Strażniczka Bałtyku (VI) "Wympieł"

Strażniczka Bałtyku (VI) "Wympieł"Widzę cel – nie widzę przeszkód. – motto Specnazu i jednostek specjalnych Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej.

Bałaszycha, niedaleko Moskwy. Federacja Rosyjska, w tym samym czasie.

— Wiktor, obudź się, proszę, Wiktor! — usłyszałem od mojej żony i momentalnie wybudziłem się z koszmarnego snu. Objęła mnie swoimi dłońmi i wtuliła w siebie. — Znowu masz te koszmary z Biesłanu? — zapytała szeptem.
Kiwnąłem głową, kłamiąc jej po raz kolejny. W snach nie prześladowały mnie, te doświadczenia, jakie tam przeżyłem, lecz co innego.
— Przepraszam Katiu, nie chciałem — przeprosiłem.
Objąłem ją dłońmi i przytuliłem do siebie delikatnie. Była w ósmym miesiącu ciąży. Moja ukochana, najpiękniejsza na świecie kobieta. Matka moich dzieci.
— To tylko zły sen kochany, tylko zły sen, wtul się we mnie, jestem tu z tobą — powiedziała i zaczęła głaskać mnie po głowie.
— Co robiłem? — zapytałem, obawiając się, czy aby nie zdradziłem tajemnicy wojskowej.
Starała mnie się uspokoić, głaskając po twarzy i brodzie. Ta prześliczna młoda brunetka starała się uspokoić oficera specjalnej jednostki „Wympieł”. Człowieka, który potrafił zabić bez mrugnięcia okiem.
— Gadałeś coś po polsku, krzyczałeś, ja tego nie zrozumiałam — odparła, uspokajając mnie.
Odetchnąłem z ulgą. Czułem, że jestem spocony. Nie wiedziałem, czy ze strachu po tym śnie, czy, dlatego że rzeczywiście w domu było ciepło.
— A jak on? — zapytałem, wskazując na jej ciążowy brzuch.
— Wiktor, to ona, nie on — naprowadziła mnie Katja.
Wiedziała, że marzyłem o synu, a tu masz trzecia córka. Nie zważałem na to, najważniejsze było dla mnie to, żeby to nasze przyszłe dziecko było zdrowe.
— Śpi, czy się rusza? — zapytałem.
— Spała, ale może się obudziła, sam zobacz.
Pocałowałem Katiuszę w usta i przyłożyłem ucho do jej brzucha. Chciałem poczuć ruchy dziecka, jak kopie, jak się rusza. Udało się. Poczułem to.
Gdy rodziła się Nadia, byłem w Syrii. Niedane mi było być przy jej porodzie. Teraz tego pragnąłem, być z ukochaną, być wsparciem, być mężem w 100 procentach.
— Tata tu jest, wiesz — szepnąłem, mając nadzieję, że ta istotka w brzuchu mnie usłyszy.
Jekaterina dotknęła moich włosów i poczęła je mierzwić. Podniosłem głowę. Na zewnątrz powoli świtało. Przecudne brązowe oczy mojej małżonki patrzyły na mnie.
— Ona na pewno to wie, tylko chyba przewaliła się na drugi bok i poszła spać, wiesz — ach te kobiety, dobrze wiedziała, co dzieciak zrobił.
Krzyk naszej, najstarszej, przysposobionej córki spowodował, że podniosłem się na równe nogi.
— Zostań — rzuciłem do małżonki i biegiem ruszyłem w tamtym kierunku.
Bez pytania o zgodę otworzyłem drzwi do pokoju dwunastoletniej Tamary. Stała przy swoim tapczanie i przerażona patrzyła w dół, na swoje nogi.
Po jej udach płynęły delikatne strużki krwi. Ubrana tylko w dziewczęcą koszulę nocną stała, wystraszona.
— Tato zobacz — rzuciła, gdy tylko wszedłem do jej pokoju.— Ja jestem chora — dodała po chwili.
Objąłem ja wpół i przytuliłem do siebie. Podejrzewałem, co to jest.
— Spokojnie Tami, spokojnie, jestem tu z tobą, co się dzieje? — zapytałem.
— Tato, ja krwawię stamtąd, wcześniej miałem tam taki biały śluz. Czy ja umrę? – zapytała mnie.
Głaskałem ją po twarzy. Poprosiłem, by usiadła na łóżku. Zamknąłem drzwi do pokoju.
— To nic złego, to normalne, nie jesteś chora, jutro jak pojedziemy z mamą do szpitala, to w wolnym czasie zakupimy ci to, co potrzeba — oto była męska wersja tłumaczenia, że dziewczynka dostała pierwszy w życiu okres.
Toporna, prosta i chuj wie jaka. Słowem, do dupy. Że Katja o tym z nią nie gadała, przecież mogła przewidzieć. Byłem trochę wściekły.
— Poczekaj, ja pójdę do łazienki po podpaskę, może jakaś jest, a ty przebierz się w piżamkę — zaproponowałem.
W korytarzu spotkałem się z Jekateriną. Zapytała, co się dzieje.
— W tym domu już nie jesteś jedyną kobietą, są was dwie — odparłem jak jakiś mądrołek — Gdzie masz podpaski? — zapytałem.
— Zostań, poszukam i pójdę do niej, to babskie sprawy. Zobacz co u Nadii? – poprosiła mnie, wyręczając jednocześnie z obowiązku grzebania w jej higienicznych rzeczach.
Skierowałem swe kroki do pokoju młodszej córki. Delikatnie otworzyłem drzwi. Jej najlepszy przyjaciel – „Demon” – czarny terier rosyjski podniósł łeb z posłania i zlustrował mnie ślepiami. Trzylatka spała w najlepsze. Delikatnie zamknąłem drzwi. Wróciłem do naszej sypialni i czekałem na powrót żony.
Wróciła po kilku minutach. Pomogłem jej położyć się do łóżka.
— Idź do niej, prosiła mnie o to. Wiesz, jaka ona jest wpatrzona w ciebie. Jesteś dla niej najważniejszy na świecie – poprosiła mnie.
— Rozmawiałaś z nią o tym… no wiesz? — zapytałem.
— Tak, powiedziałam jej, zła jestem, że nie zrobiłam tego wcześniej — odparła.
Pocałowałem ją w policzek i skierowałem swe kroki do pokoju Tamary. Leżała w łóżku. Usiadłem na jego skraju. Dotknęła mnie lewą dłonią.
— Zostawimy mamę u lekarza i pojedziemy do drogerii, tam wybierzesz sobie… — zacząłem.
— Kocham cię tato, jesteś taki dobry — usłyszałem.
Pogłaskałem ją po delikatnej dziewczęcej twarzyczce. Podniosła się z łóżka i usiadła obok mnie. Cmoknęła mnie w policzek. Głaskałem jej długie kruczoczarne włosy. Oparła swoją głowę o moje ramię.
— Słyszałam, jak krzyczałeś przez sen, to przeze mnie? — zapytała.
— Nie, śniły mi się koszmary.
— Z Biesłanu?
— Nie, z Inguszetii — skłamałem po raz drugi.— Połóż się może i uśnij, mama ma lekarza o dziewiątej — dodałem, spoglądając na budzik stojący w jej pokoju.
— Nie, nie usnę. Zapleciesz mi warkocz? – zapytała.
— A jaki chcesz, angielski, francuski, holenderski czy kłos?
Byłem chyba jedynym oficerem w „Wympiele”, który potrafił pleść warkocze, i to w czterech rodzajach. Nauczyłem się tego dla niej, byłem jej to winny.
— No chyba angielski, najbardziej go lubię — wybrała najprostszy z możliwych.
Wstała z łóżka i zbliżywszy się do krzesła, podniosła z niego protezę, którą zakładała na kikut swej prawej ręki. Łzy napłynęły mi do oczu, głos uwiązł w gardle. Ta proteza przypominała mi o tym, co zrobiłem. Odłożyła ją na łóżko. Dojrzała, że mam wilgotne oczy.
— Tato, nie płacz, to nie była twoja wina.
Nie byłem w stanie wydobyć z siebie słowa. Stanąłem za nią i delikatnie ująłem jej długie włosy. Jak bumerang powróciły wspomnienia.

Biesłan, Osetia Północna, Federacja Rosyjska, Szkoła Podstawowa nr 1, 3 września 2004 roku, godzina 13:00.

