Strażniczka Bałtyku (VII) "Bez pardonu"

Strażniczka Bałtyku (VII) "Bez pardonu"Rosyjska Baza Morska Tartus, Syria. Kilka godzin później.

Razem z „Priomem” znajdowałem się w sekcji łączności specjalnej. Czekaliśmy na odpowiedź z Moskwy w sprawie przesłanych danych dotyczących tych gagatków i ich zdjęć. W tym czasie „Wołk” prowadził zajęcia na strzelnicy z Polakami.
— Co jeszcze udało ci się ustalić, oprócz tego, że są gdzieś nad morzem? — zapytałem.
— Niewiele więcej. Nie mam tutaj niezbędnego sprzętu, a na tym, co mamy, nie zdołam ustalić, skąd dokładnie wysłano plik do nas i do Polaków. Mają dobrego informatyka. Nim plik dotarł do obu ambasad, przeszedł przez różne lokalizacje: Afrykę, Azję Południowo-Wschodnią i Amerykę Południową. Można go namierzyć, ale to potrwa, i nie tutaj. Nasi hakerzy muszą to rozwiązać w Rosji – usłyszałem w odpowiedzi.
Zakląłem w duchu. Nie to chciałem usłyszeć. Nakazałem, by sprowadzono tutaj „Kolę” i „Akułę”. Zawsze, gdy analizowałem sytuację, nie robiłem tego sam. Wolałem swoistą burzę mózgów. Po chwili się pojawili. „Akuła” znał sytuację, w telegraficznym skrócie przedstawiłem ją „Koli”.
— Mają zamiar przerzucić ich do Syrii, a potem pewnie do Iraku. Przynajmniej tę Polkę. Nie pchają się na południe, tam jest Izrael, moim zdaniem będą starali się dostać najpierw do Syrii, a potem przez tę dziurawą jak sito granicę z Irakiem, dostarczyć ją tam – rzucił swoje pierwsze stwierdzenia „Kola.
— Pojmali ich tutaj — to mówiąc, „Akuła” wskazał prawdopodobne miejsce uprowadzenia na mapie — Więc najbliżej mieli Sydon lub Jieh. Obstawiałbym ten pierwszy port, bo w drodze do Jieh jest trochę posterunków LAF-u, nie ryzykowaliby. Ostatni port w kierunku Syrii to niewielkie Al-Abdech. Według mnie tam ich będą transportować i na pewno drogą morską, to najbezpieczniejsze. Mały kuter, barka, ale stawiałbym na kuter. Tego pływa tam mnóstwo. Tripoli odrzucam, za dużo wojska, duży port, łatwo o kontrolę i wpadkę. Jakieś małe porty, gdzie można wpłynąć, nie wzbudzając podejrzeń. W małym porcie dostrzegasz każdy ruch i niepokojące zachowania – kontynuował.
Spojrzałem na podoficera łączności specjalnej. Kiwnął głową na znak, że nic nie przyszło. Niedobrze, czas nam uciekał, a my nie mieliśmy żadnych dodatkowych danych. Jak dzieci we mgle. Tylko to, co otrzymałem od Karimy, a nie było tego zbyt wiele.
— Co z telefonami tych bubków? Mamy jakieś sygnały z lokalizacji? – zadałem kolejne pytanie.
— To cwaniaki, logują się tylko na krótką chwilę, a potem wyłączają aparaty. Mamy wtykę u libańskiego operatora, bo na szczęście mają telefony w jednej sieci. Gdy tylko się zalogują, powinniśmy ich zlokalizować – odpowiedział na moje pytanie „Priom”.
Podyskutowaliśmy jeszcze chwilę. Pospiech był złym doradcą, ale czekanie w bezczynności wszystkich nas denerwowało. Miałem już wstępny plan działania na najbliższy czas.
— Czy ktoś obserwuje dom tego skarbnika?
— Tak, dwójka naszych agentów, nie ma go w domu — odparł „Akuła”.
— Trzeba zmusić tego ptaszka, by zadzwonił do domu, lub jego żona zadzwoniła do niego — stwierdziłem.
— Co kobitę wkurwi, gdy jest ciepło jak teraz, wyłączyć jej prąd, wodę i wszystkie media, żadna tego nie wytrzyma — usłyszałem zza pleców głos „Wołka” — Jak jej pierdyknie klimatyzacja, to ją szlag trafi i na pewno zadzwonię do faceta. Baby na całym świecie są takie same. Jak technika siądzie, to w te pędy dzwonią do chłopa – dodał po chwili.
„Wołk” odzywał się rzadko, raczej milczał na odprawach, lecz gdy już zabierał głos, zawsze trafiał w punkt.
Przywitałem się z nim. Mocno uścisnął moją dłoń. Jego pomysł był przedni i miał ręce i nogi. Była podstawa, by wbić się do jego domu i przede wszystkim zmusić go do powrotu. Proste i genialne na swój sposób.
— Gdzie on mieszka, pokażcie mi lokalizację jego domu — poprosiłem.
— Peryferie Kouakh, dość duży dom, prawie rezydencja — przekazał mi „Akuła”, wskazując to miejsce na mapie.
Blisko Qasr, libańskiego miasta tuż przy granicy z Syrią.
— „Akuła”, organizuj transport do Homs. Cywilny śmigłowiec od naszych syryjskich kolegów albo nie, tam jest wojskowa akademia. Polecimy naszym jako delegacja. Trzeba zorganizować nam trzech, czterech ludzi z syryjskiego wywiadu lub specjalsów i samochód dostawczy, który nadaje się jako wóz ekipy technicznej. Działaj! – rozkazałem.
W głowie miałem już wstępnie opracowany plan. Resztę zamierzałem dopracować na miejscu. Zdawałem sobie sprawę, że pojmanie tego skurwiela będzie kluczem do dalszych działań.
— „Wołk”, „Kola”, „Priom” i „Locha”, przygotować się. „Akuła” pozostajesz z resztą na miejscu i dowodzisz. Wprowadź Polaków w sytuację, tylko bez zbędnych informacji. Na tym etapie niech nie wiedzą za dużo i koordynuj działania tutaj. Gdyby dotarły jakieś nowe informacje, informuj mnie na bieżąco. Gdybyście mieli dokładną lokalizację i 100% pewność, dowodzisz uderzeniem. Poniał – rozkazałem.
— Tak, toczna — odparł karnie, a w jego oczach dostrzegłem nutkę zawodu.
Naginałem przepisy, nie powinienem na akcję zabierać ze sobą swojego zastępcy, jeżeli nie działaliśmy całością. Pewnie dlatego „Akuła” był zawiedziony, liczył, że poleci ze mną.
„Wołk” wymyślił i on leci” – rozgrzeszyłem się, że tej delikatnej modyfikacji przepisów.
W drodze do kontenera mieszkalnego natknąłem się na dowódcę Polaków.
— Kapitanie „Poliak”, można na słowo? — zapytał.
Kazałem pozostałej towarzyszącej mi dwójce się przygotowywać. Przystanąłem obok niego.
— Słucham, tylko szybko — odpowiedziałem.
— Proszę nas wprowadzić w działania. Wy pracujecie, a my tkwimy tu bezczynnie. Moi ludzie są naprawdę doskonale wyszkoleni, możemy was wesprzeć, pomóc. Podobnie jak wy, nie lubimy stać bezczynnie.
Polubiłem tego najstarszego z Polaków. Miał w sobie spokój i opanowanie. Nie stawiał się, nie wywyższał, nie chełpił tym, że jest z NATO i przeszedł kurs w „zielonych beretach”. Siła spokoju i podporządkowanie moim rozkazom bez żadnych „ale”. Zaimponował mi. Nieraz miałem do czynienia ze specjalsami z byłej WNP – Białorusinami, Kazachami, Tadżykami – tamci zgrywali, nie wiadomo kogo, a nam do pięt nie dorastali. On był inny.
— Kapitanie „Andkor”, nie wygląda pan na Araba, nie zna pan języka. Nie mogę pana wziąć na zadanie w tej chwili, bo nawet nie ma pan lewych papierów. Szanuję pana i obiecuję, że w walce razem się będziemy osłaniać, choć tej walki bym nie chciał. Teraz muszę się spieszyć. Czas działa na niekorzyść. Mój drugi zastępca wprowadzi pana i pańskich ludzi w sytuację. Jeżeli ma pan jakieś dane, o których ja nie wiem, proszę mu je przekazać, każda informacja jest na wagę złota — odpowiedziałem mu grzecznie — Aha i proszę wybrać ze swoich ludzi, trzech maksymalnie czterech razem z panem, reszta pozostanie w odwodzie — dodałem i skierowałem swe kroki do kontenera.
— Powodzenia — usłyszałem.

Homs, Syria, teren Akademii Wojskowej Sił Zbrojnych Syrii.

