Sebastian czekał w rogu parkingu przy jednostce. Na przednim siedzeniu leżał bukiet czerwonych róż, a on z niecierpliwością oczekiwał przyjazdu Klaudii. Był niedzielny październikowy poranek, a polska złota jesień zbliżała się ku końcowi.
Wyrwał się z kursu medycyny pola walki realizowanego w Łodzi, by spotkać się z nią, choćby na chwilę. Klaudia miała dzisiaj dyżur, a on pragnął nasycić wzrok jej widokiem, dotknąć jej, przytulić i pocałować. Od pamiętnego rozstania minęło sporo czasu. Gdy zadzwoniła do niego, informując, że została na trzy miesiące przeniesiona tutaj z feralną załogą, bardzo się ucieszył. Mieszkał w Gdyni, a wizja, że ona będzie tak blisko, napawała go optymizmem.
Zakochał się w niej. Wiedział, że to nie przelotne uczucie; czuł to podskórnie. Jej wzrok, pewność w działaniu i swoista odwaga były dla niego niezwykłe. To nie były panienki, jakie znał wcześniej – dziewczyny, które interesowały się jedynie modnymi ciuchami i wyjściem do dobrego klubu. To była silna kobieta z krwi i kości.
Mijali się – on na kursie, ona na służbie. Nie miał do niej pretensji, że po pracy pędziła do domu, do swojego synka. Rozmawiali telefonicznie, a gdy tylko słyszał jej głos, czuł się lepiej. Pragnął tego. Zdarzało mu się wpatrywać w ekran telefonu, chcąc w ten sposób przywołać połączenie. Wewnętrznie czuł, że i ona nie jest obojętna wobec niego. Była bezpośrednia, jak wtedy, gdy zawstydził się po jej słowach, gdy poczuła erekcję, wciągając go na pokład śmigłowca.
Ile on jej chciał powiedzieć, patrząc w te cudne oczy! W myślach układał scenariusze ich spotkania.
W końcu dostrzegł jej poloneza. Często podróżowała z resztą załogi, ale dzisiaj musiała przyjechać sama. Miała być w załodze SAR-owskiej Anakondy.
Ciekawie ktoś nazwał ten śmigłowiec – przeznaczony do ratowania ludzi. Wszak Anakonda mogłaby połknąć człowieka, a nie w głowie jej było ratowanie kogokolwiek. Nie pamiętał, kto przetłumaczył to na swój sposób – to była Anakonda miłosierna.
Schylił się do swojego VW Polo i wyciągnął bukiet. Był w samym rogu parkingu, więc go nie dostrzegła. Zaparkowała i z bagażnika wyciągała sportową torbę. Chciał jej zrobić niespodziankę.
— Sebastian — rzuciła, widząc go z bukietem kwiatów w dłoni.
Zbliżył się do niej, dostrzegając w jej oczach zaskoczenie i ten specyficzny błysk.
— To dla ciebie — powiedział, wręczając kwiaty.
— Ty wariacie, co tu robisz? — zapytała, odbierając wiązankę.
Ten jej uśmiech go rozbrajał. Uśmiechnął się do niej.
— Musiałem cię zobaczyć, stęskniłem się — wyrzucił z siebie.
Odłożyła kwiaty do otwartego bagażnika, objęła go dłońmi i pocałowała w policzek. Przytulił ją do siebie z całych sił. Jego usta powędrowały w kierunku jej ust. Całowali się przez chwilę. Trzymał ją mocno w ramionach.
— Jesteś…
— Zakochany w tobie po uszy — przerwał jej, nie wypuszczając z objęć.
— Przestań, nie znasz mnie.
Pokiwał głową na znak, że się nie zgadza. Patrzyli sobie w oczy przez chwilę, a ona nie starała się wyswobodzić z uścisku.
— Nigdy w życiu… — zaczął.
Przyłożyła mu palec do ust, dając znak, by nie mówił nic więcej.
— Nigdy nie mów nigdy — szepnęła i pocałowała go w usta — Puścisz mnie teraz, wariacie, bo spóźnię się do roboty — poprosiła, wyswobadzając się z jego ramion.
Przerzuciła torbę na ramię i mocno trzasnęła bagażnikiem poloneza, zamykając go.
— Te kwiaty są piękne, lecz nie tak piękne, jak mężczyzna, który mi je dał — usłyszał od niej, widząc, jak oddala się kierunku biura przepustek.
To był najpiękniejszy komplement, jaki usłyszał w życiu. Podbiegł do niej i bez pytania o zgodę pocałował namiętnie w usta.
— Przestań. Ludzie patrzą – rzekła, widząc, jak na parking zajeżdżają kolejne pojazdy.
Pozostał go na parkingu odprowadzając ją wzrokiem. Gdy zniknęła, ruszył w kierunku swojego samochodu. Był pewny, że dobrze zrobił, zjawiając się tutaj. Wsiadł do samochodu i ochłonął chwilę. Przymknął oczy, przypominając sobie ich pocałunki. Był podniecony, aż za bardzo podniecony.
— Cholera, znowu — rzucił sam do siebie.
Ta cholerna przypadłość znów dała o sobie znać. Był wściekły na siebie. Dawno powinien to wyleczyć, spotkać się ze specjalistą. Nie, znowu tego nie zrobił. Jak to możliwe, że on, „specjals”, zabijaka i twardziel, miałby się otworzyć przed kimś innym w tak delikatnej kwestii? Zaklął w duchu. Odpalił samochód i ruszył w kierunku swojego mieszkania.