Od rana tkwiliśmy na wyznaczonych pozycjach, współpracując z grupą ALFA i WYMPIEŁ. My znajdowaliśmy się po jednej stronie, a cywile, OMON i milicja po drugiej. Nie podobało mi się to. Razem z moją sekcją z 45. specjalnego pułku Specnazu mieliśmy wspierać działania antyterrorystów z tych elitarnych jednostek.
„Kurwa, nic się nie nauczyli po Dubrowce” – pomyślałem, obserwując ten chaos logistyczny i organizacyjny.
Milicjanci i wojskowi starali się jakoś odizolować teren, jednak do miejsca, gdzie od pierwszego września przetrzymywano blisko 1200 zakładników, co chwila przybywali bliscy i rodzice uwięzionych dzieci i dorosłych. Zepchnięto tę mieszankę cywili OMON-owców do budynków po drugiej stronie szkoły przy ulicy Kominternu. Co gorsza, część cywili była uzbrojona. Słowem, niebezpieczna mieszanka wybuchowa.
Siły, które miały zaatakować, były rozlokowane po prawej i lewej stronie kompleksu szkolnego. Moja drużyna miała współdziałać z siedmioosobową sekcją z „Wympieła”, dowodzoną przez doświadczonego kapitana. Byłem mu podległy, ja i moi ludzie. Kapitan podzielał moje zdanie na temat tego bajzlu.
— Wiktorze Aleksandrowiczu, to jebnie i będzie tu masakra — zwrócił się do mnie.
Ustaliliśmy z Fiodorem, bo tak na imię miał dowódca sekcji „Wympieła”, że gdy oni pójdą do szturmu, naszym zadaniem będzie ich osłaniać, a w drugim etapie, gdy wstępnie oczyszczą teren z terrorystów, wesprzeć ich w ostatecznym szturmie.
Mieliśmy niedokładne dane. Niektórzy z tych, którym udało się uciec w pierwszym dniu, oraz ci zwolnieni w drugim, mówili, że w budynku znajduje się od 30 do 60 „celów”, w tym kobiety z pasami „szachida”. Wiedzieliśmy, że są ofiary; ciała mężczyzn te skurwysyny wyrzuciły przez okno szkoły i leżały na dziedzińcu. Zaminowali salę gimnastyczną, gdzie zebrali wszystkich pozostałych. Nie godzili się na dostarczenie wody i żywności dla zakładników. Wrzesień był ciepły, a dzieci, zebrane z dorosłymi, były na wpół nagie.
Cały czas trwały negocjacje. Najpierw negocjował z nimi (2 września) doktor Leonid Raszal, lecz nie przyniosło to żadnych skutków. Późniejsze rozmowy, przeprowadzone przez byłego premiera Inguszetii Rusłana Auszewema, zaowocowały tym, że terroryści zwolnili 26 kobiet i niemowląt. Dodatkowo zgodzili się na to, aby pojazd służb medycznych wjechał na dziedziniec szkolny, celem zabrania ciał.
Śledziłem wzrokiem, jak sanitarny pojazd wjechał, celem zabrania zabitych…
O 13:04 zaczęło się piekło. Nie wiadomo było, kto pierwszy strzelił – na pewno nie my ani nikt ze specnazowców i antyterrorystów. Nie dostaliśmy rozkazu ataku.
— Nie czekamy, poruczniku, kryjcie nas ogniem!!! — wrzasnął kapitan i poderwał swoich siedmiu ludzi do szturmu.
— Ogień zaporowy!!! — wrzasnąłem do swoich ludzi i otworzyłem ogień ze swojego AKS-74U.
Zagrał PKM i pozostała broń długa moich ludzi. Ludzie z „Wympieła” bez strat dotarli do budynku szkolnego. Atak nastąpił zewsząd – siły antyterrorystyczne, OMON, policjanci i cywile. To nie był szturm, to był nieskoordynowany z nikim atak, swoisty żywioł. Zero taktyki, zero współdziałania, chaos i prowizorka.
Potem pamiętałem tylko pojedyncze epizody. Widziałem, jak chłopaki z „Wympieła” padają, trafieni, dzierżąc w rękach dzieci. Jeden drugi trzeci. Huk eksplozji, jakieś dwa BTR-80 próbujące dostać się na dziedziniec. Jak szalony prułem po oknach budynku szkolnego z subkarabinka.
— Wowa, przypierdol dymnym z „Trzmiela” — wrzeszczałem na operatora obsługującego wyrzutnię RPO.
Odpalił dymny granat RPO-D z wyrzutni. Zdążył, nim kolejna dwójka „specjalsów” wybiegła z dziećmi na rękach z budynku. Dojrzałem sylwetkę kapitana.
— Poruczniku, zakładnicy wybiegają!!! — zameldował mój zastępca.
Coś jebnęło. Zdałem sobie sprawę, że te skurwysyny zdetonowały ładunki wybuchowe.
— Przerwać ogień, przerwać ogień!!! — wrzeszczałem na swoich, widząc, że walą nad głowami uciekających zakładników.
W oknie budynku dostrzegłem jednego z tych bydlaków. Przełączyłem karabinek na pojedynczy rodzaj ognia. Sprawnie operowałem spustem, posyłając w jego kierunku dwie kule. Padł.
— Trzecie okno, ma skurwysyn „Komara” — usłyszałem od zastępcy.
— Kaem ognia!!!
PKM zagrał długą serią, zdejmując kolejnego z terrorystów.
— Trzeci, piąty, szósty za mną, drugi zostajesz, dowodzisz! — wrzasnąłem, dając jasno do zrozumienia swemu zastępcy, że zostaje tutaj, a ja z trojgiem ludzi idę do szturmu.
Nie dojrzałem kapitana, musiał gdzieś utknąć z dzieckiem. W eterze panował swoisty chaos. Transmisje chłopaków z Alfy i Wympiełu oraz nasze zlewały się w jedną całość i nakładały na siebie wzajemnie. To nie był skoordynowany szturm, teraz to była jedna wielka improwizacja. Żołnierze walczyli w małych grupkach. Saperzy z antyterroru wywalali dziury w ścianach budynku szkoły.
Ruszyliśmy. Medyk, dwóch operatorów i ja. Dach sali gimnastycznej się zawalił. Nie chciałem wiedzieć, co tam się w środku dzieje.
W głowie kotłowało się tylko jedno: „Zabić ich wszystkich, tych, którzy to zrobili”.
Dopadłem kapitana. Z jego ust płynęła krew.
— Wyciągnę cię stąd — zapewniłem go, wzywając do siebie sanitariusza.
— Trzeci, piąty osłaniać ewakuację rannego, czwarty, siódmy dawać do mnie — krzyczałem w mikrofon umieszczony przy ustach.
— Przyjął, wysyłam czwartego, siódmy nie żyje — usłyszałem.
„Kurwa” – zakląłem w myślach.
Dostaliśmy ogień z boku. Przełącznik rodzaju ognia na ciągły. Sanitariusz runął na kapitana, trafiony pociskami. Wywaliłem pół magazynka w kierunku, skąd padły strzały. Nie było możliwości, bym nie trafił w terrorystę.
Ten cholerny dym po eksplozji pocisku RPO-D był z jednej strony zbawienny, a z drugiej przeszkadzał.
Dopadłem sanitariusza. Żył. Uśmiechnął się.
— Poszło w kamizelkę, mam połamane żebra, ale dam radę — usłyszałem od niego w momencie, kiedy kolejny pocisk trafił go w szyję.
Krew z tętnicy szyjnej medyka buchnęła na mnie. Zawyłem jak raniony bawół. Dojrzałem, jak dwójka terrorystów, trzymając dzieciaki jak żywą tarczę, spieprza z budynku. Trzymali je przed sobą i chaotycznie ostrzeliwali się.
— Idę, ewakuujcie kapitana — poleciłem swoim, dwóm pozostałym przy życiu towarzyszom tego rajdu.
— Dam radę sam — odparł piąty.
Nie znosiłem niesubordynacji.
— Ewakuuj jego i dziecko!!! — wrzeszczałem na podoficera, który w dobrej wierze nie chciał mnie puścić samego.
Ruszyłem za tą dwójką terrorystów. Dym z RPO-D mnie maskował. Zmierzali ku budynkowi technicznemu. Zatrzymałem się i przyłożyłem subkarabinek do oka.
Przeklinałem, że nie mam standardowego AK-74 z długą lufą. Dłuższa lufa – celniejszy strzał. Z trudnością wyrównałem oddech i złożyłem się do strzału. Postawa stojąca nie jest wymarzoną dla strzelca. Przerzuciłem przełącznik rodzaju ognia na ogień pojedynczy. Nacisnąłem spust, gdy zgrałem muszkę ze szczerbinką.
Padł, trafiony w łeb. Wypuścił dziecko. Ten drugi kutas zatrzymał się na chwilę, cały czas zasłaniając się na wpół nagą dziewczynką. Rozglądał się, szukając, skąd padł strzał. Podniósł ją lewą dłonią, zasłaniając swój korpus. Miałem nadzieję, że będzie tak tkwił jeszcze przez chwilę, bo już go miałem na celowniku. Niestety, ruszył w kierunku budynku.
Dostałem ogień z boku. Poczułem pieczenie w okolicach pośladka.
„To tylko dupa” – pomyślałem, odskakując na bok.
Nie zważałem na to, co działo się w głównym budynku. Dotarłem do drzwi budynku technicznego, były otwarte. Najostrożniej, jak tylko mogłem, zajrzałem do wnętrza, Tkwił tam z tą wystraszoną dziewczynką Miała osiem, może dziewięć lat. W samych majteczkach. Wystraszona, biedna.
„Jeden strzał, musi być precyzyjny, wychylasz się, odsłaniasz i strzał”.
Uspokoiłem oddech. Odpiąłem magazynek i sprawdziłem, czy są w nim jeszcze naboje. Były. To był mój ostatni magazynek do AK. Miałem jeszcze pistolet i tam pełny zapas amunicji.
„Dawaj”.
Przesunął się jebaniec, od pozycji, w jakiej tkwił wcześniej. Złożyłem się i korygując, oddałem strzał.
To było jak slow motion – pamiętam to do dziś, i to zostanie mi do końca życia. Zdołał podnieść dziewczynkę i z lewej strony przeniósł ją na prawą. Pocisk trafił dziecko w rękę, nieco powyżej łokcia. Do tego czasu mam przed oczami jak ta filigranowa rączka jest masakrowana przez pocisk kalibru 5,45 mm.
— Kurwaaaaa!!! — zawyłem i ruszyłem na niego.
W biegu wyciągnąłem z udowej kabury pistolet. Ten bydlak wypuścił ją. Pocisk najprawdopodobniej przeszedł przez jej rękę i trafił również jego w okolice barku.
Leżał na ziemi, a dziecko tuż obok niego.
— I co, ruska świnio…
Nie byłem człowiekiem, byłem w tej chwili maszyną do zabijania, pozbawioną jakichkolwiek uczuć, zimnym, twardym skurwysynem, który zabije każdego na swojej drodze.
Trzy głuche strzały, zamknęły mu usta. Wszystkie trzy patrony trafiły w łeb tego zwyrodnialca. Krew zmieszana z płynem rdzeniowo-mózgowym obryzgała mnie. Zerwałem apteczkę taktyczną z kamizelki operacyjnej. Wyciągnąłem opaskę uciskową. Dziewczynka żyła i patrzyła na mnie tymi swoimi cudnymi brązowymi oczami.
Płakałem, zakładając jej opaskę uciskową powyżej rany. To nie była rana. Pocisk zmasakrował jej rękę.
— Już, już dobrze, uratuje cię — szeptałem, aplikując jej z autostrzykawki środek przeciwbólowy.
Niosąc na rękach przed sobą, biegłem, ile sił w kierunku miejsca ewakuacji. Znów kule zagrały nad moją głową.
„Jebany, przyjacielski ogień”
Walili do mnie swoi. Chuj wie, czy ci z OMON-u, czy policjanci.
— Jedynka z czterdziestki piątki, kurwa, nie strzelajcie — rzuciłem w eter.
— Podaj numer.
— AZE 455 047.
Leżałem z tą małą. Nie mogłem zginać w tak głupi sposób. Chuj ze mną. Ona nie mogła zginąć.
— Gdzie służyłeś wcześniej?
Procedura. Jakiś jebany Czeczen mógł zabrać mój nieśmiertelnik i podszywać się pode mnie Byłem pewny, że za tym zamachem stoi ta nacja.
— 313 specjalny, Flota Bałtycka.
Sekundy wydawały się minutami, a minuty godzinami.
— Już, już dziecinko — szeptałem do niej, gładząc jej długie czarne włosy. Odpływała mi. Kląłem w duchu siebie i tamtych.
— Dawaj jedynka z czterdziestego piątego.
Podniosłem ją i ruszyłem w kierunku budynków. Dostałem ogień z tyłu. Poczułem, jak pocisk muska moje ciało na wysokości barku i kolejne z kul ocierają się o hełm. Dotarłem szczęśliwie do swoich.
— Punkt sanitarny był tam — pokierował mnie młody porucznik z OMON-u.
— Pierwszy z 45-tej, drugi przejmujesz dowodzenie, ranni z Wympieła ewakuowani? — krzyknąłem w radio.
— Dwóch z siedmiu wyciągniętych, potwierdzam, dowodzę. — potwierdził mój zastępca.
Przyłożyłem palce do tętnicy szyjnej dziecka. Żyła.
„Nie dam ci umrzeć, jesteś moja”
W tym chaosie i panice nic nie działało. Padło współdziałanie, padło dowodzenie. Walka toczyła się według taktyki narzuconej przez dowódców pojedynczych grup. Wszystko padło, a najgorsze w tym było to, że padła logistyka, a mówiąc konkretniej zabezpieczenie medyczne. Karetki zabierały każdego rannego i poszkodowanego, nie patrząc na to, czy jest w statusie żółtym, czy czerwonym, ba, zabierano takich, których oznaczono na zielono.
Trzymając ją w dłoniach przed sobą i truchtając przed siebie, dotarłem do krańca kordonu. Dojrzałem milicyjną Ładę 2107 i funkcjonariuszy stojących obok niej.
— Odpalaj samochód, Jedziemy do szpitala — krzyknąłem na milicjantów.
— Spierdalaj, mamy rozkaz blokować ten wjazd — usłyszałem.
Krew jasna mnie zalała. Poziom wkurwienia był na poziomie wrzenia. Delikatnie ułożyłem dziewczynkę na asfalcie i wyciągnąłem pistolet, kierując go w ich stronę. Sięgnęli po swoją broń. Mieli jednak dość skurwiałe ruchy.
— Przed chwilą zajebałem pięciu, dwóch w tą, czy w tamtą nie robi mi różnicy — rzuciłem i gdyby ta dwójka zrobiła, jakikolwiek ruch to bym ich zajebał.
Spasowali.
— Ty kurwa zostajesz, a ty jedziesz — momentalnie podzieliłem zadania.
Siedziałem z nią, z tyłu, poganiając kierowcę, by jechał szybciej. Dotarliśmy do szpitala.
Kolejny koszmar, dziesiątki ludzi przy zewnętrznym punkcie rejestracji, dziesiątki jak nie setki pytających się, czy aby nie ma tu kogoś z ich bliskich. Musiałem przedrzeć się przez ten tłum.
— Przejście, wszyscy przejście!!! — wrzeszczałem.
Nie pomogło. Ponownie położyłem dziewuszkę na ziemi i sięgnąłem po karabinek. Wypierdoliłem kilkanaście pocisków w powietrze. Miałem wolną drogę jak Mojżesz, gdy przekraczał morze.
Pielęgniarki po tej serii były zestresowane. Nie miały zamiaru ruszyć dupy. Wcale im się nie dziwiłem. Furiat z dzieckiem na rękach, uzbrojony, który wali dobre dziesięć patronów w powietrze.
— Jekaterina Iwanowa, jestem tu rezydentką, lekarką — usłyszałem po chwili i cudna kobieca postać pojawiła się tuż obok mnie.
Brunetka z długimi włosami, mająca dwadzieścia parę lat stała przy mnie i delikatnie wyciągniętym palcem wskazującym odsuwała lufę AKS-74U od swojego ciała na bok.
— Ratuj ją, błagam, ratuj ją!!! — wyłem, trzymając to dziecko.
— Wiera, dawaj nosze i na zabiegowy! — krzyknęła. — Jesteś ojcem, kimś z rodziny? — zapytała.
Wreszcie mogłem położyć dziecko na nosze. Obydwoje zmierzaliśmy do gabinetu zabiegowego.
— Mam 0 Rh +, potencjalny dawca, jestem gotowy oddać krew, rób krzyżówkę, na co czekasz? — krzyczałem na lekarkę.
— Nie ucz mnie, kim ty jesteś? — odparła i bez pardonu dokonała amputacji kończyny, która zwisała na strzępach skóry.
— Nie!!! — zawyłem, widząc, co robi.
— Jesteś ranny, powierzchowna rana na barku i rozerwanie pośladka lewego — oceniła mój stan.
— Ona, ona jest najważniejsza — nie pasowałem.
Puściła krew dziewczynki do badania, wyniki przyszły po chwili.
— I co? — zapytałem.
— Ma taką samą grupę krwi co ty — usłyszałem w odpowiedzi.
— To, na co czekasz, przetaczaj! — krzyknąłem.
— Nie mogę, dostałeś postrzał, rana może być zanieczyszczona — odparła.
No jebana służbistka, choć czułem, że ma w sobie to coś. Sięgnąłem do kabury udowej i wyciągnąłem pistolet. Dobrze wiedziałem, że w komorze nabojowej tkwi pocisk. Podniosłem broń i wycelowałem w nią.
— Przetaczaj, transfuzja bezpośrednia.
Widziałem strach w jej oczach.
— Nie robiłam tego nigdy, znam to tylko, ale w teorii — przyznała się.
— Czas najwyższy, by to zrobić, zrób to, bo ona umrze!!! — krzyknąłem.
Drżącą dłonią nadal trzymałem pistolet wycelowany w nią. Kątem oka spojrzałem na dziewczynkę. Jej skóra stawała się blada.
— Na moją odpowiedzialność, stwierdzisz, że przymusiłem cię do tego pod bronią, zrób to ślicznotko.
Poddała się. Kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Podpinała nas pod plątaninę rurek, robiła to pierwszy raz. Widziałem, że ma stracha. Siedziałem w fotelu ,a ranne dziecko tkwiło na łóżku.  
— Już? — zapytałem, gdy skończyła.
— Tak, ale ja nie wiem, albo ją uratuję, albo was zabiję — odpowiedziała, mając łzy w oczach.
— Puszczaj doktorko, puszczaj, jak się uda, to zapraszam cię, na dobrą kolację — zaproponowałem.
Wiedziałem, że z niej będzie specjalistka. Jakże ta młoda lekarka, wszystko kontrolowała, jak nad wszystkim się pochylała. Była odważna, bardziej odważna niż ja.
— Oddałeś 600 pełnej, nie mogę więcej — usłyszałem, trzymając pistolet przy sobie.
— Jak ona? — zapytałem.
— Lepiej, nie ma wstrząsu.
— Kontynuuj.
Podniosłem broń, widząc że nie ma zamiaru pobrać więcej krwi.  
Te przecudne oczy tej dziewczynki, gdzieś takie oczy widziałem, tylko nie mogłem sobie przypomnieć gdzie. Ten jebany wypadek i ta amnezja od dzieciństwa do trzydziestego roku życia. Tylko kolor oczu mi nie pasował. Tamte były zielone.
— Ty też krwawisz, jesteś nieopatrzony, nie mogę — usłyszałem.
Gdybym to usłyszał od swojego podwładnego, to bym go zjebał, tej przecudnej lekarki nie mogłem.
— Spuszczaj do 900, na moją odpowiedzialność i obiecaj mi, że jak ona przeżyje, to się ze mną umówisz — no kurwa miałem wtedy wysokie mniemanie o sobie.
— Obiecuje poruczniku, obiecuje — usłyszałem.
Gdy oddałem ponad 700 ml. poprosiłem, by zdeponowała moją broń. Przy 850 ml. straciłem przytomność.