Nasz Kamow Ka-29 podchodził do lądowania na lądowisku tej szanowanej uczelni. Czwórka moich ludzi i trzech funkcjonariuszy syryjskich służb specjalnych znajdowało się na pokładzie tego śmigłowca. Oprócz nich zabraliśmy jeszcze czwórkę oficerów z „Kuzniecowa”. Należało stworzyć jakieś pozory wykładu dla oficerów Akademii, i to oni mieli realizować to zadanie.
Gdy pilot wyłączył silniki, sprawnie i szybko opuściliśmy pokład maszyny i udaliśmy się w ustalone wcześniej miejsce.
— Komandorze, nie wiem, ile nam zajmie robota, ale miejcie na uwadze, że to może potrwać do jutra. Mam nadzieję, że macie na tyle tematów, by nie wyglądało to na ściemę – rzuciłem dowodzącemu delegacją oficerowi marynarki.
— Pan się kapitanie nie martwi, wziąłem najlepszych, tematów nam wystarczy do końca świata i na jeden dzień dłużej — odparł — Róbcie swoje, a nami się nie przejmujcie. Powodzenia – dodał i uścisnął moją dłoń.
Szybko przebieraliśmy się w cywilne łachy. Przy znajdującym się na uboczu budynku stały dwa pojazdy na syryjskich blachach. Jeden Hyundai H1 w wersji dostawczej, a drugi to Fiat Doblo w wersji osobowej. Jak na naszą ósemkę, opcja wystarczająca, choć jeden z Syryjczyków był zmuszony jechać na pace ładunkowej dostawczaka. Pozostała kwestia ukrycia broni. Mieliśmy ze sobą dwa czechosłowackie „Skorpiony” i pięć SPS Giurza – niewielkich pistoletów naszych sił specjalnych, które strzelały wzmocnioną amunicją 9 × 21 mm SP-10. Dostawczak miał zabudowaną pakę, z dużą liczbą szuflad i skrzynek, więc rozebranie broni na poszczególne elementy i umieszczenie ich w stertach narzędzi i innych metalowych przedmiotów nie sprawiało problemu. Amunicję wymieszaliśmy razem ze śrubami, wkrętami i podkładkami różnego rodzaju.
Niezauważeni ruszyliśmy w drogę, w kierunku granicy z Libanem. Do przejechania mieliśmy niecałe 50 kilometrów. Niby 50 minut, lecz czekała nas granica syryjsko-libańska, a tam postój mógł być spory.
— Zapamiętajcie nazwiska i narodowość — przypomniałem swoim ludziom, nim ruszyliśmy.
Znów na lewych paszportach. Tym razem byłem obywatelem Ukrainy, a moi ludzie mieli paszporty białoruskie, z wyjątkiem „Prioma”, który miał syryjski paszport i papiery przewodnika turystycznego. Znał arabski perfekcyjnie, a jego uroda nie odbiegała od arabskich standardów. Towarzyszący nam Syryjczycy jechali w H1 jako ekipa budowlano-remontowa.
— „Wołk”, jak nasi towarzysze z Polski? — zapytałem.
— Nieźle — odparł lakonicznie jak to on.
— Kurwa „Wołk” coś więcej, babie jak się ciebie zapyta po wyruchaniu, jak było, to też odpowiesz nieźle.
Reszta załogi w samochodzie, oprócz pytanego wybuchła gromkim śmiechem. Znali „Wołka”, ale jego stwierdzenia często nas wkurzały lub rozśmieszały.
— Ten kapitan i jeden co ma naszywkę „Pikuś” czy „Pikor” to goście z doświadczeniem, walczyli w Iraku na platformach, trzeci od nich „Brysiek” ten od broni zespołowej był w Kosowie i Bośni, i też coś sobą prezentuje, no i ten młody lejtnant drugiej klasy — wydobył z siebie.
— Co ten lejtnant? — zapytałem, chcąc wyciągnąć od niego coś więcej.
— Ma coś kurwa w sobie, zajebiście zaangażowany, wali o tej lasce takie rzeczy, jakby był jej mężem lub coś… kurwa, ja nie wiem, żonaty nie jestem, ale on dużo wie — usłyszeliśmy wreszcie coś konkretniejszego.
Która kobieta wytrzymałaby z „Wołkiem”? Chyba musiałaby być do niego podobna z charakteru, ale taką to ze świecą szukać. Był specyficzny, lecz gdybym miał wybierać swojego następcę, wskazałbym na niego. Opanowanie tego człowieka, stalowe nerwy, ta specyficzna flegma oraz doświadczenie w walce. Nigdy nie zadrżała mu ręka. Pamiętam, jak w Inguszetii likwidowaliśmy jednego z watażków, a jeden z naszych operatorów, śmiertelnie trafiony, konał. To on oddał ten śmiertelny strzał, by ukrócić męki nieszczęśnika.
— I tak nie było szans, by przeżył — skwitował to po wszystkim.
Chyba jako jedynego z nas, nigdy nie dręczyły go wyrzuty sumienia.
Kilka kilometrów przed granicą puściliśmy Syryjczyków na przód. Jeżeli oni nie przejdą, to plan padnie lub trzeba będzie go zmodyfikować. Bez nich byłoby trudno, ale miałem plan beta. Ryzykowny, cholernie niebezpieczny. Spośród naszej piątki tylko „Priom” i ja znaliśmy język arabski. On perfekcyjnie, ja na poziomie dobrym, lecz niewystarczającym do płynnej konwersacji.
Kolejka samochodów przed przejściem granicznym nie była na szczęście długa. Kilkanaście pojazdów różnych marek i przeznaczenia. Odprawa po syryjskiej stronie przeszła bez najmniejszego problemu. Czułem w tym rękę ludzi z syryjskiego wywiadu i służb specjalnych. Będąc wcześniej tutaj, wiedziałem, co potrafią, a potrafili wiele i, co najważniejsze, wykonać to w krótkim, ekspresowym czasie.
— Passport please — rzucił krótko libański pogranicznik, przyglądając się nam.
Syryjczycy w Hyundaiu już przeszli przez kontrolę. Byli na terenie Libanu. Odetchnąłem z ulgą. W ich pojeździe była ukryta broń i amunicja. Gdyby nawet chcieli nas przeszukiwać, nic by nie znaleźli. Nic z zabronionych rzeczy, bo jako ludzi mogli nas cofnąć. Wtedy pozostałoby nam przekraczać granicę nielegalnie.
„Priom” podał mu wszystkie nasze paszporty, jak na przewodnika wycieczki obcokrajowców przystało. Zbliżył się do nas celnik. Standardowe pytanie – czy nie przewozimy rzeczy niedozwolonych i jaki jest cel wycieczki.
— Baalbeck, grota Chrystusa, Bejrut i ruiny w Tyrze — tyle zrozumiałem, co tłumaczył celnikowi „Priom”.
— Nie, Tyr nie — wyrzucił z siebie ten Libańczyk.
Zimny pot oblał moje ciało. Co ten mój łącznościowiec popierdolił? Gdzie dał przysłowiowej dupy?
— OK, rozumiem, zgoda sił UNIFIL, nie pojedziemy do Tyru, zwiedzimy inne miejsca — odparł nasz magister telekomunikacji, teraz przewodnik turystyczny po Libanie.
— Życzę miłego pobytu w Libanie — usłyszałem i dostrzegłem, że wręcza nam paszporty.
„Zajebie »Prioma« za ten numer”
Po kilku kilometrach, gdy zatrzymaliśmy się w ustalonym miejscu, już mi przeszło. Zagrał swoją rolę pierwszorzędnie, zgrywając niedoświadczonego przewodnika z Syrii. Skąd mógł wiedzieć, że wjazd do Tyru obcych pojazdów może za sobą pociągnąć nieprzyjemności w postaci kontroli sił UNIFIL? Niekoniecznie pewną, ale w dużej mierze prawdopodobną. Czekaliśmy na nasz kontakt po tej stronie granicy. Kto chciał, poszedł się odlać na stronę. Poprosiłem jednego z syryjskich specjalsów, by poczęstował mnie papierosem. Nie, nie paliłem nałogowo, od czasu do czasu, gdy nerwy mnie wzięły, potrzebowałem zapalić. W domu nie paliłem w ogóle. Moja żona i Tamara przede wszystkim mnie strofowały.
— Musisz długo żyć, tato, chcę, żebyś zawsze był ze mną — powiedziała mi Tami nie tak dawno, gdy przyłapała mnie na paleniu.
Jak to ja, zawsze palnąłem jej, jak dorosłemu człowiekowi.
— Nie będę żył wiecznie, kiedyś mnie zabraknie.
No, pokazałem się wtedy jako prostak. Jak ja się bardzo tego wstydziłem.
„Najpierw pomyśl, a potem mów, debilu” – jebałem sam siebie w myślach.
Ojciec, kurwa. Popierdoleniec, który nie dorósł do roli ojca.
— Kamandir, samochód nadjeżdża — wyrwał mnie z przemyśleń głos „Lochy”.
W naszym kierunku zbliżał się biały VW Golf I. Stary, poczciwy, rzadko już widywany u nas w Rosji, w większych miastach. Tutaj, jednak nadal popularny. Za nim nie jechało nic. Oczekiwaliśmy. Pojazd zatrzymał się tuż obok nas. Z auta wysiadła drobniutka młoda Arabka.
— Panowie z biura podróży z Al-Kut? — rzuciła hasło.
— Nie, my z Syrii, z biura w Homs — odparłem, podając jej odzew.
Była ładną kobietą. Dwudziestoparoletnią Arabką o delikatnych rysach i smukłej sylwetce. Ubrana typowo jak na ten kraj. Uśmiechnęła się do mnie.
— Jedźcie za mną — poleciła.
Krzyknąłem na swoich, by wracali do samochodu. Posłusznie ruszyliśmy za Golfem tej Arabki. Zatrzymaliśmy się przy jakiejś niewielkiej chałupce. Zrozumiałem, dlaczego podjęła się pracy dla nas. Bieda, jaką tu dojrzałem, przerażała. Najgorsza rosyjska wieś, jaką widziałem, była o dziesięć razy lepsza niż to tutaj. Totalne zadupie i cztery chatki na krzyż.
— Tam są lewe blachy na samochody i magnesy firmy, która tu działa i jest znana. Nie zdołaliśmy wyrobić wam lewych papierów osobistych, ale macie tutaj legalne i prawdziwe przepustki oraz identyfikatory tej firmy. To wszystko, co dałam radę załatwić — oznajmiła nam — Niech pan pójdzie za mną, dam wam służbowe uniformy i resztę rzeczy — to mówiąc, zwróciła się do „Wołka”.
Dojrzałem, że pożera ją wzrokiem. Po raz pierwszy zauważyłem w jego oczach ten specyficzny błysk. Bez najmniejszego zastanowienia ruszył za dziewczyną w stronę chałupy.
— Składać broń, wyciągać amunicję — rozkazałem.
Moi ludzie momentalnie ruszyli do pracy. Nie chcieli, by Syryjczycy pomylili amunicję do „Skorpionów” z tą do pistoletów. O pomyłkę nie było trudno, a nasi towarzysze z Syrii mogli jej nie rozpoznać.
Nie poganiałem ich, pośpiech w takiej sytuacji jest złym doradcą. Należy broń złożyć w spokoju i mieć na to czas. Nieraz zamek pasuje do broni, a nie jest od niej. Nie zadziała albo doprowadzi do awarii.
„Gdzie ten »Wołk« jest tyle czasu i co on tam robi?”.
Ileż można odbierać lewe blachy rejestracyjne i magnesy na samochód. Według mnie trwało to za długo. Bez pardonu otworzyłem drzwi wejściowe do tej chatki i…
Zastałem mojego podwładnego w sytuacji, gdy namiętnie całował się z tą młodą dziewczyną. On, sopel lodu, nieczuły na kobiece wdzięki, teraz lizał się z tą kobietą.
— Przepraszam, dowódco, przepraszam — zaczął się tłumaczyć jak sztubak.
— Oj „Wołk”, robota czeka.
— Tak jest, kapitanie, tak jest — zachowywał się jak małolat przyłapany na pocałunku z koleżanką przez nauczyciela.
Mogłem go opierdolić, zjebać jak szmaciarz konia, ale tego nie chciałem. To byłoby nie fair, chamskie, głupie i niesmaczne. Podobnie jak ogłosić to wszystkim na zasadzie „Patrzcie, nasz zastępca się… no właśnie co? Zakochał się? Zauroczył? Sam nie wiedziałem, jak to sobie wytłumaczyć.
— Do roboty! — ponagliłem naszego kochasia.

Peryferie Kouakh, Liban, kilka godzin później.

Podziwiałem Syryjczyków. Na dodatek, że dali mi gościa z sił specjalnych to jeszcze znał się na energetyce i w sprawny sposób na głównej linii wyłączył zasilanie biegnące do tej posesji. Sprawnie, w dwa pojazdy podjechaliśmy pod rezydencję naszego „celu”.
Wysłałem Syryjczyków, aby skontaktowali się z żoną skarbnika. Gdy prowadzili rozmowę z nieco tęgawą trzydziestoparoletnią kobietą, my lustrowaliśmy teren. Arabka coś żywo gestykulowała i klęła z pewnością, na czym świat stoi. W końcu wpuściła ich na posesję.
— Dobra, wywalamy narzędzia i idziemy do tej skrzynki energetycznej — rozkazałem.
Podzieliliśmy się na dwa zespoły: „Kola” był ze mną, a „Wołk” z „Priomem”. Założyłem słupołazy i wspiąłem się na drewniany słup energetyczny. Ubezpieczał mnie na dole „Kola”, podczas gdy pozostała dwójka majstrowała przy otwartej skrzynce energetycznej.
W całym Libanie instalacje elektryczne to istna prowizorka. Plątanina kabli w miastach może przyprawić o zawrót głowy. Wiszą dosłownie wszędzie, na różnych wysokościach – część pod napięciem, część nieużywanych. Tutaj na szczęście było w miarę po ludzku. Nikt nie odwalił fuszerki.
— Ciekawe, czy załatwią to siłą, czy podstępem? — rzucił cicho „Kola”.
Wolałem ten drugi sposób. Nie mogliśmy wykluczyć, że nasz „cel” mógł mieć z żoną ustalone jakieś hasło lub wyraz-klucz, który mógł go ostrzec, a na nas sprowadzić niebezpieczeństwo.
— „Priom”, idź zobacz, jak im idzie — poleciłem łącznościowcowi po arabsku.
Zniknął za płotem. Czekaliśmy na jego powrót, a minuty mijały w niepewności. Począłem się nieco denerwować. Niepotrzebnie, po paru minutach wrócił „Priom”.
— Nieźli są, tak zakręcili babę, że sama z wkurwienia zadzwoniła do chłopa, a potem dała im komórkę, żeby z nim rozmawiali. Zapamiętali numer, podaje ci go, dowódco – oznajmił z uśmiechem.
Ponownie mi zaimponowali. Na dłoni zapisałem numer telefonu markerem i poleciłem „Koli”, by przekazał go do naszych ludzi w Syrii. Tamci już na pewno dobrze wiedzieli, co mają z tą informacją zrobić. Pozostawała jeszcze kwestia kontaktu z naszymi libańskimi obserwatorami, którzy dla nas pracowali. Nie wiedziałem, gdzie się znajdują.
— Przekazane, czekamy na odpowiedź — usłyszałem od „Prioma”.
Z budynku wyszła trójka naszych Syryjczyków. Zlazłem ze słupa. Podeszli do mnie.
— Kobieta i dwójka dzieci — dziewczynki, jedna na oko piętnaście lat, druga ma z jedenaście, dwanaście, oraz służąca z Palestyny. Żadnej ochrony. Nasz cel jedzie do domu, z tego, co się zorientowałem, to mówił, że będzie za jakieś dwie godziny — usłyszałem, krótki i treściwy meldunek — Neutralizujemy je? — zapytał.
— Nie, na razie nie poruczniku, zrobimy to, jak będziemy mieć pewność, że wraca i jego lokalizację. Mam nadzieję, że nie wyłączy komórki. Niech pan ją jeszcze podkurwi i zada jakieś pytania, na które nie będzie mogła odpowiedzieć. On się wkurwi i nie wyłączy telefonu – odparłem szeptem.
Kiwnął głową na znak, że zrozumiał.
— Pan dowodzi, ja wykonuję, ale teraz zamarkujmy jakąś robotę, żeby wyglądało to w miarę naturalnie — odpowiedział.
Nakazałem „Koli”, by teraz on wdrapał się na słup. Zostałem na dole. Pozostała dwójka moich ludzi coś tam majstrowała przy skrzynce elektrycznej, a Syryjczycy zaczęli z samochodu rozładowywać drabiny i przewody. Gdyby ktoś przyglądał nam się z daleka, mógłby pomyśleć, że jesteśmy rasową ekipą naprawczą.
— Aziz, słucham — rzuciłem w słuchawkę telefonu, odbierając nieznany numer.
— My z biura podróży z Al-Kut, czy życzą sobie państwo obiad na godzinę czternastą? — padło pytanie, umówionym wcześniej hasłem.
— Chwileczkę, zaraz zapytam się pozostałych gości, proszę poczekać — odparłem, kierując wzrok w stronę godziny drugiej, stojąc twarzą na północ.
To było umówione hasło. Właśnie w tej chwili odezwali się nasi libańscy obserwatorzy.
— Pomiędzy czternastą a piętnastą będzie dobrze?
Dojrzałem ich. Tkwili przy jakiejś małej szopie, czy lepiance na mojej drugiej, drugiej trzydzieści. Podniosłem dłoń do góry, niby drapiąc się po karku.
— Tak, zgadzają się czternasta czterdzieści pięć, będzie w porządku, a państwu to nie przeszkadza — odpowiedziałem.
— Nie skądże, bo jeżeli nie, to będziemy wcześniej.
— Pasuje, do zobaczenia.
Dojrzeli mnie, a ja dojrzałem ich. Moja podniesiona ręka wskazywała, że rozmawiają z właściwą osobą. To był drugi sygnał dla nich, swoiste zabezpieczenie.
Zbliżył się do mnie „Wołk”.
— Dzwonili z Tartus do ciebie, ale miałeś zajęty telefon. Sklonowali jego aparat i zrobili swoistą nakładkę. Przechwycą jego rozmowy i wiadomości tekstowe jak będzie wysyłał, a co najważniejsze mają lokalizację, nie co do metra, ale zgrubną. Podąża od strony Tripoli, będzie za jakieś półtorej godziny, do dwóch – przekazał mi.
Wreszcie coś ruszyło. Wreszcie nie staliśmy w miejscu. Kazałem swojemu zastępcy wziąć jakieś narzędzia i przekazać tę informację „Priomowi”, a ten miał to przekazać reszcie. Miałem czas, by opracować dokładniejszy plan pojmania skurwysynka.

