadziłaś swoje życie. Nie pozwoliłby na to, żebyś dalej tkwiła w żałobie. On nie był taki. Znałem go dłużej niż ty – dodał.
Zaczął opowiadać o Radku. Wróciły wspomnienia. Ocierał jej łzy, gdy tego słuchała.
— Jak ja go do kurwy nędzy przekląłem, jak was obie do mnie bez mojej wiedzy sprowadził — usłyszała.
— I co?
— I wiesz co, miałem najlepszy dywizjon po waszym przyjściu. Kurwa najlepszą ekipę w NATO. Na ćwiczeniach wygrałyście, wy, dwie cipy. Wyjebałyście Szwedów, Norwegów i Niemców. Facety jak dęby i wy. Takie dziewuszki, co pokazały tym z NATO, kim my jesteśmy. Pamiętasz?
Pamiętała. Jakżeby mogła o tym zapomnieć. Razem z Marzeną była w załodze Mi-14. Specyficzny lot, praca zespołowa. Pełna koncentracja i profesja. Na sukces pracowała cała załoga – piloci, technik i one. W tyle zostawiły załogi z innych państw NATO. Po zawodach dostała wcześniejszy awans na starszego bosmana.
— Brzeziński to człowiek honoru. Dałem mu twój numer. Zadzwoni. Ma wobec ciebie dług wdzięczności. Uspokój się, mała. No, już wszystko będzie dobrze – znów ją przytulił.
Wróciła do mieszkania jakby spokojniejsza. Do końca roku jeszcze miała tu etat.

Dwa dni później. Darłowo. Mieszkanie Klaudii.

— Mamusia, a kiedy odwiedzi nas Sebastian? — zapytał ją ukochany szkrab.
Miała wolne. Siedziała w domu, przygotowując obiad. Mały mężczyzna pomagał jej, jak mógł.
— Poleciał do Macedonii, nie dzwonił, ale może nas odwiedzi — odpowiedziała, zgodnie z prawdą.
Tęskniła za nim. Od tygodnia tkwił z jakąś rządową delegacją w Skopje. Krótkie rozmowy przez Skype musiały jej wystarczyć.
Wstawiła pałki z kurczaka do nagrzanego piekarnika. Spojrzała za okno. Padał śnieg. Zamyśliła się, wspominając święta z Radkiem. Jedne jedyne, jakie z nim przeżyła. Z zadumy wyrwał ją dzwonek telefonu komórkowego. Odebrała.
— Brzeziński, czy rozmawiam…
— Klaudia, Klaudia Błońska — przerwała mu.
— Możemy oszukać ten bezduszny system, ale musisz podjąć dość trudną decyzję — rozpoczął.
— Słucham, mów.
— Uruchomiłem wszystkie kanały i zasięgnąłem opinii u nas w stolicy. Jeżeli zdecydujesz się na wyjazd, na misję, mogą cię pocałować, wiesz gdzie. Pozostajesz na etacie, będąc oddelegowana do wykonywania zadania poza granicami kraju. Nikt cię nie ruszy. – słuchała w skupieniu.
„Boże, misja Afganistan lub Irak”
— Gdzie? — przerwała Brzezińskiemu.
— Liban. Załoga ratowniczego Ka-32, jest rotacja, ruski, który tam latał jako ratownik, narobił bardachy w Bejrucie i jest karnie relegowany. Załoga jest mieszana, ale w większości to Rosjanie plus Kazach i Serbka – kontynuował.
Odetchnęła z ulgą. Najgorsza wizja latania pod ostrzałem w Afganistanie lub Iraku odpadła. Liban wydawał się spokojnym krajem.
— Nie będziesz podlegać pod Polski kontyngent wojskowy, to podległość pod kwaterę główną UNIFIL, prawie jak obserwator z ramienia ONZ. Większa kasa, i to o wiele większa niż ci zwykli żołnierze w PKW (Polski Kontyngent Wojskowy) i ci się procenty za działanie w strefie naliczą.
Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Nie spodziewała się tego. Spadło to na nią jak grom z jasnego nieba.
— Jak długo? — wydukała.
— Standardowo, pół roku — usłyszała.
Zostawić Radusia na pół roku. Teraz gdy jej potrzebuje. Czuła, jak krwawi jej serce, jak nogi stają się miękkie, jakby były z waty. Usiadła na taborecie w kuchni.
— Ile, powiedz — zapytała z trudem.
— Czego?
— Kasy.
O mało co nie zemdlała, gdy usłyszała kwotę. Ponad dwa razy tyle, co zarabiała tutaj, plus jakieś dodatki oraz pensja w kraju.
— Klaudia. Jesteś tam!
— Tak, biorę to! — rzuciła.
— Poczekaj. Jak u ciebie z językami, chodzi mi o rosyjski i angielski? – zapytał Brzeziński.
— Pełna dwójka, ruski i angielski — odparła, prawie krzycząc.
— Spoko, starczy. Jest jeszcze jeden problem – usłyszała.
— Co?
— Kurs przyśpieszony w Kielcach, na Bukówce, trzy tygodnie, musisz wystartować w tym roku, zabukowałem ci termin zaraz po świętach — 27 grudnia. Dasz radę?
— Tak, kiedy mogę się z tobą spotkać? — zapytała, dobrze wiedząc, że jego rodzina mieszka jeszcze w Gdyni.
— Po co?
— Chcę ci podziękować…
— Przestań, jestem ci to winien. Tobie i Radkowi. Zbieraj kwity na wyjazd. Wszystko, co potrzebne, wyślę ci na maila, mam go, nie musisz mi podawać.
— Komandorze…
— Przestań, Klaudia, wiem, że nie znasz mnie po imieniu, nigdy go nie lubiłem, ale możesz do mnie mówić Teodor, bo tak mi dali na chrzcie.
Roześmiała się przez łzy. Rzeczywiście, rodzice Brzezińskiego musieli mocno główkować, dając mu takie imię.
— Dziękuję jak ja się…
— Nie dziękuj. Pa. Dzwoń jakby co.
Rozryczała się. Synek patrzył na nią. Objął ją swoimi małymi rączkami i wtulił się w jej ciało.
— Nie płacz mamusiu, ja cię obronię, ja i Reksio. Reksio chodź – usłyszała.
Posadziła go na kolana i przytuliła do siebie. Psisko przybiegło, przywołane przez dzieciaka.
— Ja nie płaczę, bo ktoś mnie skrzywdził, ja płaczę ze szczęścia, że ktoś mi pomógł — starała się to wytłumaczyć maluchowi.
Drobne dziecięce dłonie otarły jej łzy. Synek patrzył na nią.
— To dobrze, bo nie dam cię skrzywdzić nikomu, ja i Reksio.
++++