***
Dyżur przebiegł spokojnie. Procedury zmieniały się z każdym miesiącem. Teraz śmigłowce ratownicze miały sygnał wywoławczy „RATOWNIK” w Polsce i „RESCUER”, gdy współpracowały w ramach NATO. Unifikacja. Klaudii to nie dotyczyło, wszak nie prowadziła wymiany radiowej w śmigłowcu z jednostkami SAR i kontrolą obszaru. Piloci musieli szybko dostosować się do nowych wymogów. Wcześniej miała kryptonim „Ratownik”. Dowództwo kombinowało, jak mogło. Jakiś mądry w Warszawie wymyślił, że ratownicy śmigłowcowi mają mieć kryptonim „LIMA”. Zamiast DKL-a wprowadzono dyżurnego operacyjnego i inne kosmetyczne zmiany. Próba śmigłowca obejmowała po zmianach wzniesienie się statku powietrznego nad płytę lotniska/lądowiska i opuszczenie na wyciągarce ratownika, celem sprawdzenia poprawności działania wyciągarki. To wcale nie było głupie. W Darłowie już dwukrotnie wyciągarka zablokowała się, nie wciągając poszkodowanego na pokład.
Wracała po służbie do domu. Tym swoim demonem nie mogła poszarżować. Miał swoje lata. Pragnęła jak najszybciej utulić w ramionach ukochanego synka. Był chory i mama Klaudii siedziała z nim w domu. Kundelek „Reksio” nie odstępował dzieciaka na krok. Leżeli razem w łóżku. To zwierzę czuło, że ten człowieczek uratował mu życie. Lizał go po rękach, dawał się łapać za ogon. Radek-junior był dumny, wychodząc z nim na spacer.
— Wiesz, mamo, chłopaki z przedszkola zazdroszczą mi go — rzucił któregoś dnia.
Zaparkowała pod blokiem. Dwadzieścia cztery godziny służby, a potem 72 godziny wolnego. Tkwiła w tym kieracie, odliczając dni do końca swojej banicji. Czy chciała wracać do macierzystej jednostki? Sama nie wiedziała. To nie była już ta jednostka, co za starego dowódcy. Innie ludzie, inne podejście co niektórych do służby. Służby? Większość świeżo przyjętych traktowała to jak pracę. Mylili te pojęcia. Służba nie będzie pracą i vice versa.
Raduś powitał ją w drzwiach. Zasmarkany, ale szczęśliwy, że mama wróciła do domu.
— Babcia stłukła szklankę — od razu zreferował.
Matka pocałowała ją w czoło. Zauważyła, że Klaudia jest zmęczona. Wymieniły krótkie zdania dotyczące zdrowia Radka.
— Kładź się spać, córeczko — stwierdziła babcia jej dziecka.
Klaudia wzięła szybki prysznic i runęła do łóżka. Matka jutro wyjeżdżała. Miała wrócić za 48 godzin. Nie mogła mieć jej tylko dla siebie.
***
Leżała w swoim łóżku. Za oknami panowała ciemność, a w powietrzu unosiła się cisza. Przykryta kołdrą, wpatrywała się w sufit, pogrążona w myślach. Matki już nie było. Radeczek spał w najlepsze w swoim pokoju. Wstała z łóżka i udała się do chłopca. Stanęła na chwilę w drzwiach, nie zapalając światła. Delikatne światło z korytarza wystarczyło.
Spał spokojnie, mając w nogach swojego najlepszego przyjaciela. Psisko delikatnie uniosło łeb, widząc, że weszła. Zwierz uniósł głowę, dostrzegając ją, a ona mimowolnie kiwnęła głową. Pies głośno westchnął i położył pysk na pościeli.
„Najlepszy opiekun snu mojego dziecka” – pomyślała, nie żałując, że przygarnęła to zwierzę.
Wróciła do sypialni. Idąc, rzuciła okiem na bukiet, który dostała od Sebastiana. Te krwistoczerwone róże nie były z pewnością przypadkowym wyborem. Położyła się do łóżka i zamknęła oczy. Przypomniała sobie jego wzrok, dotyk, pocałunki.
„Co ty robisz, kobieto?”
Przypominała sobie, jak ją obejmował, jak mocno tulił do siebie. Dłonie powędrowały w wiadome miejsca. Prawa znalazła się pomiędzy udami, a lewa na piersi. Delikatnie ocierała dłonią wewnętrzną część ud, obejmując drugą dłonią jedną z piersi. Poczuła, że ma gęsią skórkę. Nie przestawała. Dłoń z ud przesunęła się na łono. Delikatnie mierzwiła kłaczki owłosienia łonowego, palce drugiej z dłoni dotykały sutka.
„Ty stara zboczona babo, stara babo”.
Nie była w stanie przestać. Opuszkami palców dotykała warg sromowych – najpierw większych, potem mniejszych. Czuła, jak staje się wilgotna. Druga dłoń sprawnie stymulowała piersi, jeżdżąc po nich i ocierając się o twarde sutki.
Ciało domagało się więcej. Kolistymi ruchami stymulowała łechtaczkę. W końcu wsadziła palec do wnętrza, dotykając ścianek pochwy. Wyginała się, nie przestając, zaspokajając pragnienia. Oddech stawał się coraz płytszy, a bicie serca coraz szybsze. Mimowolne ruchy biodrami wskazywały na pragnienie orgazmu.
Pojękiwała cichutko, najciszej, jak tylko mogła. Gdyby mogła, zatkałaby sobie usta jedną z dłoni, ale obie były zajęte strefami erogennymi, dając jej rozkosz.
Wygięła się w łuk, musiała wydobyć z siebie głośny jęk rozkoszy, bo zza ściany zaszczekał czujny Reksio.Targana spazmami orgazmu opadła na łóżko, oddychając szybko i głęboko.
— Boże, dlaczego on, a nie Radek? — szepnęła po chwili, gdy doszła do siebie.
Trudno było jej się przełamać. Ciężko było przyjąć do wiadomości, że teraz w jej myślach tkwił Sebastian. Zsunęła w dół podciągniętą wcześniej koszulę nocną.