Czterdzieści minut później, w tym samym miejscu.

Syryjczycy sprawnie pojmali wszystkie cztery kobiety. Palestynkę i dzieci zamknęli w jednym z pokojów po wcześniejszym związaniu. Lusterkiem dałem sygnał naszym libańskim przyjaciołom, by podeszli do mnie. Potrzebowałem jedną osobę. Zamaskowany „arafatką” młody chłopak pozostał z nami, a towarzysząca mu dziewczyna wróciła na swoje stanowisko obserwacyjne. Zawsze podziwiałem agentów, musieli mieć stalowe nerwy i niebywałą odwagę. Wszak w przypadku wpadki nie mogli liczyć na pobłażliwość tych sukinsynów.
— Jedno, nie takie słowo, jeden głupi gest bądź ruch, a wypatroszymy twoje bachory — ostrzegłem żonę skarbnika, będąc zamaskowany biało-czarną arafatką.
„Priom” przetłumaczył jej to jeszcze dokładniej, dodając kolejne groźby, wspomniał coś o burdelu w Europie. Siedziała w bezruchu, wystraszona i zestresowana. W jej oczach widziałem strach.
„Poczuj, stara kurwo, to, co czują ci, których uprowadzili ludzie, z którymi twój mąż się zadaje”.
Nie było mi jej szkoda. Gdyby nie fakt, że ten dupek mógł do niej jeszcze zadzwonić, kazałbym ją odstrzelić albo udusić, słowem zlikwidować. Nie wierzyłem, że nie wie, czym para się jej partner i skąd bierze pieniądze na to wszystko, w czym opływali. Żal mi było tylko tej służącej i dzieci, choć tych ostatnich niekoniecznie. To był potencjalny narybek kolejnych wojowników. Zniszczyć ich wszystkich, może oszczędzając dzieci do lat trzech. Starsze już nasiąkły tym radykalnym syfem. Widziałem za dużo krwi i cierpienia, jakie zadawały te terrorystyczne organizacje, by mieć w stosunku do tego jakieś humanitarne podejście.
— Staramy się przechwycić wszystkich, ale bez przesady, najważniejszy jest skarbnik, on ma być żywy, reszta w razie potrzeby do likwidacji — rozkazałem.
W domu byłem kochającym mężem i ojcem, człowiekiem, który ratował ptaszka ze złamanym skrzydełkiem, którego z podwórka przyniosła Nadia, a tutaj…
„Kim ja kurwa, naprawdę jestem, bestią w przebraniu baranka, jakimś transformersem?” – nieraz w myślach zadawałem sobie to pytanie.
Co chwilę dostawałem lokalizację naszego gagatka. „Gridy” były odwrócone, pierwszy zamieniony z drugim, trzeci z czwartym i tak dalej, na dodatek S zamienione na N i odwrotnie, swoiste podwójne kodowanie. Jakiś geniusz musiałby siedzieć, by to rozgryźć, a zajęłoby mu to dobry kawał czasu, chyba że byłby odwróconym agentem.
Nasz „ptaszek” zbliżał się do zastawionej pułapki. Na szczęście nie dzwonił już do swojej lubej. Wysłał jedynie jednego esemesa o treści „zaraz będę” i tyle.
— Grupa uderzeniowa to „Wołk”, „Priom”, pan poruczniku i ja, dowodzę osobiście. Priorytet: pojmanie żywego skarbnika, w osłonie dwóch pańskich ludzi i „Kola”. Pracujemy spokojnie, akcja przed domem. Pański człowiek pierdolnie w ich samochód dostawczakiem, my doskakujemy i robimy swoje. Kierowca rusza, jak podrapie się po głowie lewą ręką, przypominam: lewą ręką – przedstawiłem plan ataku.
Brama do domostwa była otwarta, a w jej świetle stał dostawczy H1. Każdy z podległych mi ludzi kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Pistolety maszynowe mieli „Wołk” i „Priom”, reszta służbowe pistolety „Giurza”.
Zadzwoniła komórka, odebrałem.
— Czy deser do obiadu może być za pięć minut, bo właśnie zrywamy owoce?
Obserwator miał go już na widoku. Samochód zbliżał się do nas.
— Tak, oczywiście — odparłem i rozłączyłem się.
— Jedzie, jeden czarny mercedes, nie widać drugiego samochodu — zameldował „Wołk”.
— Panowie do roboty. Kierowca stalowe nerwy i pamiętajcie, na mój znak.
Przeładowałem pistolet. Usłyszałem szczęk przeładowywanej broni u swoich towarzyszy. Schyliłem się i niby to nawijałem przewód na bęben. Kątem oka lustrowałem sytuację i oceniałem odległość zbliżającego się samochodu. Z trudem tłumiłem nerwy. Moja pierwsza samodzielna akcja, cholerna odpowiedzialność za ludzi tutaj i zakładników.
„Wiktor, jako zastępca nieraz działałeś sam, a co w specnazie, dowodziłeś podobną grupą. Spokojnie kutasie, spokojnie”.
Chłopaki kręciły się w miarę normalnie i sprawiali wrażenie naturalnych. Sprawnie zajęli wcześniej wyznaczone pozycje, takie, aby nikt nie wchodził sobie, w potencjalną linię ognia. Kierowca czekał tylko na mój znak. Powoli podniosłem się z kucek i w momencie, gdy pojazd zwolnił, by wjechać w bramę prowadzącą do domostwa, wyciągnąłem lewą rękę.
Hyundai ruszył z pełną pizdą na wstecznym i z impetem przywalił w przód czarnego Mercedesa. Huk gniecionych blach był przeraźliwy. W mgnieniu oka doskoczyłem do tylnych drzwi „merola” i pociągnąłem za nie. Otumaniony uderzeniem skarbnik nawet nie zdążył sięgnąć po broń. Chwyciłem go za kołnierz i wyciągnąłem z pojazdu, sprawnie zakładając dźwignię. Nie padł ani jeden strzał, a w ciągu minuty, może dwóch, mieliśmy całą trójkę na glebie.
— Osłaniam, sprawdzaj — usłyszałem za plecami głos porucznika z syryjskich sił specjalnych.
Na bok odrzuciłem pistolet i znaleziony nóż u skarbnika. Jak na kogoś, kto zarządza finansami, nie był uzbrojony w najnowszy model Glocka czy Berettę. Miał przy sobie starą, poczciwą „tetetkę”, która pamiętała chyba czasy sześćdziesiąte, a skonstruowana była w 1933 roku.
— Zapłacę — jęknął, gdy ponownie przydusiłem go do ziemi.
Znów dzwonił mi ten cholerny telefon.
— Przejmujesz albo wyjmij mi telefon z prawej kieszeni — poprosiłem ubezpieczającego mnie Syryjczyka.
— Mówi, że bataty będą za pięć minut.
Batatami oznaczano autobusy i busy. Coś zbliżało się w naszym kierunku i miało dotrzeć do celu za pięć minut.
— Wpychamy samochody, zamykamy bramę, już!!! Szybko!!! – wydałem rozkaz.
Kierowca naszego dostawczaka momentalnie wjechał rozbitym z tyłu samochodem na posesję. Na szczęście nie szczepił się z Mercedesem. Osłaniający mnie Syryjczyk wraz z „Kolą” wpychali samochód skarbnika na posesję. Udało im się, nim minął nas przypadkowy autobus.
— Zabieramy ich do domu — zakomenderowałem. — „Wołk”, pozostajesz na zewnątrz — dodałem po chwili.
Pojmany kierowca miał rozbitą łeb i nie kojarzył zbyt wiele. W Mercedesie wystrzeliły czołowe poduszki powietrzne. Drugi z ochroniarzy również po eksplozji „airbagu” nie za dużo kumał.
Odetchnąłem z ulgą. Połowa zadania była wykonana. Nie wiedziałem, czy ta prostsza, czy trudniejsza. Pozostawało teraz dostarczyć tych trzech delikwentów do naszej bazy w Taurus. Na razie cieszyłem się z tego, co osiągnąłem.
„Może jebany puści farbę, jak go tu przycisnę?”.
Niestety, tak się nie stało. Byliśmy wszyscy osłonięci „arafatkami”, lecz skarbnik wyczuł chyba nasz specyficzny dialekt.
— Wy psy Moskwy, zniszczymy was, nic wam to nie da, zabijemy waszych ludzi — odgrażał się.
— Jebnąć mu? — zapytał „Kola”.
— Zostaw, niech „Locha” mu zaaplikuje coś na uspokojenie, żeby nas nie wkurzał — odparłem.
— Kapitanie, co z tymi dwoma i tymi kobietami? — zapytał mnie syryjski porucznik.
— Znacie język i obyczaje, ja muszę zabrać tego kutasa. I tak znacie miejsce naszej agentki, jest spalona, ale jej dom na uboczu to dobra kryjówka. Tu za chwilę może być niebezpiecznie. Mamy ich wszystkie telefony i elektronikę? – zacząłem.
Syryjski porucznik spojrzał na mnie. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Zrozumiałem, o co mu chodzi.
— Zlikwiduj tych dwóch, tylko dyskretnie, wypadek samochodowy czy coś, masz doświadczenie, nie będę cię uczył — odparłem.
— Ona, ta wasza agentka, nie jest spalona, my ją zwerbujemy, nic jej nie grozi — zapewnił mnie.
Nigdy nie ufaj takim stwierdzeniom, nigdy, ale to nigdy nie sprzedawaj swojego agenta. W tym momencie zrozumiałem, dlaczego to dziewczę tak przylgnęło do „Wołka”. Wy Syryjczycy macie swoich i chuj nam do tego, ale my mamy swoich i chuj wam do naszych. Ktoś, kto pracuje dla dwóch panów, tak naprawdę nie pracuje w 100% dla żadnego, a tego się żąda od agenta. Co innego współpraca, tu są inne zasady gry, wymiana informacji i wsparcie. Co innego agenci. Dziś Syria jest po tej stronie, jutro po innej.
— Kwatera dla was, ci staruszkowie godne życie w Syrii, bo tu są spaleni, taki był „deal”, ona ewakuuje się z nami, wy zgodnie z umową trzymacie bachory i tę babę. Taki był układ z waszym naczalstwem. Przykro mi, poruczniku, że was zawiodłem, ale mam jeszcze zadanie do wykonania – byłem twardym graczem. – Za chwilę ewakuuję moich ludzi i tę szmatę, od tego czasu nie dowodzę już panem – dodałem.
Dostrzegł, chyba że ma do czynienia z twardym graczem. Uśmiechnął się do mnie. Zrozumiałem w tym momencie, że mnie delikatnie sondował.
— Zabieramy „Doblo”, reszta samochodów zostaje dla was — oznajmiłem.
Syryjski oficer wyciągnął do mnie dłoń. Uścisnąłem ją mocno.
— Dużo się od ciebie nauczyłem… — zaczął.
— Ja również — przerwałem mu.
— Dostarczymy wam wszystkich, których razem pojmaliśmy tutaj. Masz moje słowo – obiecał i czułem, że to nie są obiecanki.
— Wierzę i wiedziałem o tym od samego początku — zagrałem va banque.
Z garażu jeden z jego ludzi wyprowadzał Suzuki Vitara z napędem na cztery koła.
Objęliśmy się jak bracia. Zdałem sobie sprawę, że w tej grze wzajemnie się testowaliśmy. Nieważne, co o sobie teraz myśleliśmy. Kto był na swój sposób zwycięzcą, bo byliśmy obaj. Wszak powierzone zadanie wykonaliśmy bez strat i perfekcyjnie.
— Powodzenia.
— Powodzenia, do zobaczenia w Tartus — odparł, podnosząc kciuk do góry.