Matka przyjęła decyzję Klaudii z dezaprobatą. Klaudia zdawała sobie sprawę, że pół roku rozłąki będzie ciężarem, trudnym do udźwignięcia, nie tylko dla niej.
— Czy warto tak gonić za pieniądzem? — usłyszała od rodzicielki.
— Mamo, to nie tylko, to jak nie podejmę tej decyzji, wyląduje w internacie pod Łodzią, za który będę musiała płacić. To jest szansa, bym została tutaj. Tu, gdzie mam swoje mieszkanie – odparła.
Ojciec stanął po stronie córki. Wspólnie postanowili, że wezmą małego na te pół roku do siebie. To wydawało się najlepszym rozwiązaniem.
Pozostawał jeszcze Sebastian. Gdy się dowiedział, najpierw miał pretensje, że nic nie wiedział o rozmowach kadrowych, a potem był zły na to, że Klaudia podjęła taką decyzję bez konsultacji z nim.
— Nic lepszego byś nie wymyślił, to jest najlepsze wyjście — tłumaczyła mu, gdy spotkali się po jego powrocie w Gdyni.
— Najlepsze dla kogo. Dla ciebie?
Zdenerwowała się. Nie rozumiał jej decyzji. Pokłócona z nim wsiadła w autobus i wróciła do domu.
Dwa dni później Sebastian pojawił się z bukietem białych róż.
— Przepraszam, zachowałem się jak dupek — pokajał się.
Nie mogła się na niego gniewać. Odłożyła kwiaty na bok i całowała go z całych sił. Poprosiła opiekunkę, by została z dzieckiem na noc. Wylądowali w podrzędnym hoteliku pod Sławnem.
— Już nigdy tak się nie zachowam, obiecuję — przyrzekał, gdy dosiadała go w pozycji na jeźdźca.
Dostrzegła postęp w tych sprawach. Już nie ejakulował po kilku ruchach. Kochali się od ich pierwszego spotkania już kilkanaście razy — czasami subtelnie i delikatnie, a czasem namiętnie, bez opanowania.
Zawsze jednak to on dochodził jako pierwszy, a ona musiała być zaspokajana w sposób oralny. Do pełnej harmonii droga była jeszcze daleka.
Znając delikatną męską psychikę, nigdy, ale to nigdy, nie dawała mu do zrozumienia, że jest „krótkodystansowcem”, że nie odczuwa tego, co z Radkiem. Zdawała sobie sprawę, że praktyka czyni mistrza.
— Będę tęsknił, bardzo tęsknił — usłyszała, gdy gładził ją po twarzy po miłosnym uniesieniu.
— Ja też — zapewniła, pieszcząc jego tors dłońmi.
Wtuliła się w niego. Objął ją dłońmi. Szczęśliwa zasnęła w jego silnych męskich ramionach.

Ośrodek Szkolenia na potrzeby sił ONZ. Kielce – Bukówka. Koniec stycznia.

Defilowała przed trybuną honorową z pozostałymi, którzy szli na uzupełnienie do Syrii, Libanu, Kosowa czy Bośni. Wszędzie tam, gdzie zabrakło z różnych przyczyn żołnierzy lub policjantów. Grupka trzydziestu dwóch żołnierzy i funkcjonariuszy.
Zimowa aura i lekki mróz dawały się we znaki. Po zakończonej defiladzie, okraszonej brawami zebranych gości, miała chwilę czasu na spotkanie z bliskimi.
Pierwsi zbliżyli się ojciec i matka wraz z synem. Dojrzała Sebastiana gdzieś w oddali. Czekał, aż rodzice nacieszą się nią.
— Mamusia, jak ładnie szłaś — usłyszała od najcudowniejszej istoty, jaką miała.
— Mama maszerowała, nie szła — poprawił go jej ojciec.
— Przepraszam was — rzuciła i skierowała kroki do niego.
Pragnęła, by on też był członkiem jej rodziny, by nie stał tak z boku.
— Jezu, skąd ty wytrzasnąłeś te frezje w grudniu? — zapytała, gdy wręczył jej bukiet kwiatów.
— Chciałem tulipany, ale nie mieli — odparł i oboje wybuchli śmiechem.
Wzięła go za rękę i przyprowadziła do rodziców i syna. Radeczek, gdy go tylko zobaczył, to wtulił się w niego.
— Wiesz, mama jedzie do Murzynów — wypalił, bo dzieciakowi Afryka kojarzyła się z czarnoskórymi mieszkańcami.
Wszyscy zebrani wokół niej roześmiali się. Dziecko nie wiedziało, o co chodzi. Wzięła go na ręce i przytuliła mocno.
— Tam są Arabowie, a ty musisz mi obiecać, że będziesz grzeczny i będziesz się słuchać dziadka i babci — poprosiła, całując go w głowę.
— Mamo, już jestem duży, sam chodzę z Reksiem na spacery, postaw mnie na ziemi — zaoponował.
„Boże, jak on rośnie, stracę pół roku, nie będąc z nim”.
Dojrzała, że musi się zbierać, zabrać swoje rzeczy z internatu i pobrać niezbędne dokumenty do wyjazdu.
— Poczekajcie, zaraz wrócę — zapewniła, udając się tam, gdzie reszta kursantów.
Sprawnie zabrała swoje rzeczy. Dokumenty też wydano w miarę szybko. Ubrana w tropikalny mundur w tym zimowym krajobrazie wyglądała dość dziwnie. Tu zima, a tam w Libanie, gdzie miała się udać… to też różnie. Malutki kraj i różny klimat — od śródziemnomorskiego ciepła po dwutysięczniki na granicy z Syrią.
— Ja jadę z Sebastianem — śmiało zadecydował maluch, ku przerażeniu babci i dziadka, z którymi przyjechał.
Przystała na to, wsiadając też do jego pojazdu. Te ostatnie dwa dni w kraju miała zamiar spędzić z tymi, którzy ją kochają.
Port lotniczy Warszawa-Okęcie, dwa dni później. Wczesne godziny poranne. Hala odlotów.