„Co się z tobą, kobieto, dzieje?”
Na siłę próbowała wyprzeć Sebastiana ze swoich myśli, ale nie mogła. Gdy tylko zamykała oczy, to jego postać, a nie Radka, tkwiła w jej świadomości.
Wstała z łóżka. Po raz kolejny sprawdziła, czy dziecko spokojnie śpi. Radosław-junior był dla niej całym światem. Był częścią Radka, tego, którego jako młoda kursantka pokochała szczerą miłością. Tego, który, aby ratować jej życie i życie jej koleżanki, poświęcił to, co miał najcenniejsze – swoje życie.
Co ty robisz? Co ty robisz? – zadała sobie pytanie, wypijając pięćdziesiątkę wódki.
Port wojenny Gdynia, 3 listopada, wczesne godziny poranne.
Grupa marynarzy zbierała cumy. Ich podwodny okręt wychodził w morze. Od dłuższego czasu nie pływali. Teraz po długim okresie posuchy mogli poczuć się prawdziwymi wilkami podwodnej walki. Podwodne bydlę skierowano wcześniej do stoczni. Niby to miał przejść gruntowny remont, ale zakończyło się na kosmetyce. Dostosowano go po raz kolejny do standardów NATO, ale tylko w zakresie łączności i radiolokacji. Marynarze już wcześniej odczuwali pewien niepokój, gdy ten jeden z przodujących okrętów Marynarki Wojennej zanurzał się pod wodę.
Jednostka ta, określana jako „KILO” w standardzie NATO, a jako „Warszawianka” według standardów Układu Warszawskiego, miała swoje lata świetności za sobą. W rosyjskiej nomenklaturze był to okręt typu Pałłus, projektu 877E. Zwodowany w 1985 roku, przekazany do Marynarki Wojennej RP w 1986 roku. Miał wyporność 2460/3180 ton, a jego długość wynosiła prawie 73 metry.
Po remoncie wychodził z portu w Gdyni. Jeden z nielicznych, oprócz trzech równie leciwych norweskich „Kobbenów” był chlubą sił podwodnych MW RP.
Holownik pomagał im wyjść z portu. Kapitan Bukowski stał na najwyższym miejscu kiosku łodzi podwodnej, skąd dowodził, przynajmniej do momentu zanurzenia.
— Okręt szczelny, prędkość 5 węzłów — usłyszał meldunek.
Mieli sprawdzić okręt w zanurzeniu. Po długim okresie mieli wreszcie zrobić to, do czego ten kolos był przeznaczony. Kapitan pamiętał stres, gdy z trzydziestu metrów wynurzali się w trybie alarmowym. Tylko dzięki jego podwładnym jednostka wyszła na powierzchnię.
— Maszynownia melduje, że wszystko w porządku, diesle działają bez zarzutu — usłyszał.
Pierwszy oficer znalazł się obok niego. Kapitan uśmiechnął się.
— Kawa czeka w mesie komandorze — poinformował.
Dowodzący kiwnął głową, co było jasnym znakiem, że pierwszy oficer przejmuje dowodzenie. Służyli ze sobą już kilka lat. Holownik odszedł do portu. Pruli toń Bałtyku sami.
— Dowodzenie przejmuje pierwszy oficer — oznajmił, nim zszedł z kiosku.
— Przyjąłem, pierwszy oficer dowodzi — przyszło potwierdzenie.
Pogoda była podła. Deszcz ze śniegiem. Na szczęście stan Bałtyku, jak na listopad, był nad podziw spokojny. Lekka trójka była ewenementem w tym okresie.
— Odległość siedem kabli, zbiornikowiec, kurs… prędkość… — co chwila padały meldunki o jednostkach w pobliżu.
Rosjanie prowadzili swoje ćwiczenia na wodach międzynarodowych. Z portu w Bałtyjsku wypłynęły ich jednostki nawodne. Jak co roku organizowali takie manewry, mające kryptonim „Listopadowy Sztorm”. Dwuetapowe manewry, gdzie pierwszy etap miał na celu odpieranie potencjalnego ataku wrogich morskich sił przeciwnika, a drugi to desant jednostek piechoty morskiej na plażach obwodu kaliningradzkiego.
Nasze siły zbrojne mogły tylko pomarzyć o czymś takim. Nie było ani sprzętu, ani pieniędzy. Na wspólne ćwiczenia z NATO wydzielano pojedyncze okręty zdolne do wyjścia z portu. Chlubą sił nawodnych były fregaty typu OHP, przekazane nam przez sojuszników zza oceanu. W kwestii walki podwodnej byliśmy słabi, bardzo słabi.
Od dawna nie strzelano torpedami bojowymi. Nie próbowano nawet minować akwenu przy pomocy min szkolnych. Specjaliści z broni podwodnej nie mieli jak doskonalić swojego rzemiosła. Owszem, nawigatorzy, służba radiowa, maszynownia i inni niezwiązani z typowym uzbrojeniem szlifowali swoje umiejętności. Lecz co jest wart sonarzysta, który nigdy nie wykrył i nie określił odległości do celu? Co jest wart specjalista od uzbrojenia, który nigdy nie strzelał torped do celów podwodnych i nawodnych? W tej ostatniej kwestii cudem było, że ci ludzie byli w stanie określić typy torped i ich przeznaczenie. W kwestii minowania, na tym okręcie nie robił tego nikt. Ostatnie ćwiczenia, gdy ten okręt postawił kilkanaście ćwiczebnych min, miały miejsce w 1988 roku podczas manewrów „Tarcza 88”.
Kapitan zszedł do mesy. Mijał kręcących się marynarzy. W czasie pracy bojowej nie obowiązywały honory i te wszystkie regulaminowe pierdoły. Robisz swoje i ewentualnie odpowiadasz na pytania. To nie plac musztry. Nawet kucharz, tłukąc schabowe, nie oddaje honorów, a tłuczkiem napierdala w mięso.