Godziny poranne tego samego dnia gdy Tamara dostała okresu.  Supermarket.

— Jesteś kochany, tato, dziękuję — usłyszałem po naszych wspólnych zakupach.
Zaszalałem, nie w kwestii podpasek, bo te wybrała sobie sama, ale w zakupach bielizny. Kupiłem jej pierwszy biustonosz, starannie dobrany przez prawdziwą specjalistkę, a także dezodoranty i płyny do higieny intymnej.
Biustonoszy kupiłem chyba osiem, a dezodorantów i innych damskich akcesoriów – około jedenastu.
— Tato, pomogę mamie z naszą najmłodszą siostrzyczką, a z Nadią też sobie poradzę, wiesz — powiedziała.
Moja kobietka, jedna z trzech (a nie za długo z czterech), które kochałem nad życie. Dawno powinienem dostrzec, jak rosną jej piersi, jak przemienia się z dziewczynki w kobietę. Zamyśliłem się, cofając w niedaleką przeszłość.
Walczyliśmy o nią, najpierw ja, a potem razem z Katią. Ten dom dziecka we Władykaukazie, a potem w Moskwie. Łapówki, by mogła spędzać weekendy i święta z nami. Sprzedałem samochód, by opłacić przeniesienie Tamarki do Moskwy, gdzie służyłem. Wszystkie oszczędności poszły na profesjonalną protezę.
Z Jekateriną wzięliśmy ślub po półrocznej znajomości. Miałem 36 lat, ona 26. Szaleństwo z jej strony, by wiązać się z takim starym gościem jak ja. Zagrało między nami jednak już na pierwszej randce, którą obiecała mi, gdy zdołamy uratować Tamarę.
Ktoś powie – takie rzeczy to tylko w filmach, ale nasze życie stało się takim filmem. Skończyła rezydenturę we Władykaukazie (była oddelegowana do szpitala w Biesłanie) i wróciła pod Moskwę, skąd pochodziła. Wtedy zdecydowaliśmy się na ślub.
O dziwo, zostałem ciepło przyjęty przez jej rodziców i starszego brata. Rosjanin, nienadużywający alkoholu, oficer specnazu. Facet, który walczy o adopcję biednego, pokrzywdzonego dziecka. Lepszej laurki nie mogłem sobie wystawić.
Ślub w cerkwi, skromne przyjęcie, bo wszystkie pieniądze szły na łapówki dla urzędników, by przyspieszyć proces adopcji Tamary i na jej rehabilitację.
Rodzice Tamary zginęli wraz z jej młodszym bratem pod gruzami sali gimnastycznej w Biesłanie. Poczciwi, ale niezamożni ludzie, najbliższa rodzina nie kwapiła się, by ją przyjąć, ale chętnie przyjęła gratyfikację finansową za zrzeczenie się praw. Nie potępiałem ich – ze mną, a potem z nami, miała ta pokrzywdzona dziewczynka większe szanse na godne życie niż w biedzie w Osetii.
Wielkim świętem dla mnie i Katii było przyznanie nam opieki nad nią. Pamiętam, jak Tami płakała, gdy przywiozłem ją do naszego służbowego mieszkania pod Moskwą, ustrojonego balonami i girlandami na jej cześć. Te jej łzy szczęścia, ta chwila, gdy po raz pierwszy powiedziała do mnie „Tato”. Rozpłakałem się. Zabijaka ze specnazu ryczał jak małe dziecko.
Moja Katiusza była już w ciąży. Obawiałem się, jak Tami przyjmie nowego członka rodziny, czy nie będzie zazdrosna o maluszka i czy Katia nie zmieni swojego podejścia do niej.
Ot, durak chłop. Gdy wróciłem po półrocznej misji w Syrii, zastałem pełną harmonię i współpracę. Tamara, jak tylko mogła, pomagała Jekaterinie przy nowym członku rodziny – Nadii. Mała miała już trzy miesiące, a moja małżonka nie mogła się nachwalić naszej starszej, przybranej córki.
Z rozmyślań wyrwał mnie dzwonek telefonu komórkowego. Wyciągnąłem go z kieszeni spodni. Dobrze znałem ten numer – numer służbowy z jednostki „Wympieł”.
— Graczow — rzuciłem w słuchawkę.
— Ogłoszono BARS 1, potwierdź — usłyszałem.
Zakląłem w duchu. Ten sygnał nie wróżył nic dobrego.
— Przyjąłem BARS 1, 10 621 — pokwitowałem odebranie sygnału i podałem kod do potwierdzenia mojej tożsamości.
— Kod potwierdzony.
Spojrzałem na Tamarę.
— Nie pójdziemy dziś na lody — wiedziała, w jakiś sposób to dziecko, to wyczuwało.
— Nie, kochanie, zawiozę cię do mamy i wezwę dla was taksówkę. Po drodze odbierzecie Nadie z rytmiki i pojedziecie do domu. Muszę jechać do pracy – nie miałem zamiaru jej okłamywać.
— Ktoś potrzebuje pomocy? — zapytała.
Kiwnąłem głową na tak. Widziałem te jej smutne oczy. Bardzo przeżywała moje wyjazdy. Jekaterina mówiła, że gdy nie wracałem na czas, klękała w swoim pokoju i modliła się o mój szczęśliwy powrót. Ona – osoba, którą okaleczyłem na całe życie.
Wsiedliśmy do mojego UAZ-a „Patriota”, potężnej rosyjskiej terenówki. Katia miała swoją Ładę Kalinę, nie lubiła UAZ-a, nazywała go „smokiem”.
Sprawnie dotarliśmy pod szpital. Podczas drogi zadzwoniłem do Katii. Była już po badaniach.
— Jedziesz ratować świat — stwierdziła żona, gdy zatrzymałem samochód.
— Jadę, by go oczyścić ze złych ludzi — odparłem.
Pocałowała mnie w policzek. Tamara wysiadła i po chwili podeszła do mnie.
— Wróć, tato, wróć, obiecaj nam to — poprosiła.
— Obiecuję, złych diabli nie biorą — odpowiedziałem.
— Nie mów tak, tato, proszę.
Patrzyła na mnie bardzo poważnym i smutnym wzrokiem. Zrozumiałem, że nie powinienem tak żartować.
— Wrócę, wrócę na pewno, bo was bardzo kocham — poprawiłem się.
Nastolatka pocałowała mnie w czoło.
— Zamówię wam… — zacząłem.
— Już zamówiłam, jedź — przerwała mi żona.
Ruszyłem i zahamowałem po paru metrach. Zdałem sobie sprawę, że nie zapytałem, jak wyszły badania. Nie gasząc silnika, wysiadłem z samochodu i podbiegłem do moich kobietek.
— Jak ona jak dziecko?
— W porządku, dzisiaj była niegrzeczna i mocno kopała, wszystko jest OK.
Jakiś patafian stał za moim samochodem i trąbił. Gdy go mijałem, coś do mnie zasapał.
— Zjeżdżaj, frajerze — usłyszałem.
Rozpiąłem marynarkę, tak by zobaczył tkwiący w kaburze przy pasku pistolet, i wyciągnąłem z kieszeni legitymację służbową.
— Federalna Służba Bezpieczeństwa. O co chodzi? – zapytałem, sięgając dłonią po broń.
Mało co się nie zesrał ze strachu.

Bałaszycha, Federacja Rosyjska, Siedziba jednostki „Wympieł”, pół godziny później.