Objuczona ciężkim zasobnikiem piechoty górskiej, czekała na odprawę przed odlotem. Oprócz tego specjalistycznego plecaka miała ze sobą bagaż podręczny — małą walizeczkę z najpotrzebniejszymi rzeczami.
Z synkiem pożegnała się wcześniej. Nie chciała go budzić tak wcześnie rano. Niech sobie dziecina pośpi. Ucałowała go czule, gdy jeszcze smacznie spał, i uroniła łzy. Sebastian wziął urlop i swoim samochodem, pakując do niego jej rodziców, odwiózł na lotnisko.
— Trzymaj się córcia. Jesteś najodważniejsza z tej rodziny. Kocham cię — usłyszała od ojca i po raz pierwszy zobaczyła, jak ten płacze.
— Tato, przestań — szepnęła, obejmując go mocno.
Matka objęła ją i nic nie mówiła. Klepała tylko po plecach delikatnie. Czuła, że ta płacze.
— Trzymaj się — wyszeptała do niej w końcu.
Popatrzyła na smutną minę Sebastiana i przypomniała sobie ich ostatnie spotkanie. Nocował u nich, u jej rodziców. Oczywiście dostał osobny pokój, bo jakże to tak w takiej katolickiej rodzinie.
Zakazane, jest najlepsze. Gdy wszyscy usnęli, weszła do jego pokoju. Naga, gotowa na wszystko. Wzajemnie zatykali sobie usta, by nikt obcy nie słyszał ich miłosnych odgłosów.
Teraz tkwili w sali odlotów.
— Kocham cię, wiesz o tym.
— Wiem.
— I nie znajdziesz sobie innej?
— No wiesz, ta psycholog?
Ależ ją zdenerwował. Jak tak mógł? Dojrzał w jej oczach to zdenerwowanie.
— Żartowałem, nie jest w moim typie — zaczął się tłumaczyć.
Nagle mocno ją przyciągnął do siebie i objął, że prawie nie mogła złapać tchu.
— Przecież kocham tylko ciebie — usłyszała to, co chciała usłyszeć.
Pocałował ją tak namiętnie, jak…
Tkwili w tym namiętnym pocałunku przez chwilę. W końcu przestali.
— Przestań, ludzie patrzą — szepnęła, gdy przestał.
— Nie patrzą, niech wiedzą, że cię kocham.
— Wariat. Kochany wariat. – to mówiąc, pocałowała go tak namiętnie, jak on ją wcześniej.
„Pasażerowie lotu…”. – usłyszała i wiedziała, że musi już ruszyć.
Widziała, że odprowadzał ją wzrokiem. Plutonowy Straży Granicznej na „stemplach” powstał i przyjął postawę zasadniczą, gdy podeszła. Specyficzny szacunek dla starszego stopniem z innej służby. Przybił stempel w jej paszporcie.
— Powodzenia — usłyszała od pogranicznika.
— Nie dziękuję, żeby nie zapeszyć — odpowiedziała slangowo. — Spokojnej służby — dodała, uśmiechając się do funkcjonariusza.
Gdy minęła kontrolę paszportową, odwróciła się. Sebastian patrzył nadal. Pocałowała swoją dłoń i dmuchnęła w nią, jakby chciała mu przesłać ten buziak.
Dojrzał ten gest z jej strony. Zamarkował, jakby to pochwycił w swoją dłoń, zacisnął ją i przyłożył do serca.
Zniknęła za drzwiami. Weszła do lotniczego rękawa i po chwili zajęła miejsce na pokładzie Boeinga w barwach PLL LOT. Stewardesa uśmiechnęła się do niej.
— Nie, nie tu, kochana, mamy wolne miejsce w lepszej klasie, dawaj za mną. Szanujemy tych, co służą — usłyszała.
Zasiadła w klasie biznes. Samolot podkołował na pas startowy i po chwili znalazł się w powietrzu.
— Coś podać? — usłyszała z ust stewardesy.
— Coś mocnego, jeśli można.
— Nie ma sprawy.
*****
Dawka alkoholu rozluźniła ją. Wygodnie usadowiła się w fotelu w klasie biznes, zatapiając się we wspomnieniach.
Powrócił jej „deal” z Sebastianem. Wtedy gdy wrócili z gór, gdy mieli końcówkę urlopu. Zaprosił ją do Gdyni, a matka znów krzywo patrzyła na jej decyzje.
— Masz swoje lata, a zachowujesz się jak młokoska, Klaudia. Opanuj się – ostrzegała ją przed kolejnym wyjazdem.
Znowu koronkowa bielizna i „zrobienie się na bóstwo”, znowu te motyle w brzuchu, gdy teraz, swoim polonezem, zmierzała w kierunku Gdyni.
„Musisz mi wybaczyć, Radku, musisz. Kocham go”.
Objęła Sebastiana dłońmi w drzwiach jego kawalerki, zatapiając usta w jego ustach. Odwzajemnił pocałunki, ale zaprotestował, gdy dążyła do zbliżenia.
— Ze swojej obietnicy się wywiązałem, czas na ciebie — stwierdził, zakładając kurtkę.
Była zdziwiona. Nie pozwolił jej zdjąć wierzchniej odzieży. Zdała sobie sprawę, że chodzi mu o coś zupełnie innego, niezwiązanego z seksem. Jak mało o nim wiedziała. Nie lubiła aury tajemniczości, chciała wiedzieć – co i jak.
— Nie, nie powiem ci, ale uwierz mi, to też wyjdzie ci na dobre, wiem o tym — usłyszała od niego.
Gdy zatrzymali się na parkingu przy budynku, gdzie szkoli się marynarzy okrętów podwodnych, po raz pierwszy przeraziła się. Przypuszczała, co chce zrobić.
— Nie dam rady, za wcześnie to wszystko — stwierdziła.
— Im szybciej, tym lepiej. Zrobimy to razem tak jak wtedy. Musisz się przełamać, tak jak ja się przełamałem – odparł, gasząc silnik samochodu.
— Sebastian, ja jestem w koronkowych stringach!
— Będziesz w kombinezonie, założysz go w szatni, tylko ja cię będę widział.
Przeszła z nim przez to. Przez tę „spluwaczkę”, jak to w marynarskim slangu się nazywało. Osiem metrów głębokości, kontrolowane warunki i dwójka specjalistycznych instruktorów w odwodzie, gdyby spanikowała. Jak on załatwił tych ludzi, po godzinach, i przede wszystkim ten obiekt? Tylko i wyłącznie dla nich? Mogła się tylko domyślić.
— Poruczniku, chcę jeszcze raz. Sama. Mogę?
Tkwiący przy „spluwaczce” instruktor popatrzył na nią z dumą.
— Pani bosman, ja tu szkolę załogi i sam jestem mistrzem w tej „spluwaczce”. Pani wychodziła realnie z nielicznymi w realu z 66 metrów. Słyszałem, że ruscy to zrobili. Powiem tak – jedna z dziewiętnastu, no dobra, i „formoziaki”, i ci z dawnych czasów. Jedyna kobieta. Jak chcesz, to do rana tu zostanę – dodał.
Sama to zrobiła. Zabiła swoje demony, które ją wcześniej prześladowały, przynajmniej tak jej się wydawało.
„Wracam jako ratowniczka”
W szatni dopadła Sebastiana. W samych stringach i koronkowym biustonoszu wskoczyła na niego, oplatając go dłońmi i nogami.
— Chcę cię, pragnę cię.
— Klaudia, ale… — rzucił zaskoczony.
W tej chwili nie znosiła sprzeciwu. Miała ochotę na to tu i teraz. Pociągnęła go za sobą w kierunku sauny, która gwarantowała jakąś intymność.
Uległ jej. Kochała się z nim wściekle i namiętnie. Prawie go zgwałciła. Zerwała z niego slipki i posiadła, jakkolwiek to zabrzmi. Od niepamiętnych czasów, gdy w ten jakże emocjonalny i dziki sposób, kochała się z Radkiem, zrobiła to po raz kolejny.
Jego spełnienie nadeszło wcześniej. Dojrzał, że ona, nadal rozpalona i żądna dalszych pieszczot, wciąż jest niezaspokojona. Palcami i sprawnymi ustami doprowadził ją do orgazmu. Padła w końcu, zmęczona i spocona, na jego ciało w saunie.
— Jesteś szalona.
Pocałowała go w usta. Tkwili w tym pocałunku przez chwilę.
— Nawet nie wiesz, jak ci jestem wdzięczna — przyznała się.
Ten jego wzrok, ten dotyk, to wszystko, co dla niej zrobił. Chciała wyć ze szczęścia. Była mu wdzięczna za tego rodzaju „deal”. Poczuła się mocniejsza, pewniejsza, wyzbyta lęku.
To zadziałało lepiej niż steki gadek z psychologiem. Niż te miałkie slogany, wypełnianie jakichś formularzy. Starła się dzisiaj z bestią – tą bestią, która ją przerażała. Wygrała, do jasnej cholery, pokonała ją i chciała więcej, chciała bawić się z tym potworem, robiąc to po raz drugi. Zagrać mu na nosie i pokazać „fucka”.
— Podać coś jeszcze proszę pani, przepraszam, nie znam się na stopniach — wyrwał ją z przemyśleń ciepły głos stewardesy.
— Nie dziękuję, wystarczy mi, trochę odpocznę — odparła, uśmiechając się do tej młodej kobiety.
Nie spała tej nocy przed wylotem. Zamknęła oczy. Czekało ją coś nowego, coś, czego nie znała. Zapadła w płytki sen.