Bóg i pan na tym okręcie usiadł w mesie oficerskiej. Kawa mogła być podana do jego kajuty, jedynej luksusowo wyposażonej, lecz tego nie chciał. Załoga okrętu podwodnego to jedna wielka rodzina. Razem służą i w warunkach bojowych razem giną. Swoista więź, niedostępna tam, powyżej poziomu morza.
— Panie komandorze, sernik do kawy — powiedział kucharz, przynosząc na talerzyku kawałek pysznego ciasta.
— Dziękuję marynarzu, skąd jesteście? — zapytał dowodzący.
— Z Poznania — odparł młody matros i opuścił mesę oficerską.
Do dowódcy dołączył drugi oficer oraz pozostała kadra korpusu oficerskiego. Rozmawiali przez chwilę. Każdy z nich czuł, że to wyjście w morze jest wyjątkowe. Wreszcie zejdą pod wodę. Wreszcie poczują się prawdziwymi podwodniakami.
— Okręt gotowy do zanurzenia — usłyszeli w mesie.
Głośniki były wszędzie. Kapitan podniósł się. Wszyscy z szacunku dla pierwszego na pokładzie zrobili to samo.
— Przepraszam panów, udaję się do sterowni.
Najmłodszy stopniem oficer ds. uzbrojenia ruszył za nim, dzierżąc w dłoniach niedopitą kawę kapitana i talerzyk z sernikiem. Na tym U-Bocie obowiązywała niepisana zasada.
— Zanurzenie peryskopowe — rozkazał kapitan, będąc w przedziale dowodzenia.
Wszyscy musieli opuścić kiosk łodzi podwodnej. W czasie zanurzenia nawet na tak małą głębokość ta część okrętu podwodnego była zalewana. Całość dowodzenia i sterowania okrętem znajdowała się teraz w tym przedziale.
— Kiosk opuszczony, grodzie zamknięte.
— Zrozumiałem, zejście na peryskopową — przyjął do realizacji rozkaz sternik.
— Potwierdzam, zejście na peryskopową.
Zanurzali się. Na tej głębokości okręt jeszcze mógł pracować na dieslu, zapewniały mu to tzw. chrapy. Zejście niżej wiązało się z przejściem na zasilanie z akumulatorów. Na razie chcieli sprawdzić, jak na tej głębokości zachowa się ich 828.
— Jest peryskopowa. Prędkość 8 węzłów
— Okręt szczelny, brak przecieków — to była najważniejsza informacja dla dowodzącego.
Kapitan omiótł wzrokiem całą zmianę. Widział ich zaangażowanie i wyczuwał, że pragnęliby zanurzyć się głębiej.
Okręty tej klasy mogły zejść maksymalnie na głębokość 300 metrów. Kadłub w założeniu miał wytrzymać do głębokości 600 metrów. Teoretycznie. W latach świetności tej łajby schodzono do 150 metrów. Bałtyk to nie Rów Mariański. Płytkie morze. Średnia głębokość to 52 metry, a maksymalna to 460 metrów, i to przy Sztokholmie.
— Jaka głębokość pod nami? — zapytał Bukowski.
— 150 metrów
— Zanurzenie na 30 metrów — padła wreszcie długo wyczekiwana komenda.
Wreszcie zanurzali się. Czekali na to od dawna. Ich okręt powoli ginał w toni Bałtyku.
Dowództwo Floty Bałtyckiej, Obwód Kaliningradzki, w tym samym czasie.
— Towarzyszu admirale, polski okręt „Warszawianka” wyszedł w morze i kieruje się w stronę naszego zgrupowania. Z dużym prawdopodobieństwem to polski 828 – meldował rosyjski dyżurny operacyjny Floty Bałtyckiej swojemu przełożonemu.
Był to okręt podwodny wybudowany w ZSRR, okrojony i przeznaczony na eksport. Okręty tej samej klasy służyły w marynarce Indii, Korei Północnej i Chin, więc nie było w nim nic zaskakującego. Nawet norweskie Kobbeny były dobrze rozpoznane. Każdy rosyjski sonarzysta miał wprowadzone dane tych jednostek. Od dawna ta łódź podwodna była traktowana w NATO jako „przeciwnik”.
— Wysłać Ił-38, niech powęszy za nią, zaraz zadzwonię do Murmańska — zadecydował admirał.
— A nasze śmigłowce? — dopytał operacyjny.
— Słuszna uwaga, Wołodia. Niech się szkolą. Mamy dwa na pokładach naszych okrętów, niech działają, tak samo jak Su-24MR, Paka.
Nie miał na miejscu Iła-38, musiał go ściągnąć z Murmańska. Dla załogi Iljuszyna taki lot to była bułka z masłem. Mogli patrolować spore obszary, gdyż zasięg na to pozwalał. W bazie w Czernichowsku miał rozpoznawczego Su-24MR, którego załoga była w gotowości bojowej. Odczekał, aż polski okręt wejdzie na wody międzynarodowe. Na razie szedł wynurzony. Su-24MR, oprócz aparatów fotograficznych, miał zasobnik do rozpoznania radioelektronicznego. Nadarzała się okazja, aby uzyskać nowe zdjęcia polskiego okrętu i, przy sprzyjającej sytuacji, zaktualizować dane dotyczące jego urządzeń radiowych i radiolokacyjnych. Rozpoznanie agenturalne informowało, że okręt był modernizowany i wymieniono w nim osprzęt radiowy.
6 Ośrodek Radioelektroniczny, Gdynia.
— Калининград контроль. 030 готовы выполнить задачу. (Kaliningrad kontrola. 030 gotów do wykonania zadania) – usłyszał w swoim czułym odbiorniku marki Rhode-Schwarz jeden z operatorów nasłuchu.