Zaproszono wszystkich zebranych do dużej auli, gdzie zawsze przed działaniami, realizowane były odprawy służbowe. Była cała moja morska sekcja liczącą ośmiu funkcjonariuszy oraz ludzie z wywiadu, logistyki, rozpoznania i oficerowie operacyjni. Słowem, zapowiadała się poważna akcja.
— Coś wiadomo? — zapytałem swojego przełożonego, podpułkownika Fiodora Wiktorowicza.
— Dowiesz się wszystkiego, wiem tylko tyle, że robota w Libanie — odparł zdawkowo.
Zajęliśmy miejsca przy ogromnym stole. Ktoś zaciągnął rolety, a w pomieszczeniu zapanowała ciemność.
— W dniu wczorajszym miało miejsce uprowadzenie dwóch naszych żołnierzy pełniących służbę w siłach UNIFIL w Libanie. Oprócz nich porwana została również Polka, członkini załogi śmigłowca Ka-32A3 w barwach ONZ. Uprowadzenie miało miejsce pomiędzy Sydon a bazą hiszpańskiego kontyngentu w Marjajoun — rozpoczął oficer operacyjny odpowiedzialny za kierunek Bliski Wschód.
— Przed uprowadzeniem jeden z naszych żołnierzy specnazu, kapral Denis Strieczkow z 313. specjalnego oddziału morskiego Floty Bałtyckiej, zdołał wysłać do Centrali cztery zdjęcia osób, którymi zajmowała się załoga śmigłowca. Zauważyli wypadek samochodowy, wracając do An Naqura, i postanowili im pomóc — kontynuował.
— Najprawdopodobniej w przewożonym pojeździe znajdowała się broń i amunicja. Kapral przesłał zdjęcia poszkodowanych w wypadku. Po obróbce możemy ze 100-procentową pewnością stwierdzić, że są to bojownicy ze skrajnego odłamu organizacji „Fatah al-Islam”, działającej w Libanie i Syrii. Mają silne powiązania z Al-Kaidą, Jund al-Sham, Osbat al-Nour oraz Al-Shabab Al-Muslim, jednak najbardziej z Al-Kaidą. Do tej pory terroryści nie przedstawili żadnych żądań — zakończył.
Zastąpił go kolejny oficer operacyjny, który wprowadził swoją prezentację do komputera. Zdałem sobie sprawę, dlaczego mnie tu wezwano. Miałem doświadczenie w Syrii, znałem trochę język arabski i orientowałem się w naszej siatce operacyjnej w tym regionie.
— Pierwszym z uprowadzonych jest lekarz Aleksy Skibrin, kapitan służb medycznych, ostatni przydział 245. Szpital w Riazaniu. Specjalista chorób wewnętrznych. Drugim jest kapral Denis Strieczkow, nurek bojowy z 313. jednostki specjalnej, który pełnił funkcję ochrony załogi, a jednocześnie był naszym agentem w Libanie. Dzięki niemu mamy te zdjęcia — usłyszałem.
Zapalono światło, a głos zabrał oficer wywiadu. Mieliśmy silną siatkę naszych ludzi i wywiadowców w Syrii. Skupiłem się, zdając sobie sprawę, że nie wezwano mnie tu bez powodu. Słowa ludzi z wywiadu i rozpoznania były dla mnie najważniejsze.
— Puściliśmy już informację, zbieramy dane. Nasi ludzie działają na terenie Syrii i Libanu. Wiemy, gdzie szukać, a agenci już pracują. Nie negocjujemy z terrorystami. Wstępnie rozpoznaliśmy czterech członków tej organizacji. Śledzimy ich, a dane powinny napłynąć w najbliższych godzinach. Reszta informacji zostanie przekazana dowódcy zespołu.
— Pozostaje dowódca zespołu morskiego, kapitan Graczow, oraz jego ludzie, oficer wywiadu i rozpoznania — usłyszałem po chwili z ust dowódcy jednostki.
Grupa, którą wybrał nasz przełożony, siedziała w skupieniu, czekając na dalsze instrukcje.
— Wylatujecie do Syrii, panie kapitanie, dowodzi pan całością. Był pan już w Syrii kilka lat temu i zna pan teren. Ostatnie pana akcje zostały dobrze ocenione. Na stole leżą teczki personalne naszych ludzi oraz dane, które otrzymaliśmy od Polaków. Odbijamy wszystkich, tę Polkę również — rozpoczął.
Słuchałem w skupieniu. Młodszy lejtnant podał mi teczkę z danymi tej Polki.
— Będą starali się przerzucić ich do Iraku lub Syrii, ponieważ Liban nie jest dla nich stabilny i komfortowy. LAF depcze im po piętach, nie na darmo jesteśmy w Syrii. Syryjski wywiad również rozpoczął działania. Siły ONZ wysłały po dwóch godzinach swoje QRF z francuskich fregat, ale nic nie znaleźli. Nasz dyplomata przy ONZ poprosił przewodniczącego ONZ, Ban Ki-Muna, o danie nam wolnej ręki, i taką macie. UNIFIL będzie szukał, ale znając życie, nic nie znajdzie — przetrawiłem tę informację, wiedząc już, że będę dowodził akcją.
Dowodzący wstał, ale dał znak, byśmy pozostali na miejscach.
— Polacy poprosili mnie o możliwość współpracy, na początku zanegowałem, ale potem dowiedziałem się, że ten ich generał jako jeden z nielicznych ocenił naszą akcję na Dubrowce jako dobrze przeprowadzoną i porozmawiałem z nim. On jeszcze z nami współdziałał kiedyś, potem wyprowadził amerykańców z Iraku, gdy inni pękali. Ot, gieroj — słuchaliśmy uważnie przełożonego.
„Po jaką cholerę mi ci Polacy?”
— Dlatego podjąłem decyzję, aby do grupy kapitana Graczowa dołączyli oni. Pan panie kapitanie będzie dowodził całością sił, tylko pod tym warunkiem zgodziłem się na ich udział. Otrzyma pan pod swoją komendę ośmiu ludzi z ich specjalnej grupy „Formoza” – dowiedziałem się.
W duchu przeklinałem naszego dowódcę. Po co mi oni potrzebni? Będą tylko przeszkadzać. Zrozumiałem też, dlaczego mnie wybrano do tej roboty – znałem perfekcyjnie język polski, nawet lepiej niż rosyjski, co zawsze mnie dziwiło.
Otworzyłem teczkę z danymi i fotografią tej Polki. Spojrzałem na zdjęcie i…
Ta twarz wydała mi się znajoma, a w szczególności te cudne zielone oczy – wyraziste, śliczne, takie, w których można by się zakochać.
„Kurwa, co jest?” – zastanawiałem się.
Jakieś flashbacki z przeszłości we mnie uderzyły. Wytężałem umysł, na siłę próbując przypomnieć sobie, skąd znam tę twarz. Byłem pewny, że gdzieś ją widziałem. Wyłączyłem się praktycznie ze wszystkiego, a myśli związane z tą kobietą zajmowały moją głowę. Coś w moich szarych komórkach się tłukło, zmuszałem mózg, by sięgnął głębiej do ukrytych zasobów.
— Kapitanie, pan mnie słucha? — otrzeźwił mnie głos dowódcy.
— Przepraszam, zamyśliłem się.
Powtórzył to, co mówił, gdy byłem wyłączony. Mieliśmy Polaków odebrać na wojskowym lotnisku pod Niszem w Serbii.
— Waprosy? — padło stwierdzenie kończące odprawę.
— Waprosów niet — odparli wszyscy zgodnie.
— Wylot za trzy godziny, za półtorej widzę was w jednostce. Macie czas, by ucałować żony, kochanki czy kogo tam chcecie. Logistyka w kontener załaduje wam wszystkie niezbędne rzeczy. Poniali!
— Tak, toczna — ponownie równocześnie wyrwało się nam z gardeł.
Odprawa się zakończyła. W dłoni taszczyłem teczki całej trójki uprowadzonych. Na korytarzu na bok odciągnął mnie mój bezpośredni przełożony, Fiodor. Ten, którego moi ludzie w Biesłanie wyciągnęli na mój rozkaz spod ognia i który załatwił mi robotę tutaj w „Wympiele”.
— Wiktorze, co się stało? Nie możesz tak się zachowywać w obecności „pierwszego” – zwrócił mi uwagę.
Staliśmy w miejscu, gdzie wisiały zdjęcia pięciu poległych żołnierzy tej elitarnej jednostki, wszyscy byli jego podwładnymi. Bohaterowie, którzy na rękach wynosili dzieci z płonącej sali, którzy jak jeden z nich nakryli ciałem rzucony przez terrorystę granat ręczny.
— Przepraszam, Fiodorze, kolejna córka ma przyjść na świat, a ja znów w Syrii — skłamałem.
— Szczęściarz z ciebie, ja mam dwóch synów i co żaden do armii nie poszedł, a tak marzyłem o córce, my faceci pragniemy mieć swoje córeczki tatusiów, a ty je masz, i to w liczbie trzech.
Wyszliśmy przed budynek. Nie żegnałem się z nim teraz, dobrze wiedziałem, że będzie na lotnisku, by pożegnać swoich ludzi. Zawsze tak robił.

Lotnisko Wnukowo pod Moskwą, trzy godziny później.

Ośmiu podległych mi ludzi plus dwa psy służbowe pakowało się do Antonowa An-72 – maszyny krótkiego startu i lądowania. Nie było sensu wysyłać potężnego Ił-76 dla kilkudziesięciu osób. Była to wersja „Cargo”, co nie oznaczało, że nie można przewozić tam ludzi. Niewygodne rozkładane ławeczki w przestrzeni transportowej umożliwiały przewóz ludzi. Oprócz moich ludzi na pokładzie przebywała czwórka specjalistów od łączności i logistycy – niezbędne zabezpieczenie naszych przyszłych działań. Na sam koniec doszedł jeszcze tłumacz.
Fiodor uściskał każdego z nas na płycie lotniska i poklepał po plecach. Ostatnim byłem ja.
— Opiekuj się nimi, Wiktorze, i wracajcie wszyscy cali i zdrowi. Wy i zakładnicy.
— Obiecuję.
Pochylił się i przyłożył usta do mojego ucha.
— Pozdrów ode mnie Karimę, a w razie czego, jak ją byś, no wiesz, to trzy ostatnie pchnięcia to za mnie — był starym lubieżnikiem. — Pamiętaj, twój sukces w tej akcji to major po powrocie — dodał, klepiąc mnie po plecach.
Technik załadunku przygotowywał rampę samolotu do podniesienia. Wskoczyłem na nią i oddałem honor przełożonemu.
— Dajcie popalić tym skurwysynom, zasłużyli na to — usłyszałem.
Rampa domykała się. Słabe, mdłe światło oświetlało wnętrze ładowni. Siedzieli moi chłopcy, cała ósemka – druga rodzina, jaką miałem.
„Wołk” – mój zastępca, lejtnant, niewysoki szatyn o krępej budowie ciała, mruk, z którego wydobyć cokolwiek było trudno, człowiek o stalowych nerwach.
„Akuła” – drugi z oficerów, młodszy lejtnant, dostał się do nas z WDW. Krępy, wysoki brunet, mistrz improwizacji i działań niekonwencjonalnych. Młody, ale już doświadczony.
„Locha” – podoficer sanitarny, lepszy niż lekarz. Nie pamiętałem, ile osób zawdzięczało mu życie, ale zabrakłoby palców u rąk i nóg w całej naszej dziewiątce, aby to zliczyć.
„Patron” – snajper, siła spokoju, czterdziestolatek o twarzy menela i delikatnych dłoniach. Miał fioła na punkcie swojej broni, nikt, ale to nikt nie miał prawa jej dotknąć.
„Ural” – operator, najlepszy kierowca, jakiego znałem, całkowity abstynent. Nurek.
„Buran” – kolejny z operatorów, obsługiwał karabin maszynowy. Kawał zbira i mięśniaka, którego każdy z nas nie chciałby spotkać na swej drodze. Nurek.
„Kola” – największa zagadka w grupie, przeszedł do nas z „pograniczników”. Mistrz analizy i oceny sytuacji. Człowiek, który bez mapy potrafił wyprowadzić cię na właściwe miejsce. Operator broni zespołowej i granatnika.
„Priom” – radiotelegrafista i informatyk, przeszkolony w naprowadzaniu bomb kierowanych laserowo na cel. Magister telekomunikacji, najstarszy podoficer. Drobny facet o niewielkim wzroście. Cztery języki perfekt (nie licząc tych programistycznych).
I ja, „Poliak” – bo tak mnie nazwali.
— Kapitanie, zapraszam na moje miejsce, tak nie przystoi oficerowi… — zaczął technik załadunku, proponując mi miejsce w swoim wygodnym fotelu, zamiast na tych twardych składanych krzesełkach.
— Dziękuję, ale spocznę tutaj. Skoro moi ludzie wytrzymają, to i ja – odpowiedziałem, klepiąc w ramię technika.
Rozłożyłem plastikowy fotel i usadowiłem się na nim. Samolot kołował na pas startowy. Uśmiechnąłem się do swoich podwładnych. Odpowiedzieli mi tym samym. Każdy z nas, żołnierzy „Wympieła”, wiedział, że nie czas teraz na gadki szmatki o pierdołach. Wszyscy jak jeden, potrzebowaliśmy spokoju. Przez te kilka godzin lotu do lotniska w Niszu chcieliśmy zatopić się w myślach i porozmawiać z samym sobą.