Boustane, Liban, dwie godziny później, niedaleko granicy z Syrią.

Do tej niewielkiej mieściny, tuż przy granicy z Syrią, dostaliśmy się już o zmroku. My, czyli moja grupa i Jana – nasza spalona agentka po libańskiej stronie.
Nie poznawałem „Wołka”, podróżował z nią tym stareńkim Golfem. Jej dziadkowie (bo rodziców straciła) przenieśli się do jeszcze bardziej podłej chatki, oczekując na ewakuację. Podziwiałem tych ludzi, a przede wszystkim po raz pierwszy spojrzałem innym wzrokiem na mojego zastępcę.
To nie był ten sam „Wołk” – zimny, twardy skurwysyn, gotowy zabić bez mrugnięcia okiem. Dojrzałem, jak ją dotyka, w dość subtelny i delikatny sposób, jak na nią patrzy. On, twardziel, sopel lodu, mruk, z którego coś wciągnąć to graniczyło z cudem, teraz maślanymi oczyma patrzył na tę młodą Libankę jak małolat.
Uprosił mnie, bym do Golfa dał mu „Prioma”. Najwyraźniej potrzebował tłumacza. Jakże on się zmienił, co w niego wstąpiło? Sam nie wiedziałem.
Dziewczyna też była w niego zapatrzona. Dostrzegłem te jej spojrzenia, te gesty. Boże, miałem tu love story w realu.
— Zostawiamy auta, spierdalamy — zakomenderowałem, w momencie, gdy dotarliśmy do końca szutrowej drogi. — „Wołk”, do celu, dawaj — przerwałem mu te amory, wskazując, że ma zająć się otępiałym skarbnikiem.
Kierowaliśmy się do źródła Wadi Mumayrah, specyficznego punktu tuż przy granicy libańsko-syryjskiej. Szczęśliwie z poziomu 1200 mnpm. Schodziliśmy. Schodź człowieku, z takim ciężarem jak ten nasz bubek, łatwo powiedzieć. Zmierzchało, a wtedy znajdź drogę. Ktoś powie nawigacja – tak, tylko nie na granicy i nie na wysokości 1150 metrów, gdzie, złazisz w dół, a nadajniki komórkowe albo łapią, albo nie.
— Usiądź, usiądź, już jesteśmy na miejscu — nie poznawałem „Wołka”, który w momencie, gdy przestał taszczyć skarbnika, od razu doskoczył do Jany.
Rozczuliłem się, patrząc, jak on ociera jej pot z twarzy, jak ją delikatnie dotyka, jak jest… no nie „Wołkiem”, jakiego znaliśmy.
— Dowódco, jednak Bóg istnieje, zobacz na to — skwitował krótko to, co zobaczył „Priom”, ateista.
Było ciemno, dawno już minęła dwudziesta druga.
— Panowie, wyciągamy, to co mamy w majtach — rozkazałem i wcale nie była to komenda, by podlegli ludzie ukazali mi swe kutasy.
Chodziło o ukryte tam chemiczne źródła światła „-głów sticki”. Pomogą pilotom nas znaleźć i na swoisty sposób na długi czas oświetlą nam drogę.
Wysłałem sygnał „AELITA” z telefonu komórkowego, gdy tylko znalazłem zasięg. Pozostawało nam oczekiwać na przylot śmigłowca.

Rosyjska baza lotnicza na terenie Syrii, Humanjim w tym samym czasie.

Z płyty lotniska unosił się specjalistyczny Mi-8 „Ryczag” przeznaczony do walki WRE. Obsługa lotniska dostała umówiony sygnał i ten śmigłowiec zmierzał właśnie w kierunku Homs. Na razie operatorzy walki elektronicznej nie włączali swojego sprzętu. Ten mieli włączyć w momencie, gdy osiągną określony rejon i do nich dołączy Ka-27PS z lotniskowca „Admirał Kuzniecow”. Wcześniej wzdłuż granicy miał przelecieć wysłany do szkoły wojskowej Sił Zbrojnych Syrii śmigłowiec Ka-29.
W gotowości bojowej prócz nich postawiono cały batalion walki radioelektronicznej, który tkwił tu od lat. Wszystkie stacje naziemne miały za zadanie zakłócać pasma łączności w zakresach KF i UKF oraz stacje obezwładniające systemy radiolokacyjne były gotowe do działania. Wszyscy dyżurni operacyjni czekali na właściwą komendę, a załogi stacji naziemnych R-325M2, które miały zakłócać łączność w zakresie fal krótkich, meldowały po kolei zmiany w ustawieniu systemu anten.
Najpierw defilującym lotem wzdłuż granicy, zgodnym z procedurami, pojawił się Ka-29. Nie przekraczając granicy, wykonał lot w strefie syryjskiej, podnosząc jakże słabe libańskie siły OPL do pierwszego stanu gotowości bojowej, Co on podniósł w tym momencie? Stacje radiolokacyjne, czyli radary, będące tak marnie rozsiane po terytorium kraju, że przekroczenie strefy powietrznej to byłaby bułka z masłem.
Liban natychmiast poprosił o wsparcie francuskich okrętów oraz nielicznych stacji radiolokacyjnych wchodzących w skład UNIFIL. Nielicznych, ponieważ jedyna naziemna stacja znajdowała się w Bejrucie i monitorowała ruch na Morzu Śródziemnym. W tym rejonie nie działały inne stacje, a te z okrętów mogły jedynie wykrywać obiekty powietrzne na wysokości powyżej 1200 metrów gdyż ograniczały to pasma górskie.
Dwa śmigłowce, lecące na najniższym bezpiecznym pułapie i dowodzone przez doświadczonych pilotów, znalazły się w strefie. Przy tak ograniczonym pokryciu radiolokacyjnym ze strony libańskiej mogły swobodnie naruszyć przestrzeń powietrzną tego kraju.
— 024, 038 „Delta” — padło dla zmyłki, a oba śmigłowce (Ka-27PS i Mi-8 WRE „Ryczag”) kontynuowały misję.
— Ufa — usłyszeli obaj piloci i w tym momencie Mi-8 „Ryczag” włączył swoją aparaturę zakłóceń, maskując i obezwładniając potencjalne naziemne stanowiska obrony przeciwlotniczej.
Ka-27PS, chroniony tymi działaniami, mógł bez obaw wniknąć na kilkanaście kilometrów w głąb Libanu, nie będąc zauważonym przez nieliczne stacje radiolokacyjne tego kraju.
Po kilku minutac wraz z podległymi mi ludźmi znalazłem się na pokładzie Ka-27PS. Najważniejszych zabrał on, resztę Ka-29, który również maskowany przekroczył granicę. Po kilku godzinach dotarliśmy do bazy morskiej w Tartus.

Rosyjska Baza Morska Tartus, Syria. Kilka godzin później.