Szybko wertował instrukcję stanowiska. Był pewien, że ten sygnał rozpoznawczy jest przypisany do rozpoznawczego Su-24MR z 4. morskiego pułku lotnictwa szturmowego. Natychmiast podniósł telefon do pełniącego służbę oficera analizy danych.
— Mamy ruch. Rozpoznawcza maszyna, „biały 030”, przygotowuje się do lotu – zameldował.
Ruchy samolotów rozpoznawczych miały priorytet w śledzeniu. Wyżej stały tylko maszyny strategicznych sił jądrowych, powietrzne stanowiska dowodzenia i samoloty WRE. Samolot zgłaszał się swoim numerem burtowym. Taką mieli nadzieję, gdyż czasami Rosjanie operowali w korespondencji radiowej indeksami pilotów. Dlaczego „biały”? Otóż od koloru farby, jaką były namalowane cyfry 30. Na Su-27 cyfry były malowane żółtą farbą. Wrzucano przedrostek „biały” w sytuacji, gdy operowały dwa samoloty o tym samym numerze burtowym, ale różnych typów.
— Śledzić, to cel priorytetowy, nic nie przepuść, meldunki na bieżąco — usłyszał oparator od oficera analizy danych.
Dyżurna służba operacyjna natychmiast poleciła dyżurnemu namierzania, by rozlokowane namierniki PA-010 śledziły cel na tej częstotliwości.
— 030 автоматика крыла в порядке, двигатели в порядке. Готов к взлету. (030, automatyka skrzydeł w porządku, silniki w porządku, gotowy do startu) – zaskwierczało w odbiorniku.
Su-24M był samolotem o zmiennej geometrii skrzydeł, nazywanym w kodzie NATO „Fencer”. Był typowym bombowcem frontowym, a ta specjalistyczna wersja rozpoznawcza nosiła nazwę „Fencer-E”.
— Калининград Контроль 030 у вас есть разрешение на запуск (Kaliningrad kontrola. 030 masz zgodę na start) – usłyszała załoga.
Pilot potwierdził otrzymaną informację. Od tej chwili każda jego wymiana radiowa była namierzana przez trzy namierniki radiowe.
6 Orel pracował na potrzeby Marynarki Wojennej, ściśle współpracując z bliźniaczymi jednostkami zbierającymi informacje dla Sił Powietrznych (1 Orel) i Wojsk Lądowych (2 Orel). W ciągu kilku minut z 1 Orel przyszła informacja o starcie tej maszyny. Dodatkowym uzupełnieniem była wiadomość, że z bazy Floty Północnej w Murmańsku wystartował Ił-38M „May”. Przechwycono jego korespondencję na falach krótkich, kiedy zgłosił się do kolejnego Ośrodka Kierowania Ruchem Lotniczym (OKRL).
— 030 прохожу УРАМА (030, mijam punkt nawigacyjny URAMA) — dało się słyszeć w odbiorniku.
Rozpoznawczy Fencer-E właśnie wchodził nad Bałtyk. Dopóki był na wodach rosyjskich, prowadził korespondencję według zasad wojskowych obowiązujących w Federacji Rosyjskiej. Na wodach międzynarodowych, gdyby wszedł w sektor innego nierosyjskiego OKRL, musiał posługiwać się indeksem międzynarodowym i prowadzić korespondencję w języku angielskim.
Centrum Operacji Morskich (COM), Gdynia.
Oficer Operacyjny COM właśnie analizował dane otrzymane z 6 Orel i innych podległych mu sił i środków. Wszystko zaczęło mu się układać w spójną całość. Rosjanie, przeprowadzając swoje manewry na międzynarodowych wodach, potraktowali poważnie rejs polskiego okrętu podwodnego. Nie było to po raz pierwszy. Zawsze, gdy w kierunku ich zgrupowania zmierzały nasze okręty podwodne i nawodne, podnosili swoje samoloty i śmigłowce. Zgłosił ten fakt do swojego przełożonego w Warszawie. Dyżurna Służba Operacyjna SZ RP przyjęła jego skrócony meldunek, nakazując mu kontrolowanie sytuacji i meldowanie w przypadku nietypowych zdarzeń.
— Nasz 828 ma nowy osprzęt radiowy, zgodnie z rozkazami ma sprawdzić poprawność jego działania. Po zakończeniu testów aparatury radio poproszę o stosowny meldunek – przypomniał mu pułkownik z Warszawy.
— Przyjąłem — odparł krótko oficer COM.
Babie Doły, baza grupy poszukiwawczo-ratowniczej MW w strukturach SAR.
Klaudia przebrała się w polowy uniform. Śmigłowiec był już po próbach – rozkotwiczony, sprawny i gotowy do działań. Dziś była z resztą „banitów” w załodze Mi-14. Dołączył do nich młody ratownik, Wojtek. Hubert przygotowywał fasolkę po bretońsku, a reszta załogi popijała poranną kawę. Pogoda, jak na listopad, była znośna. Co prawda siąpił deszcz, a niebo spowijały chmury, lecz ich podstawa nie była nisko. Paweł odebrał od służby meteorologicznej meldunek o warunkach pogodowych na najbliższe kilkanaście godzin. Na razie spokój i cisza.
Dziś miał wrócić z kursu Sebastian. Z rozpiski lotów widziała, że na korzyść chłopaków z Formozy do misji szkoleniowej wyznaczono jeden z amerykańskich śmigłowców Kaman SH-2G Super Sea Spirite. Gdy otrzymaliśmy od naszych braci zza wielkiej wody okręty klasy OHP, przyszły z nimi cztery takie maszyny. Stacjonowały tutaj, gdy ich nosiciele stały w porcie. Przy jednym ze śmigłowców kręcili się technicy, przygotowując go do lotu. Klaudia wiedziała, że Sebastian będzie w szkolącej się grupie. Byli w kontakcie telefonicznym.