+++++

Oparłem głowę o poszycie samolotu i zatopiłem się we wspomnieniach. Najpierw tych bliższych, a potem w tych sięgających głębiej. Na podłodze leżał skulony w kłębek „Demon” – służbowy pies. Jakże to zwierzę było podobne do mnie. W domu potulny i grzeczny psiak, w pracy – bestia, która w mojej obronie i podległych mi ludzi nie omieszka skoczyć do gardła i zabić potencjalnego przeciwnika.
Tylko ja znałem tę komendę, gdzie z fajnego przytulaska ten czarny demon stawał się zabójczą bronią. Komenda w żaden sposób niezwiązana z językiem rosyjskim – na wszelki wypadek.
Demon zagościł w naszym domu, gdy Nadia miała półtora roku. Obwąchał ją i od razu przejął opiekę nad nią. Boże, co ona mu robiła jak go męczyła, a on nic. Ze spokojem przyjmował łapanie za ogon i inne niekonwencjonalne działania dziecka. Lizał ją po twarzy, co wywoływało u córeczki śmiech, latał za rzucanymi zabawkami, przynosząc je w pysku.
— Tatusiu, dlaczego zabierasz Demonka? — zapytała trzylatka, gdy zakładałem mu szelki.
— Zgubiła się w tajdze mała dziewczynka, troszkę starsza niż ty. Mama i tato płaczą za nią, a tylko Demon może ją znaleźć – kłamiąc, próbowałem przetłumaczyć, dlaczego zabieram ze sobą to 55-kilogramowe bydlę.
— Demon, słuchaj się taty — pouczyła psa i jak to dziecko pocałowała go w kuse.
Psiak odpowiedział na tę pieszczotę najlepiej, jak umiał. Wylizał jej buzię swoim potężnym jęzorem.
— Przestań, przestań — kwiliła, a ja dobrze wiedziałem, że dziecina chce, by pies ją dalej lizał.
Musiałem się pożegnać, a to nie było łatwe.
— Nawet nie pytam, gdzie lecisz, bo i tak mi nie powiesz. Uważaj na siebie, kochany – Katia uroniła łzę, wtulając się we mnie.
— Wróć do nas, tato — Tamara płakała, obejmując mnie za szyję i całując w policzek.
— A co mi kupisz? — zapytała najmłodsza pociecha.
Zobaczyłem, że źle zareagowały na słowa małej. Boże, to tylko trzyletnie dziecko. Gestami dałem do zrozumienia, by jej nie strofowały.
Ostatnie całusy, uściski, machanie w oknie. Wyściskałem je, jak tylko mogłem.

— Kapitanie, kawy? — zapytał technik załadunku.
— Chętnie, dziękuję — odparłem.
„Skąd ją znam?” – to pytanie nieustannie krążyło mi w myślach od momentu, gdy zobaczyłem fotografię tej kobiety.
Cudem uratowany ponad osiem lat temu porucznik z 313. specjalnego morskiego oddziału specnazu.
Sztorm dycha w skali Beauforta, ćwiczenia. Upadasz człowieku na pokład łodzi podwodnej po desantowaniu z wiertalota i lądujesz w rozszalałym morzu. Zanim ktoś ruszy ci na pomoc, idziesz pod wodę. Uderzyłeś plecami o kadłub z dużej wysokości, a potem, częściowo sparaliżowany, opadasz na dno.
Nic nie pamiętałem. Tylko jakieś przebłyski z dzieciństwa. Ojciec, który bił mnie za byle co, matka, która płakała. Pojedyncze fotki z dzieciństwa i nic więcej. Pełna amnezja od urodzenia do momentu wybudzenia.
„Kim jak kurwa jestem?”
Nim pójdą po ciebie, nim cię przejmą, mijają minuty. Każda minuta pod wodą to mniejsza szansa na ratunek. Reanimacja trwająca czterdzieści minut zakończona sukcesem. Szpital w Petersburgu i te pytania: „Co pan pamięta?”
Nic, kompletnie nic, jakbym rozpoczął życie w wieku trzydziestu lat. Nie rokowali dużych nadziei. „Zdechnie, będzie roślinką” – mówili wcześniej. A ja miałem na tyle siły, by z tego wyjść. Na szczęście doznałem tylko stłuczenia kręgosłupa, połączonego ze wstrząśnieniem rdzenia kręgowego. Farciarz, gdyż nikt nie wyszedł wcześniej niż ja. Chwilowa blokada, która nie wypchnęła mnie z szeregów armii.
Przesłuchania, psycholog i psychiatra, wykrywacz kłamstw, hipnoza i Bóg wie co jeszcze. Po co to robili, nie wiem.
Potem przyszedł ponowny egzamin – test, gdy wracasz do specnazu. Codzienne przepytywania, debilne pytania i test sprawności. Tego sprawnościowego się nie bałem.
Plasowałem się ze swoimi wynikami w grupie o wiele lat młodszej. Pierwsze zadanie bojowe. Oddelegowany z 313. do pracy w Czeczenii.
Poczułem śmierć. Dostałem ogień z boku. W kamizelkę trafiły dwa, może trzy pociski. Odrzuciło mnie, przez chwilę straciłem świadomość. Stała przede mną ta najemna kurwa i wyciągała nóż, by mnie zabić.
„Giń, chuju!”
9 mm pocisk z każdej broni wygra z nożem. Wjebałem mu trzy kule, wszystkie w korpus. Nie zauważył, że miałem jeszcze pistolet.

— Kawa, kapitanie — oznajmił mi technik, wręczając kubek z napojem.
Przewinąłem swoje wspomnienia, gdy podoficer odszedł.

— Uratowałeś mnie, mnie i moich ludzi, gdyby nie twoi… — pamiętałem słowa Fiedora, gdy odwiedziłem go w szpitalu.
Zrobiłem głupią minę, bo rzeczywiście, z jego siedmiu ludzi pięciu zginęło.
— Biorę cię do morskiej sekcji „Wympieła”. Ale musisz zdać test. Jasne, lejtnancie! – wrzasnął.
— Tak jest — odparłem.
Morderczy test przeszedłem bez najmniejszych problemów. Zależało mi i to wystarczyło. Pięćset metrów pływania ze związanymi rękami, dynamiczne strzelanie z różnych rodzajów broni rosyjskiej i państw NATO, walka w bliskim kontakcie, elementy sambo oraz taktyka. Najtrudniejsze były testy psychologiczne, rozmowy z psychologiem i psychiatrą oraz test po aplikacji skopolaminy.
Morderczy test przeszedłem bez najmniejszych problemów. Dwa i pół roku w Wympiele minęło, jak z bicza strzelił. Z porucznika specnazu awansowałem na kapitana w jednostce specjalnej „Wympieł”, w elicie wojsk specjalnych Federacji Rosyjskiej. Ktoś mógłby zapytać, która jednostka jest lepsza – „Alfa” czy „Wympieł”? – nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Obie są elitarne na swój sposób, ale dla mnie „Wympieł” ma szczególne znaczenie.
Służbowe mieszkanie w Bałaszycha, a potem nasz wspólny dom z Katią na peryferiach miasta. Zadania realizowane w Inguszetii, Czeczenii i Południowej Osetii. Ostrzelany, doświadczony i pełen werwy, pół roku temu z zastępcy dowódcy sekcji awansowałem na dowódcę własnej grupy. Zgraliśmy się w miarę szybko.
Wyciągnąłem z kieszeni munduru zdjęcie Tamary. W prześlicznej letniej sukience patrzyła na mnie z fotografii swoimi pięknymi oczami. Znów, gdzieś w głębi mnie, zagrały uczucia, a wyrzuty sumienia powróciły.

— Kapitanie, podchodzimy do lądowania, proszę zapiąć pasy — wyrwał mnie z zamyślenia głos technika załadunku.
Spojrzałem na swoich ludzi. Każdy z nich był zamyślony, wszyscy zostawili w domach najbliższych. Znałem ich od podszewki, w końcu wcześniej byłem I oficerem w sekcji.

Port lotniczy imienia Konstantyna Wielkiego, Nisz. Serbia.

Nasz Antonow gładko wylądował na niezbyt długim pasie. Podkołował na jego koniec i zajął miejsce na „stojance”. Czekaliśmy na przylot Polaków. Z tego, co wiedziałem, mieli dotrzeć tutaj śmigłowcem. Pilot wysunął rampę załadunkową. Jeden z kontenerów był przeznaczony dla naszych ludzi w Serbii.
— Kto pali, może wysiąść i zapalić, Polacy jeszcze nie dolecieli, musicie poczekać — poinformował nas serbski żołnierz z obsługi lotniska, sprawnie zarządzając procesem rozładunku.
Sprawnie zarządzał procesem rozładunku.
— Panowie, czas wolny — oznajmiłem podwładnym.
Wziąłem Demona na zewnątrz i dałem mu komendę, by poleciał i zrobił to, co trzeba. To czarne bydlę mnie rozumiało. Byliśmy jak bracia w walce. Dwa razy uratowałem jego psie życie. Miał we mnie dłużnika. On i ja – nierozerwalny zespół w boju. Jeden za drugiego oddałby życie. Po chwili wrócił na rampę, delikatnie dotykając mnie pyskiem.
— Przestań, ty pieszczochu — skarciłem go, ale jednocześnie pogłaskałem po pysku.
Dojrzałem w jego oczach ten specyficzny błysk. Zwierzę dobrze wiedziało, że „lecimy na robotę”.
Z oddali usłyszałem warkot śmigłowca. Rozpoznałem typ – to musiał być Mi-8 albo Mi-17.
— Koniec przerwy — zakomenderowałem.
„Siedemnastka” wylądowała niedaleko nas, na stojance obok. Z jej pokładu po chwili wybiegła siódemka objuczonych osób. Każdy z żołnierzy miał na plecach spory plecak, a dwójka z nich taszczyła jakiś zasobnik.
— Poprowadź ich tutaj — wydałem polecenie „Wołkowi”.
Natychmiast ruszył w ich kierunku, wskazując drogę do naszej maszyny. Przez otwartą rampę wpadali do środka. Wszyscy jak z żurnala – wysocy, dobrze zbudowani i w miarę młodzi, w mundurach „nówka sztuka”. Stałem przy rampie, przypatrując się im. Ostatni załadował się ich dowódca.
„Kapitan na szczęście” – dojrzałem jego epolety.
Obawiałem się, że wyślą jakiegoś pułkownika lub, co gorsza, generała. Polacy lubują się do byle pierdół wysyłać wysokie szarże.
— Kapitan Andrzej… — zaczął dowodzący Polakami.
— Bez nazwisk, proszę. Kapitan „Poliak” – przedstawiłem się.
— „Andkor” — usłyszałem w odpowiedzi i uścisnąłem wyciągniętą dłoń Polaka.
— Niech twoi ludzie zajmą wolne miejsca. Jeżeli chcesz kawy, to poproszę technika załadunku – dodałem.
— Nie, dziękuję — odparł.
Odczekaliśmy chwilę. Piloci zgłosili gotowość do startu. Rampa się zamknęła, a nasz An-72 podkołował na drogę startową.
— Zapiąć pasy, stratujemy — oznajmił wszystkim technik załadunku.
Przetłumaczyłem jego komendę naszym gościom.
— Jesteś Polakiem? — zapytał mnie młody podporucznik, na jego uniformie dostrzegłem ksywkę „Góral”.
— Rosjaninem — odparłem pewnie.
— Mówisz perfekt po polsku.
— Moja matka i babcia były Polkami — odpowiedziałem, to co mi wtłoczono do głowy po wypadku.
Młody polski lejtnant kiwnął głową na znak, że zrozumiał, ale zauważyłem, że bacznie mi się przygląda.
Maszyna rozpędzała się po pasie startowym. Po chwili byliśmy w powietrzu. Dosiadł się do mnie ich dowódca, zaczynając rozmowę na temat dalszej współpracy.
— Twoi ludzie podlegają mi, podobnie jak i ty. Resztę obgadamy w Syrii – zbyłem go krótko.
O dziwo, kiwnął głową na znak, że zrozumiał.
— No co wam te psy? — usłyszałem zapytanie młodego podporucznika.
— To nasi operatorzy, tacy jak ty i ja — odparłem.
— Pies ma być lepszy niż ja?
— Tak, nieraz jest lepszy niż człowiek.
— Nigdy, człowiek jest lepszy.
— Mało wiesz — odparłem, kończąc rozmowę.
Był hardy na swój sposób. Podobny do będącego u mnie w sekcji „Koli”. Indywidualista. Taka osoba może być bardzo dobrym żołnierzem, ale musi mieć nałożone typowe „chomąto”, inaczej staje się zagrożeniem dla grupy. Działamy w zespole, tu nie ma wyścigu, kto lepszy – od najsłabszego ogniwa zależy powodzenie misji i nasze życie.
Zająłem swoje miejsce i postanowiłem odpocząć. Niedane mi jednak było zapaść w sen. Cały czas po głowie chodziło mi zdjęcie tej Polki.
„Skąd do jasnej cholery ją znam?”