Oczekiwaliśmy, aż nasz skarbnik dojdzie do siebie po zastrzyku „Głupiego Jasia”. „Buran”, aby przyspieszyć ten proces, rozebrał go do naga i polewał jego ciało zimną wodą. W tym czasie, gdy mój podkomendny przygotowywał go do przesłuchania, do bazy dotarła reszta pojmanych. Syryjski porucznik z sił specjalnych nie rzucał słów na wiatr. Wykonał to, czego się podjął, i byłem mu za to niezmiernie wdzięczny. Z tego, co się zorientowałem, przekroczyli zieloną granicę z delikatnym wsparciem swoich pograniczników, którzy odciągnęli libańskich strażników granicznych od miejsca nielegalnego przejścia, sugerując, że dwa kilometry dalej są jacyś przemytnicy. Potem samochodem dotarli do Akademii Wojskowej w Homs, a stamtąd śmigłowcem przybyli do nas.
— To pana zdobycz, przesłuchajcie ich wszystkich, przede wszystkim tych ochroniarzy. Może coś wiedzą, tylko nie za ostro, żeby byli jeszcze do użytku – poprosiłem porucznika, dobrze wiedząc, że Syryjczycy potrafią dość ostro pacyfikować terrorystów.
— Obiecuję, będą jeszcze do użytku. A jak nasz główny cel? – zapytał.
— Pracujemy, jeszcze otępiały, zimna kąpiel dobrze mu zrobi — odpowiedziałem i roześmialiśmy się obaj.
Z dokumentów wyciągnąłem zdjęcia porwanych. Znów spojrzałem na zdjęcie tej kobiety. Musiałem ją gdzieś spotkać, musiałem gdzieś ją widzieć. Nie, nie mogło mi się to przywidzieć.
„Tylko gdzie i kiedy?”
Dopiłem mocną kawę. Czekała nas ciężka noc. Nie liczyłem, że nasz ptaszek od razu przekaże nam interesujące nas dane. Nie wyglądał na takiego.
— Chyba już się nada — zameldował mi „Priom”.
— Dobra, obróbcie go wstępnie z „Buranem”, tylko delikatnie, nie tak, jak ostatnio. Jasne? – rozkazałem.
— Tak jest, delikatnie i z umiarem — odparł łącznościowiec i wyszedł z pomieszczenia, w którym przebywałem.
Przypomniałem sobie, jak ostatnim razem „Buran” obrabiał Ingusza. Tak się wcielił w swoją rolę, że połamał mu szczękę. Facet nie mógł nic potem powiedzieć. Dobrze, że nie połamał mu rąk, bo by nam nie napisał tego, co chciał powiedzieć. „Buran”, jak się wczuł, był w stanie zabić gołymi rękoma. Nie chciałem powtórki ostatniego razu.
Dałem im godzinę na zmiękczenie delikwenta. Potem miałem zamiar wziąć go w obroty osobiście. Mieliśmy tu na miejscu jego rodzinę i goryli.
Postanowiłem poszukać „Wołka”, on zawsze odgrywał w naszym spektaklu rolę złego policjanta, ja byłem tym dobrym. Nie spotkałem go w kontenerze, gdzie mieszkał. Podejrzewałem, gdzie może być. Nie trafiłem. Tkwił przy natryskach bazy, blokując wszystkim wejście do środka.
— Za kwadrans, za dwadzieścia minut, jak potrzebujesz się wykąpać, to idź nad morze — odganiał grupkę żołnierzy ze służb technicznych.
— „Wołk”, co ty odpierdalasz? — zapytałem, będąc na sto procent pewien, że zastanę go w osobnym kontenerze, przeznaczonym dla gości.
Tam miała być zakwaterowana Jana.
— No, wodzu, ona się musi wykapać, a jak to tak przy nich, jeszcze jej coś zrobią — mówił to tak poważnie, że po raz kolejny rozczulił mnie do łez.
— To nie możesz zablokować jednej kabiny, tylko okupujesz cały kontener sanitarny — stwierdziłem.
— Będą ją podglądać, ja już wiem, o co im chodzi — odparł na serio.
Wiedziałem, że jak się uprze, to nic go nie odciągnie od powziętej decyzji. Roześmiałem się i machnąłem ręką.
— Masz kwadrans, meldujesz się u mnie i obrabiamy naszego gagatka — wydałem mu jasny rozkaz i wróciłem do swojego kontenera.
Jedna misja bojowa, jedna kobieta i nie wiedziałem, co się z nim stało. Przez chwilę miałem obawy, czy zabrać go na akcję. Mógł być rozkojarzony, myślami z nią.
— Nie, to nie „Wołk”, on jest skupiony na robocie — powiedziałem sam do siebie, zamykając drzwi pomieszczenia.
Zgodnie z rozkazem pojawił się po kwadransie. Zabrałem ze stołu zdjęcia pojmanych i razem udaliśmy się do „Sali płaczu”, jak to pomieszczenie nazwano. Wytłumione, bez okien, dyskretne, na uboczu portu.
— Dobrze „Buran”, wystarczy — rozkazałem.
Nasz skarbnik był nieco pokancerowany. Z wargi płynęła mu krew, miał rozcięty łuk brwiowy i parę sińców na twarzy. Był cały mokry. Najwyraźniej zastosowano na nim terapię wodną – stary sposób. Lejek w gębę i lejesz mu do ust wodę. Ofiara dławi się i na swój sposób topi, istnieje ryzyko, że może się zachłysnąć, lecz od czego mieliśmy lekarzy. Każdy z naszych większych okrętów miał przynajmniej jednego, a na lotniskowcu była chyba z trzech. Na dodatek jeszcze personel izby chorych i punktu medycznego bazy. Miałby, kto nieboraka ratować w razie potrzeby.
Posadzili go na taborecie. Miał ręce skute kajdankami od tyłu. Pomimo tych delikatnych tortur patrzył na mnie hardym wzrokiem.
— Coś powiedział?
„Buran” kiwnął przecząco głową. Trafiliśmy twardego przeciwnika. Kiwnąłem głową na „Wołka”. Zrozumiał, o co mi chodzi. Zaczynaliśmy swoją grę.
— Słuchaj, kozojebco, powiem to tylko raz i słuchaj mnie uważnie. Podaj nam, gdzie są teraz nasi porwani żołnierze, a zakończymy to, co zaczęliśmy. Gwarantuję ci, że odsiedzisz parę lat w syryjskim więzieniu i będzie po sprawie. Chcemy tylko odzyskać naszych towarzyszy – zacząłem.
Uśmiechnął się tylko, patrząc mi prosto w oczy. Patrzył na mnie z pogardą we wzroku.
— Spierdalaj, ruski chuju — wycedził przez zęby.
Cios „Wołka” był szybki. Dostał w twarz i zwalił się z taboretem na ziemię. „Priom” go podniósł i usadził ponownie.
— Wiem, wiem, że jesteś odważny i nie boisz się śmierci, ale czy zniesiesz śmierć swoich kolegów? Czy zniesiesz śmierć swojej rodziny? – zapytałem i poprosiłem „Prioma”, by mu to dokładnie przetłumaczył.
— Zabije cię — odpowiedział.
— Ciekawe — odparłem i wstałem z krzesła. — Za chwilę ten człowiek weźmie te obcążki i zacznie wyrywać ci paznokcie. Nie znam takiego, który nie zemdleje przy piątym. Zemdlejesz, ten mięśniak cię ocuci wiadrem wody. Zerwiemy te z rąk, a potem z nóg. Będziesz wył jak zarzynane prosie. Masz minutę na podanie informacji – dodałem i spojrzałem na zegarek.
Nie spękał. Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem z pomieszczenia. Moi ludzie wiedzieli, co robić. Zamknąłem drzwi i oparłem się o nie. Pomimo wytłumienia słyszałem, jak wyje z bólu i krzyczy. Pojawił się „Kola”.
— Polacy chcą rozmawiać — poinformował mnie.
— Koleńka, nie teraz, widzisz, że obrabiamy skarbnika. Powiedz im, że potem, jak wyciągniemy z niego dane – odparłem.
Skrzywił się nieco. Zdawał sobie sprawę, że musi wrócić do tych przydzielonych nam żołnierzy i na niego spadnie tłumaczenie.
— Śmigaj do Syryjczyków, może coś wyciągnęli z tych goryli — dodałem po chwili.
— Tak jest — odparł zadowolony i jak z procy wystrzelony, ruszył w kierunku syryjskiej strefy portu.
Gdy zniknął, wróciłem do pomieszczenia. „Buran” chlusnął wiadrem wody w leżącego na podłodze skarbnika.
— Wstawaj, kutasie, jeszcze nie skończyliśmy — pocieszył nieszczęśnika.
— Postaw go na stojąco — rozkazałem.
Pod moją nieobecność zdołali zerwać mu wszystkie paznokcie z prawej dłoni.
— I jak sobie teraz wytrzepiesz tego małego fiutka? — zapytałem, lustrując niewielkie przyrodzenie araba.
— Wsadzę go tobie w pysk, ruska świnio — odparł.
— „Wołk”!!!
Potężny kop w kroczę „Wołka”, powalił go na podłogę. Zwijał się z bólu, leżąc na ziemi. Zdałem sobie sprawę, że ciężko go będzie złamać fizycznymi metodami. Należało przejść do drugiej części przesłuchania.
— Posadźcie go — poleciłem.
W jego wzroku dojrzałem jakiś błysk zadowolenia. Myślał głupek, że jest taki twardy i że spasujemy. Nie wiedział, co go jeszcze czeka.
— Nie będziemy cię już bili ani zrywali paznokci. Pokazałeś, jaki jesteś twardy, podziwiam – zacząłem, dostrzegając delikatny uśmieszek na jego twarzy. — Pewnie jesteś ciekaw, co zrobimy. Powiem ci, ale muszę jeszcze chwilę poczekać, bo być może twoi chłopcy są bardziej rozmowni – dodałem.
Miał nadzieję, że dowie się tego już teraz. Grałem na zwłokę. Nic tak nie działa na psychikę, jak niepewność co do tego, co twój kat zrobi za chwilę, a takim katem byłem w tej chwili ja. Rozłożyłem przed nim trzy fotografie zakładników.
— Nie zmuszaj mnie, bym zrobił to, co chcę zrobić — poprosiłem. — Powiedz tylko, gdzie oni są teraz, a zakończymy tę rozmowę — dodałem.
Nie spasował, nie poddał się. Widziałem to w jego wyrazie twarzy. Nakazałem „Wołkowi”, by poszedł po „Kolę”. Wrócił z nim po chwili.
— Nic z nich nie wyciągnęli — usłyszałem.
— Bierz ludzi i przyprowadźcie tu wszystkich z wyjątkiem tej służącej — rozkazałem.
Dojrzałem dziwny wyraz twarzy przesłuchiwanego. Coś w nim drgnęło. Być może przewidywał, jaki będzie mój następny ruch.
— Daję ci ostatnią szansę, drugiej już nie będzie — ostrzegłem.
Zgrywał twardziela nadal. Z pewnością myślał, że blefuję. To miało okazać się po chwili.
— Kapitanie, są — poinformował mnie „Kola”.
— Dawaj kierowcę — rozkazałem.
„Buran” wprowadził „drivera”. Podszedłem do wystraszonego araba. Cały się trząsł ze strachu. Syryjczycy go mocno obrobili, nie na tyle jednak, by nie zdawał sobie sprawy, że czeka go kolejna katownia.
— Twoje życie w jego rękach — wycedziłem przez zęby, spoglądając nieszczęśnikowi prosto w twarz.
Bał się, to się widzi i czuje. Nasz skarbnik był niewzruszony, najprawdopodobniej nie wierzył, że jestem w stanie zabić jego kamrata.
— Moi poprzednicy w 1985 roku z „Wympieła” za zabicie jednego z naszych dyplomatów w Bejrucie i porwanie dwóch innych, tak jak teraz, pojmali jednego z bossów organizacji, już nie pamiętam, czy był to Hamas, czy Hezbollah. Skąd mogę pamiętać, jak wtedy byłem dzieckiem? Wykastrowali go, a jego narządy w paczuszce wysłali do siedziby organizacji. Tamci momentalnie zwrócili porwanych. My, w przeciwieństwie do państw zachodnich, nie pierdolimy się z terrorystami – przypomniałem mu to zajście.
Oj, jak mu ten specyficzny uśmieszek zgasł, a jego kierowca zsikał się w portki.
— Nie będę taki barbarzyński jak oni, teraz DHL dowozi większe paczki, wpakujemy twojego kierowcę całego — dodałem i wyciągnąłem szturmowy nóż z bocznej kieszonki spodni.
— Nie zrobisz tego, ruski śmieciu — rzucił, a ja w tym momencie jednym sprawnym ruchem poderżnąłem kierowcy gardło.
Ten padł na podłogę, która po chwili stała się wokół niego czerwona od krwi. Nasz skarbnik chciał się podnieść z taboretu, lecz „Buran” usadził go z powrotem.
— Patrz, zrobiłem — stwierdziłem. — Przyprowadźcie jego córkę — dodałem. — Daję ci wybór: czy starszą, czy młodszą?— zakończyłem.
Zawył jak zarzynane zwierzę. Ponownie chciał podnieść się z taboretu. Mój człowiek znów musiał go przytrzymać.
— Zabiję cię, zabiję cię, ruski skurwysynu — rzucał bezradnie, nic nieznaczące groźby.
— Na pewno? Kiedy i jak? Na razie to ja zabijam twoich ludzi – stwierdziłem, ponownie podkreślając fakt, i zbliżyłem się do tego ludzkiego ścierwa. Chwyciłem go za włosy i przybliżyłem swoją twarz do jego ucha. — Zadałem ci pytanie, którą twoją córkę mam zabić pierwszą? Czegoś nie rozumiesz? – szepnąłem.
Miotał się wściekle, lecz trzymany przez „Burana” nie mógł nic zrobić. Wył tylko, widząc swoją niemoc. Czułem, że za chwilę pęknie.
— Starszą, młodszą wyślemy do sierocińca w Biesłanie, tam, gdzie twoi pobratymcy zgotowali piekło innym dzieciom. Już się nią tam odpowiednio zajmą – zadecydowałem za niego.
Zawył jak szaleniec, gdy „Kola” wprowadził piętnastoletnią wystrachaną dzierlatkę. Otarłem zakrwawiony nóż o swoje spodnie. Lewą ręką chwyciłem dziewczynkę za włosy, a prawą przyłożyłem ostrze noża do jej szyi.
— Ostatnia szansa przed tobą: namiar na naszych albo życie twojej córki — wyręczył mnie „Wołk”.
Przyłożyłem ostrze noża bliżej, tak że delikatnie nacięło delikatną skórę szyi dziecka. Na stali ostrza pojawiła się delikatna strużka krwi. Dziewczynka zaczęła płakać.
— Tato — wydobyła z siebie przerażonym głosem.
— Liczę do trzech, „Kola”, przyprowadź drugie dziecko — z trudem przeszło mi to przez gardło, lecz taka była potrzeba.
— Tak jest.
— Raz. Dwa… – zacząłem odliczanie.
— Powiem!!! Kurwa!!! Powiem!!! – krzyczał jak szalony.
Patrzył na mnie wzrokiem szaleńca. Gdyby mógł, skoczyłby mi do gardła.
— Mów — rzuciłem, odsuwając nóż od szyi dziecka. — „Wołk”, zapisuj wszystko — dodałem.
Dziewczynka zemdlała i upadła na ziemię. Nie ruszało mnie to. Cały czas przed oczami miałem moją Tamarę. Przez takich skurwysynów jak ten, to biedne dziecko było kaleką do końca życia. Zabrali jej wszystko – kochających rodziców, rodzeństwo, szczęśliwe dzieciństwo. Pozostałem jej ja i ona o tym dobrze wiedziała. Przede wszystkim ja, Katia i Nadia. Zabiłbym tę arabkę, podobnie jak i tę drugą. Oszczędziłbym tylko tę palestyńską służącą, ona nie była niczemu winna, jej nie potrafiłbym zabić.
— Stój, stój, kapitanie, potrzebuję gwarancji!!! — krzyknął, widząc, że mam zamiar wyjść z pomieszczenia.
— O gwarancjach porozmawiamy, gdy powiesz nam o tym, co nas interesuje — zbyłem go, nie mając zamiaru dawać mu żadnych gwarancji.
Dla mnie był terrorystą, a z nimi się nie negocjuje. Po drugie, w takich sprawach musiałem zasięgnąć opinii Centrali. Oni byli władni dać mu jakieś obietnice. Byłem za niskim pionkiem w tej grze, zwykłym wyrobnikiem, człowiekiem, który dowodził grupą od czarnej roboty.
Gdy zamknąłem drzwi po drugiej stronie, oparłem się o nie. Musiałem ochłonąć. Czułem się, jakbym przewalił wagon węgla. Nie, nie czułem zmęczenia fizycznego, byłem wypluty emocjonalnie i psychicznie. Przed chwilą zabiłem z zimną krwią człowieka, to, że był śmieciem i terrorystą, było poboczne. Kurwa, po raz kolejny zabiłem człowieka, a jego krew miałem na swoim mundurze. Nie zabiłem go w walce, a to co innego. Zabiłem go… no właśnie. Nie zabiłem – zarżnąłem.
„Bo kurwa taka była potrzeba” – rozgrzeszyłem się momentalnie.