Przeglądając się w lustrze, poprawiła włosy. Chciałą nałożyć na usta szminkę lecz darowała sobie. Miała zasadę, że w pracy nie nosi mocnego makijażu ani zbędnej biżuterii. Na palcu miała jedynie zaręczynowy pierścionek od Radka.
Na Wszystkich Świętych, jak co roku, odwiedziła grób Radka wraz z synem i matką. Pomodliła się, ułożyła chryzantemy i zapaliła znicze. Spotkali rodziców Agnieszki, z którymi chwilę porozmawiała. Nie utrzymywała z nimi bliskich kontaktów; spotykali się na cmentarzu w rocznicę śmierci ich córki, Radka oraz na święto zmarłych. Zawsze dziękowali jej za opiekę nad mogiłą. Starsza pani obdarowała Radka juniora słodyczami.
Usłyszała dźwięk przychodzącego SMS-a. Spojrzała na ekran telefonu. Wiadomość była od Sebastiana i brzmiała: „Jestem”. Szybko wyszła z pomieszczenia. Stojąc na dworze, rozglądała się wokół, szukając sylwetki mężczyzny. Nagle poczuła, jak czyjeś dłonie zasłaniają jej oczy.
— Zgadnij, kto? — rozpoznała jego głos.
Odciągnęła z twarzy dłonie i obróciła się. Objął ją wpół i mocno dociągnął do siebie. Wtuliła się w niego, a on zaczął gładzić jej włosy.
— Tęskniłaś? — zapytał cicho, całując ją w czoło.
— Troszkę — odparła zadziornie.
Miał na sobie polowy mundur, kamizelkę taktyczną i przewieszony przez ramię pistolet maszynowy MP-5. Wyglądał jak zabijaka. Pochylił się nieco, kierując usta w stronę jej ust. Pocałunek był bardzo namiętny i trwał dość długo.
— Góral, dawaj, nie ma czasu — usłyszeli głos Pikora.
Mieli sobie tyle do powiedzenia, ale nie było im dane zrobić tego tu i teraz. Służbowe obowiązki przeszkadzały. Jak nie kurs, to mijanie się na służbach. To było jakieś fatum, że przez tak długi czas nie zdołali wygospodarować nawet jednego dnia na dłuższe spotkanie. Wszystkie spędzone razem chwile to właśnie takie kilkuminutowe czułości. Klaudia sama zastanawiała się, czy to pech, czy też przeznaczenie.
— Idź już i uważaj na siebie. Gdzie was niesie? – zapytała.
— Standard, zajęcia na starej torpedowni. Jak wrócę, to pogadamy – odparł, zmierzając ku swoim.
Skryła się pod daszkiem i wzrokiem śledziła startującego Seaspirita. Zgrabnie uniósł się z czwórką specjalsów i trzyosobową załogą, kierując się w stronę niezbyt odległej poniemieckiej budowli. Wybudowana za czasów II wojny światowej torpedownia znajdowała się w niewielkiej odległości od brzegu. W czasie wojny prowadził do niej mostek, który jednak został zburzony. Żołnierze z Formozy z załogami śmigłowców ćwiczyli tam szybkie opuszczanie się na linach i inne taktyczne przedsięwzięcia. Często słychać było tam odgłosy strzałów oraz wybuchy petard i granatów hukowych. Był to swoisty poligon dla tej formacji, jak również dla innych jednostek sił specjalnych i obrony wybrzeża.
Westchnęła. Jej uczucie do tego mężczyzny narastało. Bała się angażować z jednej strony, z drugiej pragnęła przy jego boku odmienić swoje życie. Od śmierci Radka żyła jak mniszka. Żadnych facetów, zabaw, spotkań w gronie znajomych. Dziecko było dla niej najważniejsze, jemu poświęcała cały swój czas. Uczyła się być samotną matką i, jak sama stwierdziła, nie było to łatwe. Służba-dom – w taki kierat wpadła. Czasami myliły jej się dni tygodnia. Dwadzieścia cztery godziny dyżuru, 72 godziny wolne i tak w kółko. Nieliczne spotkania z Pawłem i Marzeną były odskocznią od tej rutyny. Urlop spędzała u rodziców, gdzie miała chwilę wytchnienia, a oni opiekowali się maluchem.
Nawet nie ubierała się po kobiecemu. Styl militarny lub sportowy. Spodnie, a od wielkiego święta sukienka lub spódnica. Nie miała dla kogo się stroić. Dopiero gdy poznała Sebastiana, coś się zmieniło. Jakby na nowo poczuła w sobie kobietę.
Kaman wracał pusty. Wysadził specjalsów. Delikatnie usiadł na płycie lotniska. Wzmógł się nieco wiatr, a zacinające krople deszczu uderzały ją w twarz. Weszła do budynku i skierowała kroki do pomieszczenia, gdzie przebywała reszta dyżurującej załogi.
Wody międzynarodowe, Morze Bałtyckie. Polski okręt podwodny klasy KILO o numerze burtowym 828, godzina 16:35, 3 listopada.
Przebywali już w zanurzeniu dobre kilka godzin. Jak na razie okręt sprawował się dobrze. Nie zanurzali się zbyt głęboko; w czasie dotychczasowego rejsu zeszli maksymalnie na 50 metrów. Zbliżał się czas nawiązania łączności z COM.
Kapitan siedział w kajucie. Nie miał zamiaru przeszkadzać swoim ludziom. Ufał im i widział, że dają sobie radę. Zaprosił do siebie lekarza. Rozmawiali. Doktor był najstarszym marynarzem na pokładzie, dobiegającym sześćdziesiątki.
— Józek, może już czas dać sobie spokój, przecież widzę, co się dzieje, myślisz, że nie wiem, że lekarską komisję przeszedłeś, choć nie powinieneś — zauważył dowódca okrętu.