Port lotniczy Bejrut. Liban. Parę godzin później.
Oni ją dojrzeli, a nie ona ich. Dwójka mężczyzn ubranych w tropikalne umundurowanie. Pierwszy z nich, młodzieniaszek miał na ramieniu flagę rosyjską, drugi w jej wieku godło Kazachstanu. Obaj z emblematami ONZ na drugich ramionach.
— Kławdia, z Polszy? — usłyszała.
— Ja gawarit pa ruskij, Kławdia, spasatielka — odparła.
Lustrowali ją wzrokiem. Odczekali razem z nią do czasu, gdy dotarł jej bagaż. Zabrała go.
— Dawaj, bystriej — usłyszała od młodszego.
Teraz dopiero dostrzegła łuczek na jego ramieniu. „Wajska Specjanego Naznaczenia”.
„Specnaz” – rozkminiła.
Wsiadła z nimi do oznaczonego napisami „UN” terenowego Nissana.
— UNIFIL OPS, this is UNIFIL 7734, start Beirut Airport. Next point SIERRA – zameldował przez samochodowy radiotelefon kierujący pojazdem Kazach.
Tamci ze służby operacyjnej zameldowali, że przyjęli ich meldunek. Samochód ruszył z przylotniskowego parkingu.
Pożerała wzrokiem stolicę tego kraju. Jakże to były różne widoki. Eleganckie dzielnice miejskie i za chwilę slamsy. Obaj mężczyźni siedzieli z przodu. Ona zajmowała miejsce z tyłu. Zatrzymali się na chwilę na poboczu za stolicą. Zapytała dlaczego.
— Czekamy na jammera, bez niego się nie ruszymy, takie procedury.
„Jammerem” nazywano pojazdy, które zakłócały sygnały, w przypadku, gdyby na drodze był ładunek wybuchowy. Wprowadzono je, gdy Hamas lub Hezbollah wysadził żołnierzy ONZ z hiszpańskiego kontyngentu.
Przyglądała się im, obserwując, jak się zachowują, jak pracują. Dotarli w końcu po paru godzinach do bazy w Naqura. Czekała na nią Serbka, ratowniczka będąca w załodze tego śmigłowca.
— Lubica Pandźa, miło mi — przywitała ją, mówiąc po angielsku.
— Klaudia Skibińska.
Młodsza od niej szatynka pomogła jej z bagażami i wziąwszy pod swoje skrzydła, zaprowadziła do kwatery.
— Będziemy mieszkać razem — oznajmiła po angielsku, wskazując Klaudii jej łóżko.
Była od niej młodsza i pewnie ładniejsza. Długie brązowawe włosy, niebieskie oczy i zgrabna wysportowana sylwetka, było tym, co zapamiętała. Zmęczona Klaudia rzuciła swój plecak na tapczan.
— Pomogę ci — zaproponowała Serbka.
Jakoś jej przypadła do gustu. Obie rozpakowywały plecak, układając rzeczy na swoim miejscu.
— Napijemy się rakiji, na dobre poznanie, mam na specjalną okazję — zaproponowała jej współlokatorka.
— Ale kieliszeczek, jeden — odparła Klaudia.
Walnęły po kielichu. Klaudię prawie przytkało.
— Oż, kurwa mocna — stwierdziła.
— Dawaj na drugą nogę, my baby musimy się tu trzymać razem.
Położyła się, była wymęczona podróżą. Zapadła w głęboki sen.
*****
Błogosławiła fakt, że jest zakwaterowana w budynku komendy głównej, a nie w PKW UNIFIL. Tam warunki były gorsze albo kontener z toaletą na zewnątrz, albo murowany budynek, gdzie też kibelek był wspólny.
Nie ciągnęło jej do Polaków tam służących. Byli w stosunku do niej jacyś dziwni jakby nieufni. Po czasie poznała, co to – zazdrość. Zarabiała o wiele więcej niż oni. Była opłacana przez ONZ na lepszych stawkach, a nie jak oni po części, mając stawkę z ONZ, a resztę dopłacaną przez podatników z Polski.
Stołowała się czasami, gdzie popadło. Raz lecieli do strefy hiszpańskiej, raz do „Nepalów”, których ze względu na specyficzne podejście uwielbiała, a czasami stołowała się u Polaków.
Najczęściej, jednak gdy nie była na służbie, jadała w stołówce hinduskiej, gdyż ta była najbliżej.
Pierwsze poważne zadanie bojowe przeżyła po miesiącu, gdy ratowała wywróconą łódź z czwórką dzieci i dwójką dorosłych na pokładzie. Jeden z dzieciaków, w wieku jej syna, szedł na dno. Poszła za nim, Zeszła na blisko osiem metrów pod wodę, ale go przejęła. Potem te kilkanaście minut reanimacji i ten jej specyficzny uśmiech, gdy młody arabusek wrócił do żywych.
„Wywalczyłam cię, po to tu jestem”
Alosza, lekarz pokładowy, z którym latała, patrzył na nią z szacunkiem. Podobnie piloci i technik.
— Jesteś w stadzie „Biełka”, jesteś w naszym stadzie, do cholery — rzucił.
Zatrzymał ją przy szpitalu w Tyrze, gdzie przekazywała poszkodowanych. Nie wiedziała dlaczego. Piloci wyłączyli oba silniki tego zajebistego Ka-32. Gdy razem z lekarzem wracała, cała załoga oddała jej honor, stojąc na zewnątrz maszyny.
Ten wiertolot, w przeciwieństwie do Mi-14, potrafił zawisnąć i utrzymać się w bezruchu jak żaden inny śmigłowiec. Dostrzegła różnicę. Brak śmigła ogonowego oraz przeciwbieżne łopaty zapewniały to, o czym na Mi-14 można było tylko pomarzyć – stabilność.
Jeszcze ta pudełkowa budowa i mniejsza masa. Siadali na korwetach i niszczycielach operujących w ramach MTF. Rzadko, ale… Masa, stabilność i perfekcyjny zawis – to było to, co go wyróżniało.
Nazwali ją „Biełka” – czyli wiewiórka po rosyjsku, chyba ze względu na jej kolor włosów, a może z innej przyczyny. Ljubica, jej zmienniczka miała ksywkę „Zoja” i tu była zagwozdka – dlaczego?
— Jedziemy dzisiaj, nie możesz odmówić — usłyszała od Aloszy po powrocie do bazy.
— Gdzie?
— Nad morze, w okolice Tyru — odpowiedział.
W bazie An Naqura, wypoczynek na plaży lub bezpośrednio nad morzem był niemożliwy. Liczne incydenty spowodowały, że ogrodzone płotem z drutem kolczastym obszary plaży stały się niedostępne. Zbyt wiele było wypadków, w których nietrzeźwi żołnierze z sił pokojowych doznawali urazów lub ginęli w tragicznych okolicznościach. Kuriozum, by wykapać się w morzu należało jechać ponad 30 kilometrów do Tyru.
Miała obawy, pamiętała, co mówił jej oficer WSI przed wyjazdem – żadnych spoufaleń z Rosjanami, pełna ostrożność. Z drugiej strony, była to okazja, by poznać ich bliżej i stać się zgraną załogą. Przystała na ich propozycję, musiała tylko poinformować bliskich, że przez dwa dni nie będzie mogła połączyć się z nimi przez Skype.
— Wyjazd służbowy mamo, za dwa dni odezwę się, proszę, nie martwcie się, u mnie wszystko w porządku — kłamała nieco.
Miała zamiar kupić tutaj laptopa. Nie chciała zabierać swojego z domu, bo wtedy matka nie miałaby z nią kontaktu. Dzięki uprzejmości Ljubicy korzystała z jej sprzętu. Spróbowała połączyć się z Sebastianem, niestety nie odbierał.
„Pewnie w pracy”
Wyciągnęła swój prywatny telefon komórkowy i wysłała mu SMS-a, bo rozmowa telefoniczna kosztowałaby ją majątek.
— Chodź, Biełka, mamy samochód — usłyszała głos Denisa.
— Już, zabiorę tylko rzeczy — odparła.
Musieli to zaplanować wcześniej, załatwić całą papierologię w HQ. Pospiesznie pakowała do turystycznej torby najpotrzebniejsze rzeczy na ten 48-godzinny wyjazd.
Cieszyła się z tego wyjazdu. Wcześniej dwa razy sama była w Tyrze na zakupy. Zaskoczyła ją tak duża ilość sklepów złotniczych w tym mieście – misterne pierścionki, delikatne i subtelne łańcuszki.
„Boże, gdyby nie ten dług, który wzięłam na mieszkanie.
Ciułała każdy grosz. Czasami była na siebie zła, że tak mało sobie zostawia. Co miesiąc deklarowała, jaka kwota po przeliczeniu z dolarów na złotówki ma być transferowana na jej konto, a ile ma odebrać na „życie” w kasie. Oszczędzała, jak tylko mogła. W tym czasie wysłała jedną małą paczuszkę do Polski – dla synka. Tęskniła za nim bardzo i przynajmniej w ten sposób chciała mu osłodzić tę długą rozłąkę. Rozmawiała z nim często przez komunikator, nawet gdy, skonana, wracała po dyżurze.
Wygodnie usiadła na tylnym siedzeniu białego służbowego „Land Cruisera” oznaczonego literami „UN”. Denis był kierowcą, a tuż obok siedział Aleksiej – II pilot. Na tylne siedzenie wpakowali się po chwili Alosza i Siergiej – dowódca śmigłowca. Technik – najstarszy z załogi – Kazach Tibur miał dołączyć do nich później. Lubiła tego sympatycznego mężczyznę z Kazachstanu. Biła od niego dobroć i pozytywna energia.
Rozpoczęli swą podróż. Rozmawiali swobodnie, o wszystkim i o niczym, co chwila, wybuchając gromkim śmiechem. Aleksiej, zgodnie z procedurami meldował do operacyjnego w HQ o tym, że mijają kolejny punkt meldunkowy. Nawet nie zauważyła, jak dotarli na przedmieścia Tyru i zaparkowali w dość eleganckim pensjonacie.
— No to, kto jest w pokoju z Biełką? — zapytał Siergiej, patrząc na resztę towarzystwa.
Klaudia przestraszyła się nie na żarty.
— Zapomnijcie, w pokoju jestem sama — odparła, nie wiedząc, czy reszta towarzystwa żartuje, czy też robią sobie z niej żarty.
Zrobili poważne miny, ale po chwili wybuchli gromkim śmiechem.
— Żart, Biełka, żart, ale żebyś widziała swoją minę! — naśmiewali się z niej.
— Duraki, cholerne duraki — podsumowała męską część towarzystwa, sama, śmiejąc się z ich żartu.
Wszyscy udali się do swoich pokoi. Jakże ten jej różnił się od surowego pokoju w bazie. Przytulny, urządzony z gustem. Gdy w łazience zobaczyła wannę, już wiedziała, co zrobi najpierw. Byli umówieni po południu. Teraz każdy z załogi marzył tylko o tym, by odpocząć po 24-godzinnym dyżurze.
Napuściła wody do wanny i po kilkunastu minutach tkwiła w niej. Jakże jej tego brakowało – tego słodkiego lenistwa poza murami bazy. Mogłaby w tej wodzie leżeć do rana, lecz zmęczenie dawało o sobie znać. Z przykrością opuściła wannę i, nawet nie susząc włosów, runęła na wygodne, szerokie małżeńskie łóżko, wcześniej ustawiając sobie budzik.
Impreza była cudowna. Siedzieli nad brzegiem morza, popijając alkohol i rozmawiając jak dobrzy kumple. Była na swój sposób hołubiona przez tę piątkę mężczyzn. Trochę się obawiała, czy gdy alkohol uderzy im do głów, nie będą chcieli…
Nie. Ich zachowanie ją zaskoczyło. Każdy z nich pilnował, aby drugi za bardzo się do niej nie zbliżył. Zachowywali się jak stróże jej cnoty. Pilnowali się nawzajem. W każdym mogła w specyficzny sposób upatrywać starszego brata, który, będąc z siostrą na imprezie, dba o jej cześć.
Oczywiście były bruderszafty, delikatne cmoknięcia w usta, jakieś klepnięcia w plecy czy w ramię, ale wszystko w granicach normy. Była w centrum ich uwagi, ale nie czuła się zagrożona. Nie obawiała się, że jej zrobią krzywdę, wykorzystają.
„To chyba nie są prawdziwi Rosjanie?” – zastanowiła się, widząc ich zachowanie i krusząc w swojej świadomości stereotypy o tej nacji.
Ta cudowna odskocznia od służbowych zajęć trwała tylko 48 godzin. Naładowała akumulatory, na bok odeszły gdzieś złe wspomnienia.