+++++

Nasz ptaszek zaczął śpiewać jak z nut. „Wołk” z „Akułą”, ze wsparciem „Prioma” jako tłumacza i z ubezpieczeniem w postaci „Burana” i „Koli” wyciągali z niego wszystkie potrzebne informacje. Wiedział sporo, a nasze przypuszczenia dotyczące portu docelowego w Libanie się sprawdziły. Mieli skurwysynki zamiar przerzucić zakładników do Syrii, a potem, gdy sprawa nieco przycichnie, po dwóch-trzech dniach przez zieloną granicę przetransportować ich do Iraku. W Syrii z pojmanymi żołnierzami rosyjskimi nie czuli się pewnie, byliśmy na miejscu i istniało ryzyko, że ich odbijemy. W Iraku niby stacjonowali Polacy, lecz po macierewiczowej czystce wywiad i kontrwywiad Polaków był rozwalony na cztery wiatry, a szkoda, bo i oni w dawnych czasach mieli tutaj dobrą siatkę wywiadowczą, co pokazała operacja ewakuacji amerykanów z Iraku.
Wałkowali go ponad dwie godziny, wyciskając z gada wszystko, co było możliwe, choć w pewnej chwili się zaciął i zażądał rozmowy ze mną. Byłem już po rozmowie z Moskwą i wiedziałem, co mogę mu obiecać. Osobiście mi to nie pasowało, ale cóż, rozkaz to rozkaz.
— Powiedziałem już, tyle że mogę liczyć na jakąś ochronę od was? — przetłumaczył mi jego pytanie „Priom”.
— Tak, oczywiście — odparłem.
— Więc?
— Jest takie piękne, zamknięte dla innych rosyjskie miasto Norylsk. Znajduje się za kołem podbiegunowym, tam dla was znaleziono miejsce. Nikt was tam nie znajdzie, to zamknięta enklawa, bardzo bezpieczna – oznajmiłem naszemu ptaszkowi.
Gdybym ja dostał tam przydział, to ze służbowego pistoletu palnąłbym sobie w łeb. Miasto, gdzie w zimie śnieg jest czarny od zanieczyszczeń, w powietrzu czuć zapach siarki, a długość życia mieszkańców jest o 10 lat krótsza niż w reszcie miast Rosji. Słowem super miejsce na zamieszkanie. W szczególności dla arabskiej rodziny, przyzwyczajonej do ciepłego klimatu. Jebało mnie to, odpowiednie miejsce dla takiego ścierwa jak on i jego rodzina, bo na tę służącą był inny plan. Jako pierwsza, bez żadnych nacisków, podjęła współpracę, wskazując, gdzie tamci mieli jeszcze swoje mieszkania. Niby wykształcony, a taki głupi, cieszył się z propozycji, a może zdawał sobie sprawę, że to jedyna szansa, by przeżyć.
Drugiego z goryli zlikwidowali Syryjczycy. Oni też zajęli się moją ofiarą. Co mieli z nimi zrobić, mnie nie interesowało. Podjęli się zadania likwidacji tych ciał i czy one poszły na pasze dla bydła, czy też pochowali ich gdzieś w bezimiennej mogile na cmentarzu, to mnie nie serdecznie waliło.
— A jeszcze jedno, na wypadek, gdybyś nas wstawił na minę: za każdego naszego zabitego w czasie akcji lub zakładnika jedna osoba z twoich bliskich traci życie — powiedziałem.
Podniósł się zza stołu, wyraźnie zdenerwowany.
— Spokojnie, ty wybierzesz, przecież jesteś najważniejszy, musisz przeżyć, twoja żona i dzieci nam nic nie powiedzą, nie masz się o co martwić. Ty przeżyjesz – dodałem, wychodząc z pomieszczenia.
Miałem już wstępne dane, ale brakowało mi informacji o głównym przywódcy tej organizacji, a nawet jego portretu pamięciowego. Nasz skarbnik zapewniał, że nie kontaktował się z nim osobiście, zawsze tylko przez e-mail i telefon. Numer, który miał zapisany w swojej komórce, był już nieaktywny. Ich boss zmieniał numer co chwila. Na tę chwilę najważniejszym zadaniem było odbicie zakładników i na tym musiałem się skupić. Jak najszybciej skontaktowałem się z Moskwą. Dali mi zielone światło i zapewnili, że dostanę pełne wsparcie z sił, które są tutaj, a w razie potrzeby będą w stanie coś przerzucić. Mogłem zacząć planować akcję odbicia zakładników.

+++++

W trybie alarmowym zebrałem wszystkich, łącznie z Polakami. Centrala już ruszyła swoich agentów w tej okolicy, by obserwowali budynek i okolice. Tak, nasi uprowadzeni nie byli już na łodzi, byli w budynku. Konkretnie w kompleksie trzech budynków blisko siebie, położonych w pobliżu portu/przystani Al Abdeh. Nie zebrałem ludzi w sali konferencyjnej, nie chciałem budzić dowodzącego „Kuzniecowem” o tej porze, a tam była odpowiednia sala konferencyjna. Nie do końca ufając, czy nasze kwatery nie mają pluskiew syryjskich, wziąłem wszystkich na plażę przy porcie.
— Coś wiemy? — zapytał mnie „Andkor”.
— Tak, wreszcie mamy ich lokalizację i wiemy, gdzie są — odparłem.
— To lećmy, na co czekamy do jasnej cholery — wyrzucił z siebie młody podporucznik.
„Nagleniec, furiat, w gorącej wodzie kąpany” – pomyślałem w pierwszej chwili.
Wszyscy usiedli na piasku w kółeczku. Wziąłem patyk i zacząłem rysować na nim sytuację taktyczną.
— Budynki znajdują się tutaj, są od linii brzegowej w dość sporej odległości, tu mamy drogę… — zacząłem.
— Czy wy nie macie czegoś lepszego, zdjęć, prezentacji, co to kurwa jest, będziesz nam tu rysował plan na piasku — przerwał mi ten „Góral”.
— Pan go uspokoi, panie kapitanie, a przede wszystkim mam pytanie do pana, panie młodszy lejtnancie. Co pana wiąże z zakładniczką? – wyrzuciłem z siebie, bo ten gość mnie delikatnie wkurwił.
Nastała cisza. Nagle porucznik zamilkł. Zgasiłem jego zapał. Czułem, że uderzyłem w czuły punkt.
— Ponawiam pytanie — nie zamierzałem tego tak puścić — I żądam natychmiastowej odpowiedzi — dodałem.
Nastała głucha cisza. Polacy patrzyli po sobie, jakbym zadał im pytanie, czy kiedyś kopulowali z kozą. Nikt nie kwapił się do odpowiedzi. Musiałem to przerwać.
— Kapitanie „Andkor”, nie otrzymałem odpowiedzi, a od tego zależy, czy wprowadzę was dalej w sytuację taktyczną. Nie otrzymam odpowiedzi – jutro wsadzam was w autobus i wywiozą was do UNDOFU. Sam dam sobie radę – zagroziłem.
— To jest sympatia „Górala”, mieli się zaręczyć po misji — usłyszałem wreszcie.
— Czy was tam w Polsce pojebało, dajecie mi tu emocjonalnie związanego człowieka — wyrzuciłem z siebie i ciężko było mi to zrozumieć.
Toż to podstawowy warunek, by nie wysyłać delikwenta na misje odbicia bliskiej osoby. Procedury procedurami, lecz w jakiś sposób starałem się zrozumieć tego chłopaka. Chciał dobrze, nie mógłby sobie wybaczyć, że tu nie jest, ale na miły Bóg, od czego są przełożeni?
— Nie, nie jestem zgodnie z prawem… — zaczął się teraz tłumaczyć podporucznik.
— Nikt panu nie dał głosu, młodszy lejtnancie. Jak wół pierdzi, to obora słucha. Jeszcze ja tu kurwa dowodzę – postawiłem go do pionu. — Kapitanie „Andkor”, pan uspokoi swojego człowieka i przekaże mu, że zostaje wyznaczony do grupy wsparcia, tu na miejscu — dodałem.
„Góral” wstał, widziałem w jego wzroku wściekłość. Gdyby mógł, skoczyłby mi do gardła.
— „Góral”, kurwa, usiądź — usadził go „Andkor”.
Posłuchał się przełożonego. Usiadł. Mogłem spokojnie kontynuować swój plan działania.
— Kogo pan wyznaczył od siebie panie kapitanie „Andkor”? — zapytałem.
— „Pikora” — ma doświadczenie w walce na platformach, „Brysiek” ma doświadczenie z Jugosławii, „Hart” i „Jaśko”, oraz ja — usłyszałem w odpowiedzi.
— Za dużo, biorę pana „Pikora” tego „Harta” i „Jaśko”, nie jest mi potrzebny drugi specjalista od broni zespołowej. Potrzebuję operatorów. Ten „Brysiek” zostaje w grupie odwodowej razem z trojgiem ludzi z tutejszego specnazu, plus drugi pański człowiek o ksywce „Pumciak”. Jeżeli pan chce kogoś podmienić, to ostatnia szansa – zadecydowałem, dając polskiemu kapitanowi jeszcze szansę manewru.
Był spoko, dlatego tak postąpiłem. Zawsze decydowałem i nie było dyskusji. To był wyjątek.
— Pozostaje tak, jak pan określił — usłyszałem w odpowiedzi.
— Jebcie się — usłyszałem cichy szept podporucznika.
— Słyszałem to, kurwa — zareagowałem natychmiast.
— Sebastian, wypierdalaj stąd! — momentalnie zareagował „Andkor”.
Zwolniłem swoich ludzi, Polak postąpił tak samo. Zostaliśmy sami.
— Przepraszam za niego, jest zabujany w tej ratowniczce — zaczął się tłumaczyć polski kapitan.
— Rozumiem, ale musi pan trzymać swoich ludzi na krótkiej smyczy, szczególnie tego. To lider, podziwiam takich, ale jest zbyt emocjonalnie związany. Pan rozumie, nie mogę – odparłem.
Dostrzegłem, że zrozumiał.
— Dlaczego nie możemy operować swoją bronią, tylko waszą, swoją znamy ja własną kieszeń — zapytał.
— Kapitanie, nie wiem, jakie zadania pan wykonywał na misji, ale pewnie w mundurze, z nieśmiertelnikiem i w ramach konwencji genewskiej. My tu działamy, a jakby nas nie było. Deponujecie nieśmiertelniki u nas, zakładacie mundury stareńkie, takie, jakie mają terroryści, Broń jest nie do namierzenia, bo ma spiłowane numery. Jesteśmy duchami, akcja odskok i nas nie ma. Jak coś pójdzie nie tak, to nie chroni nas żadna konwencja, a przecież te chuje jej nie przestrzegają. Zginiesz, te jebane arabusy albo cię zakopią gdzieś tam, albo wpierdolą do morza, albo chuj wie co. Walczyłem z nimi, wiem, co potrafią zrobić. Lepiej wycofaj swoich ludzi, jak się o nich boisz. Zrozumiem. Liban o nas nie wie, Syryjczycy też nie dostaną informacji. Dla mnie najważniejsza jest ta trójka ludzi, oni czekają na nas — rozpocząłem — Musimy mieć wspólna broń, kwestia amunicji i wymienności, wasza jest znakowana, nasza czysta, a jeżeli nie to z rejonu działań wojennych, nikt jej nie namierzy, myślisz, że ta starsza jest gorsza, nie jest sprawdzona? — dodałem.
— Nie, nie wycofam moich ludzi, a jak kwestia dowodzenia? — zapytał i zdawałem sobie sprawę, że to pytanie, wcześniej czy później padnie.
— Dowodzę osobiście, moim zastępcą jest „Wołk”, potem ty i „Akuła”. Obiecaj mi, że jakby w razie czego to wyprowadzisz moich ludzi – odparłem i zarazem poprosiłem.
Jego wzrok mówił sam za siebie. To pytanie było nie na miejscu. My ludzie z jednostek specjalnych nie powinniśmy prosić w ten sposób. To normalne, ale, na wszelki wypadek chciałem mieć pewność.
— Obrażasz mnie w ten sposób.
Poczułem się głupio. Nie powinienem. Chwyciłem go za dłoń.
— Wiem, ale w przeciwnej sytuacji, nie poprosiłbyś o to samo? — zapytałem.
Kiwnął głową na znak, że zrobiłby to tak samo, jak ja. Objąłem go obiema dłońmi i przytuliłem po męsku do siebie. Chwilę klepaliśmy się wzajemnie po plecach. Było to naturalne.
— Na co czekamy teraz? — zapytał.
— Na dane z rozpoznania i dokładne mapy, plan jest klepnięty. Chyba czas iść spać. Jutrzejsza noc będzie najważniejsza – odparłem.