Kłopotów zdrowotnych nieco otyłego doktora nie można było nie dostrzec. Nadciśnienie, postępująca wieńcówka i cukrzyca powinny go wykluczyć z grona podwodniaków, a nawet żołnierzy zawodowych. Bukowski dobrze wiedział, że lekarz od paru lat nie przystępował do egzaminów sprawnościowych. Będąc morskim weteranem z tak długim stażem, załatwiał sobie u przeprowadzającego egzamin ocenę dostateczną. Był szanowanym oficerem, a „wuefiście” głupio było uwalić go na testach sprawnościowych. Morską komisję lekarską też sobie załatwiał. Ciche porozumienie personelu służby zdrowia.
— Wiesiek, sam dobrze wiesz, że służba tutaj to dla mnie całe życie — stwierdził lekarz.
Dowodzący U-botem zdawał sobie z tego sprawę. Bał się jednak o życie i zdrowie podwładnego. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś mu się stało. Specyficzne warunki służby na okręcie podwodnym podwyższały ryzyko.
— Wrócimy do portu, porozmawiam z dowódcą flotylli. Może uda ci się załatwić coś na lądzie. Zrozum mnie, nie mogę, stanowisz zagrożenie, szczególnie teraz, kiedy możemy się zanurzać. Kto uratuje cię, jak coś się stanie? – podał doktorowi konkretne powody.
Lekarz obtarł pot z czoła. Zdał sobie sprawę, że to koniec jego podwodnej kariery. Nie o karierę mu chodziło. Czuł się w tej zamkniętej, zgranej społeczności świetnie. Przyjął słowa pierwszego po Bogu na tej łajbie ze zrozumieniem. Zdał sobie sprawę, że może być zagrożeniem.
— Jak masz jakieś możliwości, to załatw mi etat na lądzie, ale obiecaj, że zawsze będę mógł was odwiedzić – przystał na propozycję kapitana.
Bukowski uśmiechnął się. Był zadowolony, że przekonał starego kompana do zmiany. Wstał i z barku wyciągnął butelkę rumu oraz dwa kieliszki. Napełnił je typowo morskim trunkiem.
— Za nowy rozdział twojego życia, a na okręcie zawsze będziesz mile widzianym gościem — powiedział, wręczając doktorowi szkło.
Wypili. Usłyszeli pukanie do drzwi. Kapitan szybko schował butelkę i kieliszki do barku.
— Wejść! — krzyknął głośno.
W drzwiach pojawił się podoficer z sekcji łączności. Stał wyprostowany jak struna.
— Panie kapitanie, jesteśmy gotowi do nawiązania łączności na nowej aparaturze — zameldował.
Poczekajcie, zaraz przyjdę do was – odparł kapitan, dając gestem lekarzowi do zrozumienia, by opuścił z nim kajutę.
+++
Nawiązywanie łączności z okrętami zanurzonymi pod wodą to jedno z najtrudniejszych zadań. Gdy jednostki znajdują się na głębokości przekraczającej 40 metrów, jedynym sposobem na komunikację jest wypuszczenie boi, która jest dobrze widoczna na powierzchni morza i łatwa do namierzenia. O wiele bezpieczniejszym rozwiązaniem jest osiągnięcie głębokości w przedziale 20-40 metrów i nawiązanie łączności za pomocą zestawu nadawczo-odbiorczego działającego w zakresie częstotliwości VLF (very low frequency). Możliwa jest również komunikacja przy użyciu sonaru aktywnego, ale tylko w przypadku połączenia okręt podwodny – okręt podwodny. O łączności z samolotami podczas zanurzenia można było jedynie pomarzyć.
Płynięcie na tak małej głębokości ułatwia wykrycie podwodnej jednostki przez wszelkiego rodzaju siły ZOP. Namierzenie sygnału również nie nastręcza zbyt wielu problemów.
Kapitan siedział wygodnie na fotelu w przedziale łączności. Prócz niego wstęp tutaj mieli nieliczni: oficer łączności, szyfrant, specjalista od łączności specjalnej i etatowa obsługa.
— Tu kapitan. Zanurzenie 20 metrów. Zmniejszyć prędkość do 6 węzłów. Kurs bez zmian – przekazał przez wewnętrzny system łączności do przedziału sterowania.
— Potwierdzam, 20 metrów. 6 węzłów. Kurs bez zmian – pokwitowano.
W pomieszczeniu było ciepło. Elektroniczne i elektryczne urządzenia emitowały specyficzne ciepło, a na policzkach czuło się delikatne pieczenie, jakby cała aparatura promieniowała.
Specjalista ds. łączności specjalnej wyciągnął z sejfu tabele kodowe. Obsługa aparatury była gotowa do działania. Przeszli specjalistyczny kurs. Teraz mieli sprawdzić swoje umiejętności w praktyce.
Nikt się nie odzywał. Od dłuższego czasu czekali na ten rejs. Nowa aparatura, okręt po delikatnym remoncie. Dla tych marynarzy było to jak miłość z nowo poznaną kobietą.
— Jest 20 metrów, prędkość 6 węzłów — usłyszeli.
— Utrzymywać kurs, prędkość i zanurzenie — rozkazał kapitan.
Kiwnął znacząco głową do łącznościowców. Operator włączył nadajnik.
— Nadaj ten tekst — powiedział dowodzący, wręczając mu zapisany blankiet wojskowego telegramu.
— Tak jest.
Skupiony marynarz wprowadzał tekst do cyfrowej maszyny kodującej. Spojrzał na dowódcę i kiwnął głową, że jest gotowy.
Zakodowana informacja poszła w eter. Teraz zostało im czekać na odpowiedź. Czekali z wielką niecierpliwością. Po chwili odpowiedź nadeszła. Cieszyli się jak dzieci z nowej zabawki. Podwójne kodowanie gwarantowało, że przeciwnik przechwycił transmisję, lecz nie będzie znał treści.