Lot do poderwanego na minie Indonezyjczyka, który służył w patrolu rozminowania, przypomniał jej, po co tu jest i jakie jest jej zadanie. Pozostałości po dwóch wojnach z Izraelem zbierały swoje krwawe żniwo. Po raz drugi poczuła gorycz porażki. Tę pierwszą, jakże dla niej bolesną, odczuła, gdy straciła Radka, nie mogąc mu w żaden sposób pomóc. Druga dopadła ją tutaj, w kwietniu.
— Nie, nie, nie pójdziesz tam, tam są miny — wrzeszczał na nią portugalski oficer, dowódca patrolu rozminowywania, gdy Klaudia, nie patrząc na przeszkody, chciała dostać się do rannego Indonezyjczyka.
Przeciwpiechotna mina, najprawdopodobniej mina pułapka, praktycznie urwała mu jedną z nóg na wysokości kolana. Wył niemiłosiernie i najprawdopodobniej wzywał Boga, by ten mu pomógł. Śmigłowiec był na miejscu zgodnie z procedurami. Razem z Aloszą i Denisem tkwiła kilkadziesiąt metrów od cierpiącego człowieka.
Dwójka saperów torowała drogę do miejsca, gdzie tkwił ten nieszczęśnik. Mackami minerskimi sprawdzali każdy centymetr kwadratowy ziemi. Trwało to długo, stanowczo za długo.
— Poruczniku, on się wykrwawi do jasnej cholery, róbcie coś, kurwa!!! — wrzeszczała na portugalskiego oficera.
Ranny wydawał coraz cichsze dźwięki. W końcu usłyszała wyczekiwaną komendę „Clean, go”.
Ruszyła jak z procy po oczyszczonym terenie. Pierwsza dopadła poszkodowanego. Żołnierz miał, na oko, z dwadzieścia parę lat, tyle, ile ona miała, gdy związała się z Radkiem.
— Alosza!!! — wrzasnęła, nie widząc obok siebie lekarza. – Odwróciła się. Stał jak zahipnotyzowany, patrząc na obrażenia poszkodowanego. — Alosza, kurwa, chodź do mnie — dodała, krzycząc.
Założyła rannemu opaskę uciskową i markerem na czole napisała godzinę.
— Denis, jebnij lekarza. Ruszcie się, kurwa mać!!! – to nie był krzyk, to nie był wrzask, to było coś wyżej i mocniej.
Miała ręce całe we krwi. Nie zdążyła założyć rękawiczek. Nie to było ważne.
Odwróciła się. Denis rzygał. Lekarz dalej tkwił w bezruchu. Musiała do działania przywrócić tę dwójkę.
Bez pardonu walnęła w twarz doktora. Obiema dłońmi chwyciła jego twarz i przyciągnęła do swojej.
— Dawaj wracz, job twoju mać, dawaj, bo…!!! — wydarła się na niego.
Zadziałało. Wzrok lekarza przestał być tak dziwny, jak wcześniej, a gdy pociągnęła go za sobą, ruszył bez oporów. Oboje znaleźli się przy rannym.
— Ciąć?!!! — zapytała lekarza, widząc, że poniżej kolana kończyna trzyma się tylko na płatach skóry.— Alosza, ciąć!!! — zawyła z wściekłością.
— Tnij — usłyszała zgodę i dostrzegła przerażenie w oczach doktora.
Z kamizelki wyciągnęła specjalistyczne nożyczki i odcięła resztę kończyny od zabezpieczonego kikuta.
— Denis, kurwa, nosze! Dawaj!!! – krzyczała.
— Tu UNIFIL 989, mam wyłączyć silniki. Ile to potrwa? – usłyszała w radiu.
— Tu Biełka, NEGATIVE, status rannego Red za chwilę może być Black, czekaj pięć — odpowiedziała.
Denis znalazł się przy niej z lekarzem, załadowali nieprzytomnego na nosze.
— Dawaj bystriej — wrzasnęła na nich, sama, biegnąc przodem.
Kazach otworzył drzwi i pomógł im ułożyć rannego. Lekarz wracał do normalnego stanu. Piloci podnieśli Kamowa.
— Biełka, w takim stanie to tylko Bejrut — usłyszała od Siergieja.
Nie była lekarzem, ale zdawała sobie sprawę, że stan tego młodego żołnierza jest krytyczny. Gdy lekarz podniósł się, by do podłączonej kroplówki dodać jakiś medyczny specyfik, przesiadła się na jego miejsce. Ten urokliwy Indonezyjczyk na chwilę odzyskał świadomość. Mocno chwycił ją za rękę i przyciągnął dłoń do swojego ciała.
— Mami — szepnął, trzymając jej dłoń i uśmiechnął się serdecznie.
Zawyły wszystkie możliwe sygnały w aparaturze medycznej.
— Nie!!!!! — wydała z siebie dziki odgłos Klaudia i zaczęła masować mu serce.
Lekarz dołączył do niej. Gdy ona masowała serce, on wtłaczał powietrze do ust chłopaka przy pomocy ambu.
— Beirut Hospital Emergency… — to jej przemknęło gdzieś, gdy dalej z Aloszą ratowała poszkodowanego.
— Nie odpuszczę, Alosza, nie odpuszczę — ryczała na lekarza i nadal reanimowała, nawet wtedy, gdy przejęli go lekarze ze szpitala w Bejrucie.
Alosza pobiegł za nią.
— Przywieźliście trupa, przykro mi — usłyszał po paru minutach.
— Doktorze, pan napisze w akcie zgonu, że zmarł minutę po tym, jak dotarł tutaj. Pan rozumie procedury, wyłączą śmigłowiec na minimum dwa dni – rzucił wracz.
Libański lekarz kiwnął głową, dając znak, że przystaje na propozycję.
— Pan zabierze tę ratowniczkę, skąd wy takie bierzecie? Przyjmuję ją od dzisiaj na oddział, jak tylko chce. No wiadomo, że po misji – rzucił propozycję.
— Ona jest nasza, to nasza Biełka. Nikomu jej nie oddamy.