Rosyjska baza morska w Tartus, Syria, następny dzień, godziny poranne.

Od rana trwały intensywne przygotowania do planowanej akcji. Ostatnie zajęcia na strzelnicy, omówienie, kto z kim będzie współdziałał, oraz podział ludzi do dwóch śmigłowców. My realizowaliśmy swoje zadania, piloci analizowali profile terenu i miejsca potencjalnego desantu. Współdziałający z nami batalion walki radioelektronicznej przestawiał na odpowiednie sektory systemy antenowe. Słowem, maszyna ruszyła i działała bez zakłóceń.
Każdy, kto miał bezpośrednio stawić czoła przeciwnikowi, miał już przydzieloną broń. Nie kombinowałem zbytnio w tej kwestii – operatorzy uzbrojeni byli w subkarabinki AKS-74UB z tłumikiem dźwięku PBS-5. Operatorzy broni zespołowej („Buran” i „Kola”) mieli takie same subkarabinki, lecz dodatkowo z podwieszanymi wyciszonymi granatnikami 30 mm GSN-19. Jedynym, który miał inną broń, był nasz snajper „Patron” – dysponował wyciszonym karabinem WSS „Wintoriez”. Zrezygnowałem z karabinu maszynowego, nie przewidywałem długiej walki, a i przeciwnik nie był regularnym wojskiem. Karabin maszynowy waży, jest długi i trudno go ukryć. Kosztem jego wzmocniłem grupę dodatkowym AK-74UN z podwieszanym granatnikiem.
Jako broń krótką wszyscy posiadali wytłumione rewolwery OTs-38 konstrukcji Stieczkina. To niezawodna, bardzo cicha broń. Jej wadą była mała pojemność bębna (5 naboi), jednak celność i skupienie na 50 metrach były zadowalające. Na plus tego wyboru działało to, że w taką broń uzbrojone były jednostki specjalne armii syryjskiej. Polacy nieco się krzywili, lecz w końcu się zgodzili.
Pozostałe uzbrojenie, takie jak granaty flash-bang i klasyczne granaty zaczepne, również były standardowe i jednolite w swoich typach. W kwestii noży szturmowych dałem wszystkim wolny wybór.
Dla każdego przygotowano używany komplet umundurowania, które kiedyś nosiła armia libańska, pochodzący z amerykańskiego demobilu. Tu był swoisty miszmasz – trafiały się też bluzy i spodnie w pustynnym niemieckim „Flecktrammie” oraz pojedyncze elementy z demobilu armii brytyjskiej. W ten sposób chcieliśmy upodobnić się do naszego przeciwnika. W przypadku ucieczki lub niepowodzenia łatwo można było wtopić się w tłum, nie wzbudzając podejrzeń.
Elektronika pozostała rosyjska. Stroboskopowe lampy, noktowizory osobiste, radiotelefony i inne niezbędne gadżety elektroniczne musiały charakteryzować się niezawodnością i kompatybilnością z siłami, z którymi współpracowaliśmy. Tu nie było mowy o dowolności i improwizacji. Każdy z nas miał także znacznik widoczny w podczerwieni, abyśmy się wzajemnie nie powybijali.
— Panowie, teraz godzina przerwy. Kto chce, niech napisze list do bliskich i zostawi adres, dostarczymy, gdyby coś. Nie możemy tego wykluczyć. Gdy się widzimy za godzinę, nie chcę znaleźć u nikogo rzeczy osobistych, telefonów i nieśmiertelników. Kto się nie czuje na siłach, ma teraz czas, by to powiedzieć. Wszyscy zrozumiemy. Lepiej teraz zostać, niż zawieść w walce – wypowiedziałem wyuczoną formułkę, którą musiałem jeszcze powtórzyć bezpośrednio przed wylotem.
Nikt się nie zgłosił. Widziałem poważne miny swoich ludzi i Polaków.
— Widzimy się za godzinę — dodałem po chwili.
Skierowałem się do kontenera mieszkalnego. „Akuła” wyszedł z niego i poszedł na zewnątrz. Takie listy nie pisze się w obecności innej osoby. Czasem trzeba coś powiedzieć na głos, skupić myśli, a obecność innej osoby rozprasza. Nikt nie pisze tego ot tak, nie ma jednego przygotowanego szablonu. Za każdym razem te hipotetycznie ostatnie słowa do bliskich są inne.
Wyciągnąłem z kieszeni długopis i wziąłem kartkę A4.
„Kochane moje dziewczyny,
Wiedzcie, że byłyście dla mnie całym światem, ale czasami ten zły świat potrzebuje mnie, bym zrobił na nim porządek.
Katiu, kochana moja, opiekuj się naszymi córeczkami i wychowaj je na dobrych ludzi.
Tamarko, wybacz mi za to, co Ci zrobiłem, pomagaj mamie, jak tylko możesz najlepiej. Jesteś mądra i śliczną kobietką i wiem, że to zrobisz.
Nadiu, skarbie mój, moja malutka kruszynko. Słuchaj się mamy i starszej siostry bądź grzeczna i nie płacz za tatą. Mnie już nic nie boli i jest mi tutaj dobrze.
I Ty, moja najmłodsza córeczko, szkoda, że Cię nie poznałem, że nie było mi dane Cię zobaczyć, przytulić i dotknąć. Wiedz jednak, że kocham Cię bardzo mocno.
Przepraszam za wszystko, co Was złego spotkało z mojej strony. Wybaczcie mi.
Będę Was strzegł stąd, jak tylko najlepiej umiem.
Kocham Was nad życie.
Wiktor”.
Odłożyłem długopis i wyciągnąłem z szuflady białą kopertę. Zalepiłem ją i zaadresowałem.
„Wrócę, muszę wrócić”
Usłyszałem pukanie do drzwi.
— Wejść — krzyknąłem.
W otwartych drzwiach dostrzegłem kierownika sekcji wywiadowczej.
— Wiktorze, mamy dane, a do naszego ptaszka zadzwonił jego boss — oznajmił mi porucznik.
— Mów — od razu wróciłem na właściwe tory.
— Przerzut dzisiaj w nocy, łodzią, coś mówili, że przed świtem, na moje oko druga, do trzeciej nad ranem, bo potem już dnieje.
— Gadał normalnie ten skurwysyn, nic nie dojrzałeś podejrzanego? — zapytałem, obawiając się, że skarbnik mógł jakimś słowem-kluczem ostrzec swoich pobratymców.
— Osobiście dałem mu telefon i byłem przy nim. Gadał normalnie i rzeczowo. Nie odważyłby się odjebać takiego numeru. Był przy tej rozmowie pański człowiek – „Wołk”. Przystawił młodszej córce tego chuja nóż do gardła. Nie ma takiej opcji – uspokoił mnie.
„Wołk” – perfekcjonista w każdym calu. Nie poszedł pisać listu i wypoczywać, tylko sprawdził, co się dzieje z naszym gagatkiem. Błogosławiłem go za to.
— Tu są dane z rozpoznania agenturalnego. Kurwa, trudny obiekt, oddalony, ale na swój sposób blisko portu. W środku według naszych ludzi jest osiem-dziewięć celów, w tym w bocznym budynku kolejnych dwóch lub trzech – dodał, wręczając mi zrobione zdjęcia, ze wskazaniem lokalizacji budynku, potencjalnych pozycji oraz luźne zapiski dotyczące uzbrojenia naszych nieprzyjaciół.
— Jakieś bliższe dane o zakładnikach?
— Nie.
— Dziękuję.
— Powodzenia.
Zamknął drzwi za sobą. Wstałem zza stolika i wyszedłem przed kontener. Minąłem się z „Akułą”.
— Odpoczywaj, nie marnuj sił — poleciłem.
Skierowałem się do miejsca, gdzie przetrzymywano naszych więźniów. Nie było tam mojego zastępcy. Wartownik z piechoty morskiej poinformował mnie, że ten udał się do siebie. Tam też go nie zastałem. Jego współspacz – „Patron” zaprzeczył, by ten tu się pojawił po zajęciach. Mogłem tylko przypuszczać, gdzie mógł skierować swe kroki, i tam też się udałem.
Kontener mieszkalny dla gości był na skraju i nieco na uboczu. Miałem zamiar zapukać, lecz coś mnie od tego odwiodło. Dyskretnie zbliżyłem się do okna i, stojąc tak, by być niezauważonym, spojrzałem do wnętrza.
Był. Stał, głaszcząc Janę po twarzy. Ta kompletnie naga rozpinała guziki jego munduru, całując go namiętnie w usta. Powinienem przerwać i odejść, lecz coś mnie trzymało i nie pozwalało tego zrobić. Pochłaniałem kolejne obrazy, gdy dziewczyna zaczęła całować jego nagi tors, a on zatopił swe usta w jej włosach. Byłem świadkiem ich pieszczot, jakże sensualnych, naturalnych i pięknych. „Wołk” poddawał się jej i nie robił nic, na co ona nie wyraziłaby zgody. Tak mi się wydawało. Muskała jego nagi tors swoimi delikatnymi i zmysłowymi usteczkami. Nie ominęła żadnego skrawka jego klatki piersiowej. Wzięła jego dłonie i nakierowała na swoje krągłe, nieduże, lecz jędrne piersi.
On na swój sposób zachwycał się nimi, delikatnie je masując, a po chwili zaczął składać tam pocałunki. Libanka odchyliła głowę do tyłu, poddając się jego delikatnym pieszczotom. Obiema dłońmi mierzwiła jego włosy.
„Odejdź, zostaw ich”
Delikatnie wycofałem się spod okna. Nie, nie w moim stylu było, by ich podglądać. Na swój sposób zazdrościłem mu i w głębi duszy kibicowałem temu uczuciu.
Wróciłem do swojej kwatery. „Akuła” leżał na łóżku ze słuchawkami na uszach. Gdy mnie dostrzegł, chciał wstać, ale dałem mu znak ręką, by pozostał na miejscu.
Znów usłyszałem pukanie do drzwi, w momencie, gdy zwaliłem się na kojo.
— Tak, wejść — rzuciłem.
W drzwiach stał polski podporucznik. Podniosłem się z łóżka.
— Czy możemy porozmawiać na osobności, kapitanie? — zapytał.
Kiwnąłem głową na znak, że się zgadzam. Wstałem z łóżka i wyszedłem na zewnątrz.
— Słucham — powiedziałem, gdy znaleźliśmy się przy jednym z niezamieszkałych kontenerów.
Otworzył się. Słuchałem go w skupieniu, a on mówił. Mówił o swojej miłości do tej kobiety, o tym, jak bardzo mu na niej zależy. Opowiadał historie ich związku. Nie mógł kłamać ani bajerować – to było zbyt realne i na swój sposób piękne. Przeprosił mnie za wczorajsze zachowanie. Wspomniał o jakimś Radku, który zginął. Słowem, scenariusz na dobry film akcji.
Zdawałem sobie sprawę, do czego dąży. Nie miałem zamiaru cofać swojej decyzji ani dawać mu złudnych nadziei.
— Rozumiem cię i zadziałałbym podobnie, może nie tak ostro, ale biorę to na karb twojego młodego wieku — zacząłem. — Wiedz jednak, że podjętych decyzji nie cofam. Będąc tutaj na stanowisku dowodzenia, też masz udział w walce. My tam będziemy tylko operatorami zależnymi od pilotów, ludzi z zakłóceniówki, logistyki, a nawet od gównianego kucharza, bo i ten, jak spierdoli danie, to dostaniemy sraczki i dupa z zadania – dodałem.
Po jego wyrazie twarzy zauważyłem, że nie o taką odpowiedź mu chodziło. Chciał mnie przekonać, bym wziął go na akcję bezpośrednią. Nie mogłem tak postąpić.
— Skoro mam zostać tutaj, to obiecaj mi, przysięgnij, że ją uratujesz, daj słowo oficera — mówił, mając prawie łzy w oczach.
Objąłem go i przyciągnąłem bliżej siebie. Klepałem po plecach jak „Andkora” wtedy w nocy. Ten młody oficer musiał naprawdę kochać tę ratowniczkę.
— Masz moje słowo, słowo oficera jednostki „Wympieł”. Dostaniesz ją całą i zdrową, jeśli jeszcze żyje – zapewniłem go.
Nie wiedziałem, czy go to uspokoiło. Odchodząc, podał mi swoją dłoń. Uścisk jego dłoni był mocny i męski.
— Nie zawiedź mnie.
— Nie zawiodę — odparłem.