Rosyjska baza lotnicza Chmejmim (Humajmim), Syria, kilka godzin później.

Wylądowaliśmy o zmroku. Na miejscu czekały na nas dwa Mi-17 i jeden Mi-24. Szybko zajęliśmy miejsca w obu śmigłowcach, a nasz kontener załadowano na ciężarówkę.
— Na co czekamy? — zapytał mnie młody podporucznik.
— Mi-24 startuje pierwszy i nas osłania, na wypadek, gdyby ktoś chciał nas zestrzelić. Normalna procedura — odparłem z flegmą w głosie.
„Hind” sprawnie wzbił się w powietrze. Nasze Mi-17 czekały, aż ten wykona krąg nad lotniskiem i da sygnał do startu. Podzieliłem zespół na dwie części: w pierwszym śmigłowcu dowodziłem osobiście, w drugim mój zastępca. Nim wystartowaliśmy, na pokład wbiegł sierżant z łączności, trzymając w rękach jakieś dokumenty.
— Kapitan Graczow? — zapytał, próbując w tym marnym świetle dostrzec epolety.
— Tutaj — odpowiedziałem.
— Z Moskwy, najnowsze dane dla pana — usłyszałem.
Podziękowałem i wziąłem w dłoń stertę kartek. Zapaliłem latarkę i zacząłem zagłębiać się w lekturę dostarczonych mi dokumentów. Śmigłowiec uniósł się z płyty lotniska. Zauważyłem, że siedzący obok mnie polski podporucznik zagląda mi przez ramię.
— Lejtnancie, polskiej armii, dostrzegł pan zapewne, co jest napisane u góry dokumentu, Sekretno znaczy na wasze tajne, nie omieszkam wam przekazać niezbędnych danych, lecz proszę mnie nie zmuszać bym pana przesadził — fuknąłem na niego.
Przeprosił i skierował wzrok w drugą stronę. Jutro miałem skontaktować się z naszą agentką w Saficie, która miała mi przekazać najnowsze informacje dotyczące organizacji terrorystycznej, która uprowadziła naszych ludzi. Spojrzałem na kryptonim — AZI-26 — i dobrze wiedziałem, że chodzi o Karimę.
„Oż kurwa, ona” — zakląłem w myślach.
Lot do naszej morskiej bazy w Tartus trwał krótko. Obie „siedemnastki” gładko wylądowały na pokładzie naszego lotniskowca „Admirał Kuzniecow”, który w tym czasie gościł w tej bazie. Duma rosyjskiej floty, a dla mnie porażka. Lotniskowiec o napędzie klasycznym, który podczas rejsu zostawia za sobą taką chmurę dymu z kominów, że nietrudno go wyśledzić.
Pokładowy personel okrętu przejął nas sprawnie. Nie musieli mi tłumaczyć, gdzie znajdują się nasze kwatery — pamiętałem ich lokalizację z poprzedniej misji. Poprosiłem do siebie dowodzącego Polakami.
— Mój zastępca wskaże wam kwatery, macie zakaz wychodzenia poza bazę, a i w bazie zalecam ostrożność, to strefa działań wojennych, wartownicy i nasza żandarmeria potrafi być upierdliwa, a nam wszystkim nie jest to potrzebne. Do jutra jestem na miejscu, potem mam zadanie do wykonania. Proszę podporządkować się rozkazom mojego zastępcy, on poprowadzi jutro zajęcia. Czy wyraziłem się jasno, panie kapitanie? — przekazałem mu najważniejsze informacje.
— Tak jest. Czy coś wiemy więcej? – zapytał.
— Jutro przekaże panu więcej, jak wrócę i ustalimy plan działania — odpowiedziałem.
Śmigłowce odleciały do macierzystej bazy. Marzyłem tylko o tym, by walnąć się w kontenerze na kojo i odpocząć. Nim to zrobiłem zadzwoniłem do Katii.
— Tak kochanie — usłyszałem jej aksamitny głos.
— Dolecieliśmy, wszystko w porządku, co u was? — zapytałem.
— Daleko jesteś, skoro mówisz, że doleciałeś, nie pytam, Nadia śpi już, a Tamara jest u siebie w pokoju — usłyszałem w słuchawce – Dać ci ją? – zapytała mnie żona.
— Tak, jeżeli jeszcze nie śpi — poprosiłem.
Odczekałem chwilę.
— Tak tatusiu, co u ciebie? — usłyszałem głos mojej najstarszej córki.
— Wszystko w porządku, a co u ciebie? — zapytałem.
— Dobrze tatulku, mniej już krwawię, mama mi wszystko wyjaśniła dzisiaj na spokojnie, uważaj na siebie, będę się za ciebie modlić — jej głos roztapiał mi serce.
— Dziękuję, śpij spokojnie malutka.
— Tato, ja już jestem kobietą, nie malutką — usłyszałem.
„No tak chłopie, gadasz do niej, jak do dzieciaka”.
— Pa kochanie, daj mi mamę — poprosiłem.
— Tak Wiktorze? — usłyszałem głos żony.
— Chciałem ci powiedzieć dobranoc i to, że cię kocham.
— Ja ciebie też, wróć do nas cały i zdrowy.
Rozłączyło nas. Zasięg w Syrii był pod zdechłym Azorkiem. Wszedłem do kontenera. Dzieliłem go z „Akułą”.
— Szefie, które łóżko? — zapytał.
— A które wybrałeś dla siebie? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
— To pod oknem.
Nigdy nie mógł mnie rozszyfrować. Zawsze miałem przyjemność podczas działań nocować z nim. Mój zastępca zgodnie z procedurami musiał spać w innym kontenerze. Patrzył na mnie, nie wiedząc do końca, czy podjął dobrą decyzję.
— No dobrze, niech tak będzie — odparłem, kładąc plecak na łózko bliżej drzwi.
— Wiedziałem — zatryumfował.
— Spierdalaj spod okna, zmiana decyzji mówi o ciągłości dowodzenia — ukróciłem jego radość i podniosłem plecak z łózka.
Roześmialiśmy się obaj. Dobrze wiedział, że żartuje. Jutro miał być moją ochroną na spotkaniu z Karimą. On i jeszcze dwóch moich ludzi. Teraz najważniejszy był sen. Najlepszy komandos z deficytem snu jest mniej wart niż wyspany rezerwista. Wtuliłem głowę w poduszkę. Znów przyśniły m się jakieś wcześniej nieznane morskie epizody z przeszłości. Rozbity śmigłowiec, ja na tratwie ratunkowej z jakąś młodą blondynką, bardzo ładną. Byłem jakiś młodszy, ładniejszy i bardziej delikatny. Potem czarna dziura i mocny sen.

W tym samym czasie, okolice Sydon, Liban.

Klaudia wbrew swej woli została wyciągnięta z nory, w której tkwiła od kilku godzin. We trójkę byli tam wrzuceni od czasu, gdy przetransportowano ich z poprzedniego miejsca. Dostali jeden posiłek przed wyjazdem i kilka godzin wcześniej jakąś niezjadliwą breję.
Musieli być na łodzi, bo kołysało dość delikatnie i czuła te specyficzne chlap-chlap o kadłub łajby.
— Ruszaj się dziwko — usłyszała łamaną angielszczyzną i bez oporu, ciągnięta za włosy podążyła za swoim oprawcą.
Wcześniej zabrano z tej podłej kwatery Denisa. Szczęśliwie nie miała na głowie już tego płóciennego worka. Ściągnięto im również szpagat z dłoni. Nie zważając na męskie towarzystwo w rogu tej krypy oddała mocz. Jej wcześniejsze prośby, by dano jej możliwość załatwienia potrzeby fizjologicznej przeszły bez echa.
— Nie krępuj się Biełka, śmiało — usłyszała od lekarza, który dojrzał, że ma pewne opory, by zrobić to przy nich.
Opatulony w arafatkę terrorysta zaprowadził ją do sporego pomieszczenia. Przez chwilę zastanawiała się, czy go nie obezwładnić. Prowadził ją dość swobodnie. Czuł się pewnie. Uzbrojony w kałacha był się panem sytuacji.
Nie zaryzykowała takiego ruchu. Zdawała sobie sprawę, że prócz niej jest jeszcze dwóch ludzi i jej agresywne działanie może spowodować ich śmierć.
W pomieszczeniu tkwiło czterech terrorystów i Denis. Wsadzili mu do ust lejek i wlewali przez niego wodę do jego ust. Krztusił się i dławił. Nie mogła na to patrzeć.
Po chwili przestali go maltretować.
— Wypowiesz to z siebie ruska świnio? — padło pytanie w jego kierunku po angielsku od tego, który ją przyprowadził.
Rosjanin kiwnął głową twierdząco. Klaudia patrzyła na to z przerażeniem, obawiając się, że takie tortury spotkają również i ją. Dojrzałą flagę obcej jej organizacji rozwieszoną na ścianie, kamerę wideo i kartkę z przygotowanym tekstem.
Posadzili Denisa na stołku. Był cały mokry i mocno poturbowany. Widać było, że się z nim nie patyczkują.
— Masz tu ruska świnio, czytaj — rzucił mu ten, który przyprowadził Klaudię, po angielsku.
Specnzowiec kiwnął głową na znak, że się zgadza. Jeden z terrorystów odpalił kamerę, kierując jej obiektyw w jego stronę.
— Kapral Denis Strieczkow, nurek bojowy z 313. jednostki specjalnej specnazu Federacji Rosyjskiej, numer identyfikacyjny ACE 400 595, personel lotniczy sił UNIFIL — wydobył z siebie.
Klaudia nie mogła patrzeć jak masakrują jego ciało. Skrępowany Denis przyjmował kolejne ciosy na siebie. Rozwalili mu łuk brwiowy, złamali nos i szczękę. Pastwili się nad nim bez opamiętania. Czuła na sobie każde uderzenie tych oprawców uderzające w ciało jej towarzysza. Ten jęczał tylko i po chwili stracił przytomność.
Nie przejmowali się nim. Zrzucili nieprzytomne ciało żołnierza z krzesła i posadzili na nim ją.
— Jebana ruska świnia, szpieg i morderca naszych braci w Czeczenii — zdołała wyłapać.
Podano jej kartkę z angielskim tekstem. Nie miała zamiaru być tak silna, jak Denis. Teraz to on okazał się twardzielem. Nie bała się bólu, bała się śmierci i tego, że nie zobaczy już swojego synka. W tej chwili przeklinała moment, kiedy zgodziła się na wyjazd tutaj.
— Czytaj to ty polska dziwko, przekręcisz jeden wyraz, a zarżnę cię — zagroził ten mówiący po angielsku terrorysta i wyciągnął szturmowy nóż.
Odpalili kamerę i skierowali ją na nią. Spojrzała na tekst. Nie za bardzo rozumiała co tam jest napisane. Jakieś żądania, by wypuścić z więzienia wszelakich przetrzymywanych bojowników w Afganistanie i Iraku, a potem żądanie wycofania z obu tych krajów polskiego kontyngentu.
Nie miała zamiaru stawiać się, być taka jak Denis. Odczyta to, co jej przygotowali, i na tym koniec. Już była obita. Wiedziała, że na twarzy ma rozciętą skórę i z pewnością kilka siniaków. Powoli zaczęła czytać przygotowany tekst. Gdy tylko to zrobiła, w tle stanęło dwóch bojowników, dzielnie trzymając w dłoniach swoje kbk AKM. Tworzyli tło, obok tej przeklętej flagi.
Kiedy skończyła, podszedł do niej mężczyzna, który mówił po angielsku. Dotknął jej szyi i zerwał nieśmiertelnik.
— Jeżeli nie zastosujecie się do naszych żądań, wasza kobieta zginie na oczach milionów ludzi. Jej egzekucję obejrzy cały świat – stwierdził, a następnie nakazał zakończyć nagranie.
Do celi zaprowadził ją jeden z bojowników. Dwóch kolejnych ciągnęło za barki skatowanego Denisa. Przez chwilę zastanawiała się, czy teraz nie uderzyć. Terrorysta traktował ją jak nic nieznaczącą kobietę. Jeden sprawny ruch, jedno precyzyjne uderzenie, a miałaby w swoich dłoniach AKM-a.
„Głupia pizdo, a lekarz?” – powstrzymało ją to, bo była pewna, że tamci, ciągnący Denisa, zanim podjęliby jakieś działania, dałaby radę ich załatwić, a Denis, będąc teraz przytomny, by jej pomógł.
„Boże, jak ja się zmieniłam, jestem w stanie zabić człowieka” – przeraziła się sama siebie.
Tak myślała, ale czy rzeczywiście by to zrobiła, tego nie wiedziała do końca. Konwojujący ją mężczyzna cisnął ją w róg celi. Za chwilę wylądował obok niej Denis. Jęczał biedak z bólu. Usłyszała zgrzyt zamykanego zamka w drzwiach. Nim zrozumiała, co się dzieje, wyprowadzono z celi lekarza. Podczołgała się do Denisa. Jego twarz była zmasakrowana, praktycznie nie widziała jego zapuchniętych oczu.
— Nie zdradziłem Biełka, wiesz, nie zdradziłem — wydukał.
— Wiem, jesteś dzielny, pomogę ci — odpowiedziała, starając się jakoś pomóc skatowanemu towarzyszowi.
Głaskała go po twarzy. Nie mając medykamentów, nie mogła zrobić nic więcej. Ten patrzył na nią spod zapuchniętych oczu swym wzrokiem. Dojrzał jej łzy.
— Nie płacz, Biełka, nasi nas odbiją, wiem to, nasi ze specnazu nie zostawiają swoich — rzucił.
Przytuliła jego twarz mocno do swojego ciała, czule głaszcząc go po głowie. Oddychał płytko. Delikatnie objął ją swoimi rękoma.
— To zdjęcie, które masz, pokaż mi je jeszcze raz — poprosił.
— Ale po co? — zapytała.
— Ja gdzieś widziałem tego człowieka — mamrotał.
Z lewej kieszeni munduru wyciągnęła zdjęcie Radka. Podała je Denisowi do zmasakrowanej dłoni, pozbawionej paznokci. Te bydlaki musiały się nad nim nieźle pastwić.
— Ja go znam, teraz wiem to… — i w tym momencie stracił przytomność.
— Denis, nie, proszę!!! — wrzasnęła, widząc, co się dzieje.
Wstała i zaczęła walić dłońmi w drzwi. Tłukła tak długo, nim nie usłyszała chrobotu zamka.
— On umiera, ratujcie go!!! — krzyknęła po angielsku, a w odpowiedzi poczuła silne uderzenie kolbą karabinka w brzuch, a potem w twarz.
Straciła przytomność.
Gdy się ocknęła, zdała sobie sprawę że gdzieś płyną. Tuż obok niej tkwił Alosza. Płacząc, głaskał po głowie nieżyjącego już Denisa.  