++++

Siedzieli wszyscy, cała załoga w pokoju pierwszego pilota. Klaudia cały czas płakała. Łzy leciały po policzkach całej załogi.
— Przestań, Biełka, nie mogę na to patrzeć, na to, jak ty płaczesz — pierwszy odezwał się Kazach.
Wstał, on najbardziej nieśmiały i przytulił ja do siebie. Delikatnie głaskał ją po głowie i niechcący rozwinął jej niezbyt sprawnie ułożony kok.
— Chuj ze mnie, a nie żołnierz specnazu, kurwaaaa!!! — wył Denis.
Bez pardonu odsunął od Klaudii Timura. Szybkim ruchem zdarł z lewego ramienia emblemat z nietoperzem i przyczepił go do lewego ramienia kobiety.
— Przestańcie, zrobiliśmy wszystko — stwierdził drugi pilot i polał kolejkę wódki.
— Ja… — zaczęła Klaudia.
— Nic nie mów, dzisiaj z całej załogi miałaś największe jaja — to mówiąc, Siergiej wstał, a za nim inni mężczyźni będący w tym pomieszczeniu.
Gdy chciała powstać razem z nimi, Kazach ją zatrzymał.
— Siedź, jak chłopy wstają.
Nie byli jeszcze pijani. Wypili po jednej kolejce za spokój duszy tego nieszczęśnika. Każdy z nich wyprężył pierś i stanął na baczność.
— Pokazałaś. Pokazałaś to… kurwa, podpowiedzcie, bo mi słów brak – wyrzucił z siebie I pilot.
Usłyszeli pukanie do drzwi. Padło krótkie „wejść”. W drzwiach pojawiła się Lubica.
— Wejdź, „Zoja”, śmiało — zaprosił ją do wnętrza pomieszczenia drugi pilot.
— Klaudia, Boże, słyszałam, co się stało, ale twoja mama jest na Skype już piąty raz, a twój facet siedem razy się łączył.
— Ja muszę — stwierdziła Klaudia.
— Idź, damy sobie radę.
Gdy rozpoczęła rozmowę z matką, pękła. Rozpłakała się jak mała dziewczynka.
— Uspokój się, dziecko, uspokój — słyszała przez komunikator.
— Straciłam go, mamo, straciłam, tak jak straciłam Radka.
— Nie i nie — wtrącił się jej ojciec — Zrobiłaś wszystko, by go uratować, nie masz sobie nic do zarzucenia. — zakończył.
— Mamusia — usłyszała głos syna.
Szybko otarła łzy z oczu, nie chcąc, by syn je widział. Dojrzała w monitorze uśmiechniętą twarz chłopca.
— Kocham cię, mamo, a ty wiesz, jak mi wszyscy zazdroszczą tego, co mi przesyłałaś.
— Kocham cię, Radeczku.
— Ja cię też, mamo.
Zdał jej relację z całych dwóch dni. Łącze rwało i co chwila dochodziło do siebie.
— Idę spać — postanowiła.
— A twój facet? — zadała jej pytanie „Zoja”.
— Gadałaś z nim? — zapytała Klaudia ciekawskim tonem.
— No, niezły jest.
— O ty zołzo.
Nieraz „Zoja” była świadkiem, jak rozmawiają. Starała się dać im jakąś intymność.
— Mam wyjść? — zapytała Klaudii.
— Zostań, proszę.
Klaudia pragnęła zobaczyć twarz Sebastiana, usłyszeć jego głos, dojrzeć jego mimikę twarzy.
— Cześć kochanie — usłyszała, widząc jego twarz.
Musiał zauważyć, że coś jest nie tak. Niby z nią rozmawiał, ale coś robił obok. Irytowało ją to bardzo. Gdy się gdzieś schylił, znikając jej na chwilę, zdenerwowała się na dobre.
— Sebastian, gdzie jesteś? — zapytała.
— Tutaj — odparł, pokazując jej jakiś skrawek papieru w ręce.
— Co to jest?
— Mój bilet lotniczy do Bejrutu na dzień… — tu podał datę.
Zatkało ją. Wariat. Co on robi, toż to majątek.
— Zwariowałeś, ty jesteś…
— Zakochany, nieszczęśliwie miłosny i bardzo samotny — przerwał jej. — Pragnę cię i niech cały świat o tym wie — dodał.
— Głupek, szalony głupek.
Rozryczała się na nowo. Na dzisiaj tego było za dużo, Ljubica zgasiła laptopa i przytuliła ją do siebie.
— Zamienię się z tobą, nie ma problemu. Ale ty masz szczęście.
Klaudia ucałowała ją w policzek.
— Kochana jesteś, wiesz — stwierdziła, przytulając do siebie Serbkę.

Bejrut. Liban. Hotel poza centrum miasta. Dzień przed uprowadzeniem.