Okolice Al Abdech, Liban, kompleks budynków niedaleko portu, późne godziny popołudniowe.

Od kilkunastu godzin byli więzieni w budynku mieszkalnym. Klaudia nie wiedziała, gdzie i o której porze ich przywieziono. Założyli jej i Aloszy jutowe worki na głowę i wrzucili na pakę dostawczego samochodu. Było chłodno, więc albo to był wczesny poranek, albo późne godziny popołudniowe. Wcześniej jeszcze gdzieś się zatrzymali na kilka lub kilkanaście godzin. Gdzie i jak długo, tego nie wiedziała? Zdawała tylko sobie sprawę, że tamte godziny spędziła w tym samym miejscu – pod pokładem jakiejś jednostki pływającej, gdyż czuła specyficzne kołysanie pokładu.
Nie wytrzymałaby tam chyba dłużej, choć człowiek potrafi wytrzymać wiele. Wszechobecny smród moczu, bo załatwiali się tam, gdzie przebywali, i co gorsza, kału, bo za przeproszeniem, srali też tam, a obok leżało ciało Denisa. Zesztywniałe, zimne i wydzielające specyficzny zapach trupa.
Prześmierdła tą kakofonią zapachów. Na dodatek sama czuła, że śmierdzi. Pod pokładem było gorąco. Razem z Aloszą kisili się we własnym pocie. Ona, czyścioszka, nie zmieniała bielizny już od trzech dni. Zapach moczu zmieszany z tym, co unosiło się w powietrzu, oraz zapach spod pachy i tam z dołu. Ohyda. Czuła się jak troll, jak bezdomna, która nie dba o higienę. Cała skóra ją swędziała. Oddałaby wszystko za dwuminutową kąpiel w morzu. Kurwa, nawet w Bałtyku w lutym, byle tylko pozbyć się tego smrodu, który przylepił się do jej ciała.
W piwnicy tego domostwa tkwiła z Aloszą. Ten starał się ją pocieszać, jak tylko mógł, lecz dostrzegła w jego zachowaniu, że bał się tak samo, jak ona. Co zrobili z Denisem, tego nikt z nich nie wiedział. Nie był już z nimi. Wtedy gdy się ocknęła i gdy lekarz miał w ramionach jego zwłoki, pożegnała się z nim.
— Śpij, odpoczywaj, Denis, jestem tu z tobą — wyszeptała i pocałowała go w czoło.
Nie mogła już dłużej wytrzymać, swędziała ją cała skóra. Tam na dole czuła, jak przesiąknięte moczem i wydzieliną z pochwy majtki cuchną. Nigdy nie doprowadziła się do takiego stanu.
Ryzykując kolejny cios w twarz, a potem w brzuch, powstała i zaczęła walić w drzwi. Alosza patrzył na jej działania z niedowierzaniem i strachem w oczach.
— Biełka, zabijesz nas — rzucił.
Stał przed nią zamaskowany Arab z wycelowanym w jej brzuch „kałasznikowem”.
— What do you want? — zapytał łamaną angielszczyzną.
— Bath, shower, please. I am, a woman, please – poprosiła.
— Wait — usłyszała, a drzwi zamknęły się jej przed nosem.
Alosza tkwił skulony w rogu pomieszczenia. To w przeciwieństwie do tego, co przeszli pod pokładem było „Hiltonem”. Dostawali regularnie jeść i pić. Mogli wychodzić za potrzebą, gdy tylko to zgłosili. Posiłki były lepsze i zjadliwe.
Wróciła na swój leżący na posadzce siennik. Nim zdołała się położyć, drzwi ich celi otwarły się, Zauważyła w nich tego wartownika i tego Araba, który w stopniu dobrym znał język angielski.
— Chcesz się wykąpać? — zapytał.
— Yes, please — odparła.
— Wstań i chodź — rzucił krótko.
— Biełka, nie rób tego, proszę cię — usłyszała od Aloszy po rosyjsku.
Wartownik wpadł do ich pomieszczenia i zdzielił go kolbą w twarz.
— No, please, no — wyrzuciła z siebie.
Ten z lepszym poziomem angielskiego powstrzymał tamtego. Wracając od lekarza, pochwycił ją za ramię i pociągnął za sobą. Poddała się tym działaniom. Prowadzili ją w nieznane miejsce. Nigdy tam jeszcze nie była. Pamiętała tylko, że nie pokonywała schodów.
Wprowadzili ją do niewielkiego pomieszczenia, które oświetlała żarówka o małej mocy. Dostrzegła miednicę wypełnioną wodą, jakiś skrawek szmaty, który miał być ręcznikiem, i szare mydło. Stanęła przed tym i odwróciła się do tyłu. Obaj terroryści stali w drzwiach i nie mieli zamiaru zostawić jej samej.
„Pies ich jebał, ja jestem najważniejsza” – przemyślała i poczęła zrzucać z siebie elementy umundurowania i bielizny.
Na bok w swej świadomości odrzuciła poczucie wstydu. Stała do nich tyłem, kompletnie naga, i obmywała zimną wodą połączoną z detergentem swoje ciało. Dopóki nie ruszyli w jej kierunku, czuła się chwilowo bezpieczna. Analizowała, co by było, gdyby tak się stało. Miała metalową miednicę i ja by napierdalała w intruzów.
„Nie, nie dam się zgwałcić tym chujom”.
Słyszała ich śmiechy i pewnie głupie docinki. To, że było ich dwóch, w pewien sposób było dla niej zbawieniem. Bali się wzajemnie siebie. Każdy z nich liczył, że to ten drugi zacznie.
— End, end, polish bitch — usłyszała.
Ubierała się szybko. Przez chwilę zastanowiła się, czy warto zakładać te cuchnące figi na odświeżone ciało.
„Szew od spodni obetrze cię, głupia cipo, szorstki materiał spodni będzie cię podrażniał”.
— Thank you — rzuciła, gdy ten „biegły” w angielskim chwycił ją za ramię.
Dojrzała lubieżny wyraz jego oczu. Patrzył na nią jak podniecony małolat. Jakby nastolatek dojrzał masturbującą się nauczycielkę i miał zamiar ja posiąść.
Spanikowała, gdy zobaczyła, że nie prowadzą jej z powrotem do celi. Dwójka terrorystów wprowadziła ja do niewielkiego pomieszczenia po drugiej stronie budynku.
— No, no — zaprotestowała po angielsku.
Wartownik uderzył ją kolbą w brzuch. Zwinęła się. Poczuła, jak na jej nadgarstki zakładane są metalowe kajdanki. Najpierw na ręce, a potem na nogi. Po chwili stała przymocowana w czterech punktach do siateczkowej konstrukcji drzwi. Bezbronna.
— Zostaw mnie, Anas, zrobię swoje, a ty później — odprawił wartownika ten, który lepiej znał angielski.
Zwarła swoje ciało. Było napięte do granic możliwości.
„Nie, nie dam się” – stwierdziła w myślach, pomimo faktu, że była na przegranej pozycji.
Została sama z tym, który kumał angielski lepiej niż inni. Zasiadł na krześle i patrzył na nią.
— I co, niewierna suko, jesteś moja — stwierdził.
Jak zawsze, gdy była w niekomfortowej sytuacji, patrzyła swojemu oprawcy prosto w oczy.
Arab wstał i powoli zaczął zbliżać się do niej. Schylił się i wyjął nóż. To nie był normalny nóż, To był nóż Ghurków. To nie był zwykły nóż, lecz nóż Ghurków – nacji, z którą pracowała w UNIFIL-u. Byli to jedni z najbardziej wojowniczych i bohaterskich ludzi, jakich poznała podczas misji. Cisi i spokojni z natury, ale w głębi serca wiedziała, że to niezwykle przyjaźni ludzie. Tkwili na misji tam, gdzie inni mówili „pas”. Razem z Hindusami obstawiali najbardziej wysunięte placówki. Zawsze serdeczni i otwarci. Pamiętała, jak przyleciała ze swoimi na rutynowe szczepienia. Pamiętała to, gdy przyleciała ze swoimi na rutynowe szczepienia.
— Pamiętamy, was Polaków, wy jesteście bohaterski naród, my po raz pierwszy na Monte Cassino żeśmy się wycofali. Dziękuję, pani. Jest pani zawsze mile widzianym gościem – usłyszała od dowodzącego kontyngentem nepalskiego majora.
— To nóż Ghurków? — zapytała, chcąc na chwilę odciągnąć uwagę swojego oprawcy.
—Baba, a wie, wyjebałem ich transporter w 2005 i mam to do tego czasu. Pierdoleni Azjaci, z krótkimi fiutkami – usłyszała w odpowiedzi.
Stanął przed nią twarzą w twarz. Nie bała się go. Słowa Denisa, że specnaz nie zostawia swoich, powróciły do niej w tej chwili.
Począł rozpinać guziki jej munduru. Nie mogła się sprzeciwić. Rzuciła tylko krótkie „No” po angielsku.
— Niezła jesteś, niewierna suko, zaraz się zabawimy — powiedział, rozcinając jej sportowy biustonosz.
Obie półkole piersi wydostały się na zewnątrz. Wsunął dłoń pod spodnie, sprawnie obmacywując jej intymność.
— Nie podniecam cię, sucha pizdeczko jesteś.
Gdy poczuła, jak jego palec wsuwa się do pochwy, opluła go, a jej ślina wylądowała na jego policzku.
Otarł swoją dłonią jej biologiczny ślad i wyciągnął palec z cipki.
— Ty jebana kurwo, pożałujesz — wrzasnął, uderzając ją z otwartej dłoni w twarz.
Ostry jak brzytwa nóż dostawił do jej lewej piersi. Poczuła ból, gdy ostrze noża rozcinało płytko płat skóry w tym miejscu.
— Mój narzeczony cię zajebie, przy wsparciu Radka, zapierdolą cię — rzuciła, nie wiedząc dlaczego.
Krew delikatnie wypływała z rozciętej piersi. Szubrawiec ponownie zaczął wsuwać dłoń w jej majtki.
— Jebie twojego narzeczonego i jakiegoś Radka, gdzie oni teraz są?
Dwa palce rozszerzały wargi sromowe. Próbowała się rzucać na prawo i lewo, ale miała ograniczone pole działania. Kajdanki blokowały jej ruchy.
— Przestań!!! — usłyszała nieznajomy głos.
Jej oprawca wyprężył się na baczność i momentalnie wycofał dłonie z jej intymności.
— Zostaw ją!
W drzwiach stał jakiś ubrany elegancko koleś. Zbliżył się do mężczyzny i z całej siły uderzył go w twarz z otwartej ręki.
— Nie wstyd ci? Ty nasz lokalny przywódca, a masz zamiar… – zaczął.
— Nie, to nie tak… — próbował się tłumaczyć niedoszły gwałciciel.
— Wynoś się!!!
Zostali sami. Klaudia i jej chwilowy wybawiciel. Nie był wysoki, miał tyle wzrostu co ona. Miał zamaskowaną „arafatką” twarz. Widziała tylko jego brązowe oczy. Te lustrowały jej na wpół nagie ciało. Zbliżył się do niej.  
Całą drżała. Jego wzrok był zimny i nieczuły. Przerażał ją. Nigdy u nikogo nie widziała takiego wyrazu oczu.
Bała się, straszliwie się bała…

Jammer106

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka i przygodowe, użył 14211 słów i 85059 znaków. Tagi: #drastyczne #akcja #wojsko

4 komentarze

 
  • Użytkownik Pumciak

    Masz niesamowitom wyobraznie trzymasz mnie w niesamowitych emocjach pisz dalej

    3 minuty temu

  • Użytkownik Dantei74

    Witam Kolejna część opowiadania trzyma w emocjach Trzymaj tak dalej Brawo 👏

    1 godz. temu

  • Użytkownik MarcoWawa

    No trochę przeciągnięta historia w sumie - w sensie za duzo wątkow. Ale moze final wynagrodzi ;) duzo części jeszcze planujesz? :)

    5 godz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @MarcoWawa Przyrzekam że kolejna będzie ostatnią. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

    4 godz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    Co niektórzy mnie przeklną, ale to jeszcze nie koniec. Jak się rozpiszę to...  Zapraszam do lektury i pozdrawiam licząc na komentarze.

    7 godz. temu

  • Użytkownik Jaśko

    @Jammer106 przeklnę Cię ale nie za to 😁. Akurat dzisiaj? Kiedy mam gości, wiesz jak trudno będzie wytrzymać do jutrzejszego wieczora? 🤣 Już się nie mogę doczekać jutrzejszego dnia🤣

    5 godz. temu