Safita, Syria, dzień następny, godziny poranne.

Poczciwym Hyundaiem H100 pokonywaliśmy ostatnie kilometry dzielące nas od celu dzisiejszej podróży. Ubrany w cywilne łachy wraz z „Akułą” i „Uralem”, którzy służyli za moją obstawę miałem dzisiaj spotkać się z naszą agentką. Przypomniałem sobie słowa Fiodora, które skierował do mnie na lotnisku. Każdy wiedział, że Karima to kochanica pierwszej wody. Nie przepuściła żadnemu z naszych. Byłem chyba jednym z nielicznych, z którym nie sypiała.
Jechaliśmy na lewych paszportach – ja na polskim, pozostali na białoruskich. Inwencja twórcza naszych fałszerzy rozbawiła mnie – nazywałem się Jan Nowak. Chyba te dane ściągnęli z jakichś skrzynek pocztowych w Polsce. Dobrze, że nie mieszkałem w Warszawie, tylko w Białowieży.
„Wołkowi” przed wyjazdem postawiłem krótkie zadanie. Wyłonić z tej siódemki Polaków tych, którzy mogą nas wesprzeć w działaniach bezpośrednich. Miał ich zabrać na tor ćwiczeń i strzelnicę, by zobaczyć, co sobą reprezentują.
— Wołku, pierwsze i najważniejsze: zabieramy ze sobą ludzi ostrzelanych i z doświadczeniem bojowym w realnej walce — przypomniałem mu przed wyjazdem.
Kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Nie musiałem mu nic powtarzać.
„Ural” zaparkował samochód w cieniu po drugiej stronie ulicy, gdzie mieścił się dom Karimy. Dom to za dużo powiedziane; to był przybytek wszelakiej rozpusty, od dziewcząt, przez narkotyki, aż po inne używki. Nie był rozreklamowany, dostępny jedynie dla grupy wtajemniczonych, w tym dla chłopaków z różnych organizacji wywrotowo-terrorystycznych. Idealne miejsce, by mieć tutaj kogoś, a tym kimś dla nas była jego właścicielka, Karima.
— Oczy i uszy otwarte, miejcie baczenie na wszystko. Wrócę tak szybko, jak się da – poleciłem podwładnym, odbezpieczając swój pistolet typu CZ 75 – poczciwe czechosłowackie cacko.
„Ural” przeładował swoją cezetę, a „Akuła” odbezpieczył jugosłowiańskiego „Skorpiona” – niewielki i łatwy do schowania pistolet maszynowy.
Nie braliśmy najnowszej rosyjskiej broni, na wypadek, gdyby nas zatrzymano lub aresztowano. Stare modele z czasów Układu Warszawskiego, po jego rozpadzie, a potem po wojnie na Bałkanach, zalały nielegalne rynki, co było dla nas bezpieczniejsze. Każdy z egzemplarzy miał spiłowane numery seryjne, by namierzenie, skąd dana broń pochodzi, było utrudnione.
Rozglądnąłem się po okolicy. Normalny, nieodbiegający od normy ruch pieszych i pojazdów. Poprawiłem duże przeciwsłoneczne okulary i ruszyłem w kierunku domu. Stanąłem przy domofonie i nacisnąłem przycisk.
— Słucham — usłyszałem po arabsku w głośniku.
— Ja jestem od Hassana z Al-Harak — podałem hasło.
— Zapraszam — usłyszałem w odpowiedzi, a za chwilę rozległ się dźwięk elektromagnesu.
Pchnąłem mocno drzwi wejściowe i znalazłem się we wnętrzu typowego arabskiego domostwa. Pokonałem kilka schodów. Drzwi do jednego z pomieszczeń otworzyła mi młodziutka, roznegliżowana Arabka. Uśmiechnęła się zalotnie.
— Witamy, co sobie życzysz? — zapytała.
— Gdzie Karima? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
— Ja ci nie wystarczę przystojniaku?
— Nie, wolę starsze — ukróciłem zaloty młodej dziewczyny.
Krzyknęła coś w niezrozumiałym dla mnie języku. Z drugiego pomieszczenia wyszła zgrabna kobieta, mająca grubo ponad trzydzieści lat.
— Hassan z Al-Harak polecił mi to miejsce, podobno można się tu dobrze zabawić — powtórzyłem umówione hasło.
Podeszła do mnie i wzięła mnie za rękę. Kątem oka dostrzegłem, jak z innego pomieszczenia wychodzi na wpół nagi Arab. Znaleźliśmy się w ciemnym pokoju. Kotary w oknach były zasłonięte, by wścibscy sąsiedzi nie podglądali odbywających się tu miłosnych figli.
— Masz pozdrowienia od Fiodora — zacząłem rozmowę.
Uśmiechnęła się serdecznie, cały czas lustrując mnie wzrokiem.
— Masz coś dla mnie? — zapytała szeptem.
— A ty masz coś dla mnie? — znów odparłem pytaniem na pytanie, wyciągając z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę z pieniędzmi.
Kiwnęła głową znacząco i schyliła się, wyciągając spod stolika jakieś papierzyska. Wręczyła mi je. Podałem jej kopertę z pieniędzmi. Przeliczyła. Najwyraźniej była zadowolona z kwoty, bo uśmiechnęła się serdecznie.
— Siadaj na łóżku, wszystko ci wyjaśnię — poprosiła.
Usiadłem na szerokim małżeńskim łożu. W ręku trzymałem cztery zdjęcia arabskich mężczyzn oraz luźne zapiski.
— To są ludzie ze skrajnego odłamu Fatach al-Islam. Ten grubas na pierwszym zdjęciu to nic nieznaczący pionek tej organizacji, ten wysoki, szpakowaty to skarbnik tego ugrupowania, zarządza funduszami, a dwóch pozostałych to jego ochroniarze. Jeżeli chcecie dowiedzieć się, gdzie są wasi porwani ludzie, musicie dorwać jego. On musi wiedzieć o wszystkim, niemożliwe, by nie wiedział, co mają z nimi zrobić. Ten odłam powoli rośnie w siłę, mają swoich ludzi w Libanie, Syrii, Iraku oraz w Afganistanie i cholera wie, gdzie jeszcze. Nie mamy danych, ich przywódcy i jego zastępcy. Dobrze się maskują. Z tego, co wiem, mają na swoim koncie już kilkanaście głów w różnych krajach. Tam, na ostatniej stronie, masz jego adres i miejsca, gdzie się ostatnio pojawiał – szeptem przekazywała mi interesujące mnie dane.
Przyjrzałem się jej. Jak na swój wiek była bardzo ładna. Kształtne piersi, miła twarzyczka i ten szczery uśmiech. Była warta grzechu i wcale się nie dziwiłem Fiodorowi, że skorzystał z okazji.
— Dziękuję, na mnie czas — rzuciłem, gdy przekazała mi wszystko i powstałem z łóżka.
— Zwariowałeś, siadaj tutaj, przecież nie minęło nawet piętnaście minut, chcesz mnie zdemaskować? — szepnęła i pociągnęła mnie z powrotem na łóżko.
Zbliżyła swoją twarz do mojej i pocałowała mnie w policzek. Jej ręka dotknęła mojego uda i poczęła posuwać się wyżej.
— Nie, nie mogę — zaoponowałem, chwytając jej dłoń.
— Nie podobam ci się? — zapytała zdziwiona, patrząc mi prosto w oczy.
— To nie tak, mam żonę i dzieci — odparłem, nie chcąc jej urazić.
Roześmiała się, szczerząc swoje piękne, białe zęby.
— Tu przychodzą w większości żonaci faceci — odpowiedziała i ponownie położyła swoją dłoń na moim udzie.
Delikatnie zabrałem jej dłoń. Patrzyła na mnie zdziwiona. Nie mogła pojąć, że nie mam zamiaru z nią spółkować.
— To może masaż, jesteś cały spięty, chodź, rozluźnisz się nieco — zaproponowała i wskazała mi stojący w rogu pokoju stół do masażu.
Kiwnąłem głową, zgadzając się na jej propozycję. Wszak relaksacyjny masaż to nie grzech. Faktem było, że byłem ostro spięty. Po raz pierwszy działałem samodzielnie i byłem odpowiedzialny za życie i zdrowie moich ludzi oraz zakładników.
— Rozbierz się i połóż się tam wygodnie, zaraz wracam — powiedziała i zniknęła na chwilę z pokoju.
Zrzuciłem marynarkę i z kabury wyciągnąłem cezetę, kładąc ją tuż obok stołu do masażu, tak, by była na wyciągnięcie ręki. Sprawnie pozbywałem się poszczególnych części ubrania, pozostając w samych slipkach. Karima wróciła po chwili, niosąc w ręku jakieś olejki. Ubrana w prześwitujący biały peniuar wyglądała zjawiskowo. Dało się dostrzec jej zgrabną sylwetkę i śliczną alabastrową skórę. Pod nim miała koronkową białą bieliznę.
— Pierwszy raz na masażu? Majtki też zdejmujemy – poleciła.
Odwróciłem się do niej tyłem i zdjąłem z siebie slipki. Sprawnie wgramoliłem się na stół i położyłem się na brzuchu.
— Rozluźnij się, nie bądź taki spięty — poprosiła.
Czułem, jak jej delikatne dłonie rozprowadzają ciepły olejek lub oliwkę po moim ciele. Najpierw na nogach, następnie na pośladkach, gdzie nie omieszkała musnąć mojej moszny, a na końcu – na plecach i karku.
Miała w sobie to coś, jakiś dar, przekazywany przez dłonie, które delikatnie masowały moje ciało. Czułem ciarki na plecach, gdy zaczęła masować moje nogi, zaczynając od paluszków stóp i posuwając się coraz wyżej. Nie było miejsca, które by nie dopieściła swoimi drobnymi dłońmi. Czułem, jak mój penis staje się coraz większy. Te doznania były cudowne i działały kojąco na moje ciało. Po raz pierwszy miałem robiony tak zmysłowy masaż. Był diametralnie inny niż te sportowe, gdy przećwiczyłem się i potrzebna była ingerencja masażysty.
— Może masaż prostaty? — wyrwała mnie z błogiego stanu tą propozycją.
Zaoponowałem. Zawsze swoją dupę uznawałem za drogę jednokierunkową. Gdy w szpitalu po wypadku chcieli mi wsunąć do odbytu czopek ze środkiem przeciwbólowym, mimowolnie wypychałem go i prosiłem o aplikację dożylną lub tabletkę. Tak samo postępowałem w swoim współżyciu seksualnym; nigdy nie pociągała mnie miłość analna, a i Katarina nie była skłonna do tego rodzaju harców.
— Przewróć się na plecy — usłyszałem polecenie z ust Karimy.
Było to dla mnie nieco krępujące. Zdawałem sobie sprawę, że mam pełną erekcję członka i ona to zobaczy. Byłem jednak tak rozanielony tymi doznaniami, że zrobiłem to bez większego oporu.
— Twoja broń ze stali jest imponująca, ale i tutaj mamy niezły okaz — oceniła wielkość mojego przyrodzenia, mając je na widoku.
Nie wiem, ale chyba się zarumieniłem, bo ponownie uśmiechnęła się do mnie. Poddałem się jej dalszemu działaniu. Znów zaczęła od stóp i posuwała się wyżej. Nawilżała moją wysuszoną skórę wonnym olejkiem, rozprowadzając go po całym ciele swoimi drobnymi rączętami. Nie omieszkała nawilżyć też sterczący na baczność organ i mosznę. Zrobiła to delikatnie i subtelnie, nie skupiając się dłużej na tej części ciała. Masując mnie od czasu do czasu, to łokciem, to dłonią dotykała fallusa, powodując u mnie narastające podniecenie. Te bodźce były serwowane mi delikatnie i w tej chwili, tak jakby przypadkowo, lecz podnosiły poziom mojego podniecenia.
Przymknąłem oczy, gdy zmysłowo masowała mój kark. Ponownie poprosiła, bym się rozluźnił. Czułem się jak w siódmym niebie. Naprawdę te jej działania powodowały u mnie ciarki na całej skórze i falę przyjemności. Raz mocniejsze, a raz subtelne i delikatne dotknięcia jej rąk były ambrozją dla mojego zmęczonego ciała.
Nie zaprotestowałem, gdy zajęła się moim penisem i jądrami. Robiło to w taki boski sposób, że odpłynąłem gdzieś obok, poddając się jej działaniom.
— Na pewno nie chcesz inaczej, mam to zrobić ręką?
— Tak, ręką — wyszeptałem.
Fala orgazmu nastąpiła po chwili i była bardzo silna i gwałtowna. Dobrze wiedział, że dochodzę, gdyż przyśpieszyła ruchy dłonią, nie chcąc się ze mną drażnić. Nasienie trysnęło ze sterczącego organu. Popracowała jeszcze chwilę dłonią i w odpowiednim momencie, gdy zdała sobie sprawę, że już po wszystkim zakończyła ten cudowny dla mnie spektakl.
Leżałem spełniony jeszcze przez chwilę, dochodząc do siebie. To, co przeżyłem, było cudowne i w jakiś sposób kojące dla mojego ciała i ducha.
— Dziękuję, to było cudowne — szepnąłem, gdy doszedłem do siebie po tej niezwykłej dozie przyjemności.
— Zawsze będziesz tu mile widzianym gościem — odparła, wycierając papierowym ręcznikiem nasienie z mojego brzucha i klatki piersiowej.
Wstałem i zabrawszy ze sobą pistolet, udałem się do łazienki, którą mi wskazała. Szybki prysznic, by zmyć z siebie tłusty olejek. Po orzeźwiającej kąpieli naszły mnie wyrzuty sumienia.
„Czy ja właśnie zdradziłem Katie?”
„Nie, chyba nie. Nie spółkowałem z tą kobietą. Dałem sobie tylko upust. Zrobiłem, to wykonując zadanie bojowe, taka była potrzeba” – rozgrzeszałem się w myślach.
Wróciłem do pokoju i szybko nałożyłem na siebie ubranie. Wsunąłem pistolet do kabury umocowanej pod pachą.
— Zróbcie z nimi porządek, to źli ludzie, podobni jak oni zabili moją rodzinę — rzuciła mi na pożegnanie i wręczyła dokumenty.
Nim zdołałem wyjść, stanęła na palcach nóg i pocałowała mnie w policzek. Objąłem ją dłońmi i ucałowałem w czoło.
— Nie ujdzie im to na sucho. Uważaj na siebie – odparłem i wyszedłem z pokoju.
Odprowadziła mnie do drzwi wyjściowych. Na korytarzu spotkałem tę dzierlatkę, która mnie wpuściła.
— Zapraszamy ponownie, przystojniaku — usłyszałem od niej.
— Z pewnością do was zawitam — zapewniłem.
Po chwili siedziałem już w samochodzie. „Akule” wręczyłem otrzymaną dokumentację.
— Sfotografuj i wyślij bezpiecznym kanałem do centrali. Może coś znajdą u nas na tych skurwysynów. Ten jest najważniejszy – poleciłem, wskazując mu tego skarbnika ze zdjęcia.
— Tak jest. Nasi przesłali nam plik wideo. Nasi porywacze wystosowali żądania. Wysłali ten plik do naszej ambasady w Libanie. Polacy też podesłali swój plik – usłyszałem w odpowiedzi.
— Coś więcej?
— „Priom” obrabia oba pliki, stara się z nich coś wycisnąć. Na razie wiadomo, że przetrzymują ich gdzieś nad morzem, bo gdy wysublimował audio, to wyraźnie słychać szum morza – dowiedziałem się.
Nakazałem „Uralowi”, by odpalił samochód. Musieliśmy natychmiast wracać do bazy. Skoro porywacze postawili warunki i określili ramy czasowe, to każda minuta działała na naszą niekorzyść.
Cholerny zegar zaczął tykać…