Zmęczona i spocona opadła na ciało Sebastiana, dochodząc do siebie po zakończonym akcie miłości. Ułożyła głowę na jego klatce piersiowej, wsłuchując się w rytmiczne bicie jego serca, które tłukło się jak szalone. Przez chwilę milczeli, oboje zmęczeni i mokrzy od potu. Ustami delikatnie chwyciła jeden z męskich sutków, przygryzając go lekko, czując słony smak potu.
— Ty niewyżyta modliszko — szepnął cicho. — Jesteś nienasycona — dodał po chwili.
Uniosła nieco głowę i spojrzała mu w oczy.
— Kapituluje pan, panie poruczniku? — zapytała z figlarnym uśmiechem. Zaplótł obie ręce na karku. Roześmiali się oboje. — Widzę postępy, duże postępy, terapia skutkuje — dodała, podświadomie wiedząc, że takie komplementy go cieszą.
Ułożyła głowę na jego torsie. Jakże jej brakowało tej czułości, tego dotyku, pocałunków i … jego.
— Kocham cię — szepnęła, a następnie znów zaczęła całować klatkę piersiową Sebastiana.
Przez te dwa dni praktycznie nie wychodzili z łóżka. Po raz pierwszy kochali się, gdy tylko przekroczyli próg hotelowego pokoju — dziko, namiętnie, jak nienasyceni kochankowie. Rozbierali się w pośpiechu, jakby, obawiając się, że za chwilę usłyszą sygnał alarmu i zmuszeni będą realizować swoje bojowe zadania. Potem, w subtelny sposób, bez pośpiechu, odkrywali siebie nawzajem.
To było dla niej drugie takie przeżycie. Przypomniała sobie, jak to było z Radkiem, gdy zamieszkali razem. Podobnie, a jednak inaczej, przy czym to inaczej nie znaczyło gorzej.
Sebastian głaskał ją po włosach, a po chwili zaczął je całować. Uwielbiała to. Wyprężyła się jak kotka, czując gęsią skórkę i przyjemność.
— Kocham cię i wiem, że jesteś kobietą mojego życia, chciałbym… — zaczął mówić.
Przyłożyła mu palec do ust, zdając sobie sprawę, co chciał jej powiedzieć.
— Wiem, ale poczekajmy z tym do mojego powrotu, dobrze?
Posmutniał. Dojrzała to w jego wyrazie twarzy. Nie chciała go zranić, ale po prostu nie chciała, by to stało się tak tutaj, a może jeszcze nie była gotowa na to wyznanie.
— Skoro mnie kochasz, to nie rozumiem — odpowiedział, wyraźnie zmieszany.
Podniosła głowę i znów spojrzała w jego oczy, dojrzała w nich smutek.
— Nie jestem sama, mam dziecko. Muszę Radka na to przygotować. A ty, czy będziesz w stanie wychowywać obce dziecko?
— Kocham go, jakby był moim synem — odparł pewnie.
— A gdy będziemy mieli nasze wspólne dziecko, nie dasz mu odczuć, że jest inny, gorszy? Sebastian to nie jest takie proste, jak ci się wydaje.
Gwałtownie powstał z łóżka, odsuwając ją na bok. Odwrócił się do niej tyłem. Podniosła się z łóżka i stanęła za nim, delikatnie dotykając jego łopatek. Odwrócił się do niej twarzą, a ona dostrzegła w jego wzroku złość.
— Nie traktuj mnie jak niedojrzałego dupka, jak jakiegoś… — wyrzucił z siebie.
Podniosła się na palcach stóp i zamknęła mu usta pocałunkiem, obejmując go jednocześnie za szyję. Zdała sobie sprawę, że zagrała zbyt ostro na tej delikatnej męskiej psychice.
— Przepraszam, nie powinnam tak mówić, ale zrozum mnie, tyle lat byłam sama — tłumaczyła, gdy przestała go całować.
— Dobrze, poczekamy z tym do twojego powrotu — usłyszała, czując, jak ją obejmuje.
Tkwili chwilę spleceni w miłosnym uścisku, całkowicie nadzy i szalenie w sobie zakochani.
— Nie gniewasz się na mnie? — zapytała Sebastiana.
— Nie mógłbym, za bardzo cię kocham — odparł, gładząc ją po policzku. Wziął ją na ręce i położył na łóżku. Pochylił się nad nią. — Nigdy tak o mnie nie myśl — poprosił.
Łapczywie począł całować ją po szyi i barkach. Muskał ustami kolejne części jej ciała, schodząc ku dołowi. W końcu dotarł ustami pomiędzy jej uda.
— Och — jęknęła, gdy językiem musnął łechtaczkę.
Zatopiła się ponownie w rozkoszy.

+++++

Wracała do An Naqura. Wcześniej odstawiła Sebastiana służbowym Land Cruiserem na lotnisko, łamiąc procedury, ponieważ tylko personel UN mógł podróżować tego typu pojazdami. Szeroką dwupasmową drogą kierowała się w stronę Tyru. Tam dwa pasy się kończyły i czekała ją kręta droga do bazy.
Zdawała sobie sprawę, że za trzy miesiące jej życie zmieni się diametralnie, gdy powie Sebastianowi „tak”.
„Czy jestem na to gotowa? Czy Radeczek go zaakceptuje? Czy mu się nie znudzę po paru latach? – i to ostatnie pytanie, jak on się zmieni, gdy urodzi się ich wspólne dziecko? Czy nie będzie go traktował gorzej?
Kilometry mijały, a ona nie była sobie w stanie sobie jednoznacznie odpowiedzieć na te pytania. Czuła się rozbita na dwa kawałki. Znów te dwie Klaudie się zbudziły i wzajemnie przekomarzały.
To były cudowne dwa dni, pełne szaleństwa. Poczuła się znów kobietą, taką, która żyje pełnią życia. Klaudią cofniętą o parę lat, na swój sposób szaloną, ale z bagażem doświadczeń. Czerpała radość z seksu, z bliskości fizycznej, o której przez siedem lat mogła tylko marzyć. Wyzwolona, szczęśliwa na swój sposób, wracała do prozy służby.
Ljubicy kupiła perfumy „Currara”, te libańskie, które nie odbiegały od oryginału, a może nawet miały mocniejszy zapach. Lubiła ją, nie dało się jej nie lubić.
„Kochana Zoja”
Sebastianowi dała niewielką paczuszkę dla synka, w tym ten emblemat „Specnazu”, który dostała od Denisa. Obiecał, że dostarczy ją, jak tylko dotrze do Gdyni.
Zamyślona, nie dostrzegła za sobą Nissana Patrol UN-owskiej MP. Zorientowała się, dopiero gdy ten włączył sygnały uprzywilejowania. Zjechała na bok.
— Masz za swoje, debilko, „Tanzania” cię zaraz przeczołga — powiedziała sama do siebie.
Rosły czarnoskóry tanzański sierżant żandarmerii UN podszedł do niej. Uchyliła szybę i uśmiechnęła się do niego. Przedstawił się jej.
— Proszę założyć flagę UN, bo chyba pani zapomniała — zwrócił jej uwagę, prosząc o UNUFIL-owskie ID i prawo jazdy.
— Przepraszam, sierżancie, zapomniałam, wracam z urlopu. Mój chłopak mi się oświadczył, dlatego jestem taka roztrzepana. Zobacz, to on — broniła się, kłamiąc w specyficzny sposób i pokazując na telefonie komórkowym ich wspólne zdjęcie na lotnisku w Beirucie.
Tanzańczyk uśmiechnął się, szczerząc białe zęby, i spojrzał w ekran telefonu.
— Lucky boy — stwierdził, oddając jej prawo jazdy i ID UNIFIL-u.
Bała się, że ją spisze i meldunek trafi do jej przełożonego. Rzeczywiście, poza strefą działań należało do anteny samochodowej doczepić flagę ONZ.
— Report to superior? — zapytała nieśmiało.
— No, go — odparł, salutując.
Odetchnęła z ulgą. Wysiadła z pojazdu i z bagażnika wyciągnęła flagę. Umocowała ją do anteny.
— Good luck, cutie — usłyszała od niego, gdy Nissan Tanzańczyków mijał jej pojazd.
„Opanuj się, kobieto”
Dotarła do bazy. Odstawiła samochód na park pojazdów i rozpisała rozkaz wyjazdu. Zabrała swoje rzeczy z auta i skierowała się do pokoju.
— Klaudia, ty promieniejesz! — powitała ją Ljubica.
— Przestań.
— Chodź tu kochana, niech cię uścisnę, mów, jak? — była ciekawa.
Objęły się obie i delikatnie klepały po plecach.
— O, a co ja tu czuję, no, niech zgadnę? — zaczęła Zoja.
— Śmierdzę? — zapytała Klaudia, wąchając się pod pachami.
Ljubica patrzyła na nią specyficznym wzrokiem, ciekawskim i przenikliwym.
— Nie, nie śmierdzisz, ja tu czuję zapach samca, młodego samca — odparła.
— Ty cholero!
— Dogodził ci, nie kłam, jesteś przesiąknięta jego zapachem. Aż boję się zapytać, jak tam na dole pachniesz — taka z niej lubieżnica.
— Jesteś zboczona, zboczona Serbka!
Padły sobie ponownie w ramiona. Gdy zakończyły te czułości, Klaudia dała jej prezent.
— Skąd wiedziałaś?
— To moja tajemnica.
Plotkowały do północy, a potem obie usnęły jak małe dzieci.

Godziny poranne baza An Naqura. Południowy Liban, dzień uprowadzenia.

Załoga obściskała ją serdecznie. Na samym końcu stał Tibur.
— Oj chyba miałaś z nas najlepszy weekend — stwierdził, patrząc na nią.
— Pokaż nam swojego lubego — prosili.
— Zostawiłam telefon w pokoju, przestańcie — odpowiedziała z uśmiechem.
— Och, „Biełka”, gdybym nie był żonaty… — zaczął snuć swoje wizje lekarz.
— Ale jesteś. Koniec pytań, robota czeka — przerwała mu krótko.
Dzień rozpoczął się standardowo: próba śmigłowca, odprawa z przełożonym, komunikat meteorologiczny.
— Kawy? — zapytał Denis.
Był jakiś dziwny, przygaszony nieswój.
— Denis, co się dzieje? Uciekał wzrokiem, więc chwyciła go za ramiona i zatrzymała.— Powiedz mi, nie powiem nikomu — zapewniła go.
— Spękałem wtedy, tam przy tym Indonezyjczyku. Jaki ze mnie żołnierz specnazu — przyznał szeptem.
— Popatrz na mnie, proszę, popatrz na mnie — poprosiła, starając się, by spojrzał jej w oczy.
Przemógł się, a ich spojrzenia się skrzyżowały.
— To tylko chwilowy stres. Dalej działałeś jak robot. Sama kiedyś spękałam, jeszcze gorzej niż ty. Mało brakło, a zginąłby ktoś, kto mnie ratował. To normalne, nie jesteśmy cyborgami. Jesteś odważnym specjalsem i dasz radę. Ja, Biełka, w to wierzę, a jak Biełka w to wierzy, to…
Przytulił ją mocno do siebie. Wiedziała, że nie musi mówić nic więcej. Klepnęła go przyjacielsko w plecy.
— Naprawdę? Naprawdę tak myślisz? – zapytał.
— Ej, koniec tych pieszczot, Denis, mamy robotę do wykonania — przerwał ich rozmowę pierwszy pilot.
Specnazowiec odskoczył od niej, jak oparzony, poprawiając swojego AK-74. Klaudia podeszła do pilota.
— Co jest? — zapytała, ciekawa, dokąd mają lecieć i z jaką misją.
— Do twoich, Marjayoun, hiszpańska strefa, poszkodowany stabilny, ale podejrzenie wstrząsu mózgu i jakieś złamania. Boją się go wysłać karetką po tych krętych drogach — usłyszała w odpowiedzi.
Kompania manewrowa ŻW, złożona z Polaków, działała w tej strefie, będąc podporządkowana hiszpańskiemu dowództwu sektora. Obsadzali wspólnie z „Nepalami” placówki na granicy z Syrią. Placówki w górach, podobnych do naszych Tatr.
— Piękniejesz nam, Kławdia — rzucił jej komplement II pilot, gdy zajęła swoje miejsce w śmigłowcu.
— Przestańcie.
Kamow Ka-32 w barwach UN unosił się z lądowiska w An Naqura, powoli nabierając wysokości. Klaudia patrzyła na uciekające w dole krajobrazy tego pięknego kraju. Wszak sześćdziesiąt kilometrów w linii prostej dzieliło ich od bajecznych plaż nad Morzem Śródziemnym do dwutysięczników na granicy z Syrią.
Dla trójki załogantów tego wiertalota miał to być ostatni lot tym śmigłowcem, ale jeszcze teraz o tym nie wiedzieli…

11 komentarze

 
  • Użytkownik Qaas

    Super.
    Jak obiecałem nieco więcej w ocenie.
    Szkoda ze ten dupek pseudo dowódca nie oberwał bardziej ale może w przyszłości. 💪
    Kolejna część która wciąga i za  chwilę już koniec.
    Masz mega talent do tworzenia fajnych historii które chce się czytać.

    Kiedy kolejna część.

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Qaas tworzy się. Miała być finałowa ale chyba tak nie będzie. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Qaas VI część czeka w poczekalni. Pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik andkor

    Kolejne super opowiadanie widać że sprawy wojskowe to twój konik.

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @andkor VI część czeka w poczekalni. Pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik shakadap

    Brawo.  
    Jak zwykle świetna robota.
    Pozdrawiam i powodzenia.

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @shakadap VI część czeka w poczekalni. Pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Pumciak

    Bardzo ciekawa jest ta część .twoje opisy sytuacji są takie że wydaje mi sie momętami że jestem razem z nimi .Budójesz to opowiadanie dozójąc coraz wieksze napięcie .

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Pumciak VI część czeka w poczekalni. Pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Gazda

    :bravo:  
    Czekam na jeszcze👍

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Gazda VI część czeka w poczekalni. Pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Ask

    Jak zwykle - znakomicie. Ciekawa konstrukcja - poznajemy zakończenie na początku, a potem cały łańcuch wydarzeń prowadzący do tego finału. Mimo to trzyma w napięciu. Mam nadzieję, że koniec nie będzie dla Klaudii tragiczny, tak, jak dla Radka w Rybaku dusz. Czekam coraz niecierpliwiej na ciąg dalszy.

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Ask trzeba coś zmieniać, o takiej konstrukcji mówiła mi pewna korektorka moderatora, więc spróbowałem. Czy wyszło lepiej, może mniej trzyma w napięciu. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Ask VI część czeka w poczekalni. Pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Bez niku

    Super

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Bez niku  - no napisz cos więcej, proszę. Co poprawić, co jest do dupy. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Bez niku VI część czeka w poczekalni. Pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Czytelnik3

    Zdanie nie logiczne - " nie wiedząc, czy reszta towarzystwa żartuje, czy też robią sobie z niej żarty. ". Powinno być np.  "czy reszta towarzystwa żartuje, czy mówią poważnie". Co nie osłabia przyjemności czytania.

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Czytelnik3 dziękuję za zwrócenie uwagi. Czasem wyjdą takie kwiatki, a przy 90k znaków to z pewnością coś tam jeszcze się znajdzie. Pozdrawiam.

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jaśko

    Ktoś tu pobierał lekcje u samego mistrza budowania napięcia Alfreda Hitchcocka. "Opowiadanie zaczyna się od trzęsienia ziemi. Potem napięcie już tylko rośnie.."

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Jaśko No co Ty. Przestań. Przespałeś chyba IV część bo nie widziałem Twojego komentarza. Pozdrawiam i dziękuje za komentarz mojego wiernego Czytelnika.

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Jaśko VI część czeka w poczekalni. Pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Dantei74

    Czytałem z zapartym tchem Tak wiele szczegółów Czekam na kolejną część

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Dantei74 Tworzy się. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Dantei74 VI część czeka w poczekalni. Pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Czytelnik3

    Mniam. Jestem pod coraz większym wrażeniem. Podziwiam ilość pracy, którą włożyłeś w zaznajomienie się z wyrażeniami fachowymi.

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Czytelnik3 Jak się tam było to stworzenie tego to bułka z masłem. VI część to dla mnie wyzwanie ( Syria, Rosja, Osetia Północna) Pozdrawiam.

    3 tyg. temu