Jammer106

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka i przygodowe, użył 13462 słów i 79114 znaków. Tagi: #akcja #wojsko #masaż #soft

8 komentarzy

 
  • Użytkownik Jammer106

    Ale wy mnie łechtacie Drodzy Czytelnicy i Wy Stara Gwardio będąca od początku. Nawet nie wiecie jaki to power do dalszej pracy. Jadę z tekstem dalej. Jestem po urlopie to i powinno pójść szybciej. Dziękuję wszystkim Komentującym i Czytelnikom za komentarze , łapki i odsłony. Gdy ukaże się ostatnia odsłona tej serii od Waszej decyzji uzależnione będzie, czy chcecie by kontynuować ją dalej, czy tez mam przejść na cykl o kolejnych ratownikach ( górskich). Dziękuję za słowa wsparcia i  siłę jaką mi dajecie.  
    Z wyrazami Szacunku  -Autor.

    3 godz. temu

  • Użytkownik Ask

    Jak zwykle, trzyma w napięciu. Tym razem szczególnie. Sytuacje są niejednoznaczne, ciekawe, jak rozwiążesz te powikłane powiązania. Nie pamiętam, co prawda, aby Klaudia uratowała jakiegoś Rosjanina w morzu - a taki opis pojawia się we wspomnieniach dowódcy Wympieła (co oznacza, jak sądzę, proporzec).  
    Oprócz akcji, są chwile wzruszające (zwłaszcza sprawa Tamary i szkoły w Biesłanie). Jak mawiała moja śp. Babcia: do kapusty łyżeczka cukru, do ciasta szczypta soli. Nie można przedobrzyć - za dużo cukru i tylko cukru to mdła potrawa. Trzymaj tak dalej!!!

    18 godz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Ask mam nadzieję że finałowy odcinek Wam wszystko wyjaśni. Słowem albo mnie przeklniecie że spieprzyłem wszystko,albo to będzie to na co liczę. Sam sobie namieszałem,ale scenariusz mam w głowie. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    17 godz. temu

  • Użytkownik Ask

    @Jammer106 Czekam z ogromną niecierpliwością. To Twoje dzieło i Twoja fabuła, Jakie by nie było zakończenie, ja oceniam całość bardzo wysoko już teraz. Jednak chyba Rescue nieco wyżej.
    Pozdrawiam i czekam.

    14 godz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Ask Wszystkie moje serie to moje "ukochane dzieci". Jednak największy trud włożyłem w "Strażniczkę" (szczególnie ten odcinek). Nie znaczy to jednak że Rescuer był bajecznie łatwy. Uważam nadal że II jego część ( Foxtrot 1) jest najlepszym moim odcinkiem na tę chwilę.  
    Pozdrawiam.

    9 godz. temu

  • Użytkownik Gazda

    Namieszałeś w tym kotle, ale robi się bardziej ciekawie.
    Cos mi chodzi po głowie kim jest Poliak ale zostawię to dla siebie. Zobaczymy czy dobrze to wymyśliłem 😜
    Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
    Tylko może deko szybciej jak się da😜

    24 godz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Gazda kombinuj, kombinuj, ale nie będę spojlerowal. Wszystko wyjaśni się w ostatnim odcinku tej serii. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    24 godz. temu

  • Użytkownik Jaśko

    @Jammer106 tylko nie mów, że seria zbliża się ku końcowi.

    22 godz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Jaśko nic nie może przecież wiecznie trwać.

    21 godz. temu

  • Użytkownik Gazda

    @Jammer106 dlatego żeby nie spojlerowac nie piszę co mi chodzi po głowie😋
    Poczekam cierpliwie czy mam rację w domysłach

    20 godz. temu

  • Użytkownik Jaśko

    Jammer106 nienawidzę Cię, kolejne tygodnie oczekiwania. Jak żyć?  
    P.S. nie rozważałeś zmiany tytułu serii?

    Wczoraj 11:48

  • Użytkownik Jammer106

    @Jaśko od nienawiści do miłość jeden mały krok. Nie denerwuj się. Co do tytułu serii pociągnę to do końca pod tym co jest, nie ma co mieszać. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    Wczoraj 12:24

  • Użytkownik Pumciak

    Namieszałeś tak że głowa boli to teraz rozplontaj to,a nie pytaj czy zepsułeś tylko pisz bo jest coraz ciekawiej

    Wczoraj 9:19

  • Użytkownik Jammer106

    @Pumciak od jutra ruszam z pisaniną. Jestem już po urlopie to powinno pójść szybciej niż ostatnio. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    17 godz. temu

  • Użytkownik Hart

    Szczerze, namieszałeś ale tak pozytywnie i jestem bardzo ciekawy jak rozwiążesz ten dylemat . Wątek bardzo zaskakujący, ale chyba masz w tym ukryty cel. Czekamy na cdn. 😊

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    @Hart Dziękuję za komentarz.
    Gdyby nie to namieszanie, każdy spodziewałby się prostego zakończenia. Wpadli chłopaki z Formozy i odbili wszystkich. Proste i przewidywalne. Namieszałem. Jakie będzie rozwiązanie  -powiem tak by nie spojlerować  -dające furtkę do kolejnej serii, jeżeli przygody Klaudii Wam się jeszcze nie znudziły.  
    Pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik TomoiMery

    fajne dajesz dalszy ciąg

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    @TomoiMery dziękuję za komentarz i pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    Drodzy Czytelnicy,
    Proszę o komentarze - czy zepsułem serię, czy też nie. Postanowiłem zrobić coś takiego i ważne jest dla mnie Wasze zdanie.
    Pozdrawiam i zapraszam do lektury.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Quba

    @Jammer106 Chłopie pisz dalej ! Ta seria wraz z całymi poprzedzającymi seriami to istne złoto

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    @Quba dziękuję za komentarz i pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Piort78

    Czekamy na więcej...
    Super...

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Jammer106

    @Piort78 Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.

    Przedwczoraj

  • Użytkownik Czytelnik3

    @Jammer106 Nic nie zepsułeś. Świetnie się czyta Twój cykl. Opowiadań zawierających wkładanie we wszystkie otwory jest mnóstwo. Opowiadań zawierających fabułę dużo mniej. Działaj dalej, tak jak dotychczas.

    Wczoraj 1:29