Szyfrant dwoił się i troił, by rozkodować depeszę. Dwukrotnie zaklął pod nosem.
— Nie spiesz się chłopcze — ostudził jego pośpiech kapitan.
Wciąż pozostawali na niskiej głębokości. Depesza od COM mogła zawierać zapytanie. Podniecony szyfrant w końcu rozkodował do końca przesłaną informację.
„Potwierdzamy odbiór. Kontynuować próbę w akwenie… Wzmożona aktywność sił morskich i lotnictwa FR. „May” w sąsiednim sektorze. Fencer-E – kolejny wylot w waszym kierunku. Zachować odległość 6 MM od strefy MIA-26. Kolejne nawiązanie łączności „ZAFU”.
Nowo zamontowany system łączności działał. Wszyscy w pomieszczeniu odetchnęli z ulgą.
— Następny seans łączności o 19:45 — zakomunikował dowódcy szyfrant.
Samolot ZOP Ił-38M o indeksie międzynarodowym RF 75 333 ze składu Floty Północnej FR. W tym samym czasie.
Krążący Ił-38M przechwycił transmisję radiową. Jako jeden z nielicznych samolotów miał na swoim pokładzie aparaturę pracującą na falach VLH. Stara, ale niezawodna sowiecka maszyna, bazująca na płatowcu Iła-18, sprawdzała się w wielu wersjach. Jedną z nich był właśnie Ił-38 M. Pozostałe, które jeszcze latały, to Ił-20 zajmujący się rozpoznaniem środków elektronicznych oraz dyspozycyjne Ił-18M, służące jako powietrzne taksówki.
Załoga samolotu nie była w stanie rozkodować wysłanej transmisji, ale mogła namierzyć miejsce, skąd ją wysłano. Dzięki swoim urządzeniom utajniającym łączność radiową wysłała prośbę o zmianę planu lotu. Od dłuższego czasu krążyli nad potencjalną pozycją polskiego okrętu podwodnego.
— Командир, топлива мало. Нам нужно лететь в Калининград. (dowódco, paliwa mało. Musimy lecieć do Kaliningradu) – zameldował II pilot, patrząc na wskaźniki.
Polski okręt znajdował się na międzynarodowych wodach, podobnie jak ich okręty.
— Warsaw Control, this ROMEO FOXTROT 75 333. Course to Kaliningrad, next point LATMI, over – przekazał rosyjski samolot, kierując się na najbliższy nawigacyjny punkt przekroczenia granicy.
— RF 75 333 this Warsaw Control confirm. Next report LATMI. Over – odpowiedział im polski kontroler.
Z rosyjskiego lotniska w obwodzie kaliningradzkim startowała ta sama Suka-24MR, co wcześniej. Szybko weszła w morze. Natychmiast otrzymała od swojego dowództwa zlokalizowaną pozycję polskiego okrętu podwodnego. Poprosiła swój organ kontroli lotów o złożenie nowego planu lotu, dokładnie nad rejon, gdzie znajdował się okręt. Gdy go otrzymała, skierowała się w tamten akwen.
Wody międzynarodowe, Morze Bałtyckie. Polski okręt podwodny klasy KILO o numerze burtowym 828, godzina 18:25, 3 listopada. Cztery mile morskie od rosyjskiej grupy okrętów.
Pożar w przedziale maszynowym wybuchł nagle. Przeraźliwe buczki i dzwonki alarmowe zawyły we wszystkich przedziałach. Ogień rozprzestrzeniał się szybko. Marynarze przebywający w przedziale maszynowym próbowali go ugasić dostępnymi środkami, lecz na niewiele się to zdało.
— Pożar w maszynowni, powtarzam, pożar w maszynowni, wysłać grupę ratunkową — rozkazał dowodzący okrętem I oficer.
Naprędce sklecona grupa, po nałożeniu skafandrów ochronnych z nomexu, ruszyła do tego przedziału.
Przyczyną pożaru był niesprawny czujnik stężenia tlenu, co poskutkowało samozapłonem oleju w maszynowni.
Ktoś mógłby się zdziwić jak to możliwe? Przecież płyną na bateriach, silniki diesla nie pracują w zanurzeniu. Odpowiadam – do pracy wszelkich siłowników i urządzeń hydraulicznych potrzebny jest olej, i to właśnie on się zapalił.
Niesprawne czujniki z reguły nie były wymieniane ani naprawiane, a powszechną praktyką w całej flocie (zarówno naszej, jak i rosyjskiej) było ich wyłączanie, by nie niepokoiły załogi fałszywymi alarmami. Nie wymieniono ich w czasie remontu, a przyczyna była prozaiczna – brak zamienników w magazynie. Niby sprawdzono je pod kątem działania, ale była to typowa „sztuka dla sztuki”.
Już po kilku minutach zdano sobie sprawę, że walka z ogniem w tym przedziale skazana jest na niepowodzenie. Płomienie wypaliły między innymi zawory sprężonego powietrza zapasowych zbiorników balastowych, a wtłaczane pod ciśnieniem powietrze tylko podsycało pożar. Nadpalone przewody hydrauliczne pękły. Na rozżarzoną powierzchnię z uszkodzonej instalacji trysnął olej, który natychmiast się zapalił, tworząc kolejne zarzewia pożaru.
Z przedziału wycofano obsługę i wysłanych tam ratowników. Na szczęście nikt nie zginął. Dwóch marynarzy było ciężko poparzonych, kolejnych dwóch miało lekkie poparzenia, a jeden z ratowników skręcił nadgarstek. Odizolowano przedział, zamykając wodoszczelne drzwi.
— Meldować, jaka sytuacja — zażądał kapitan.
Wpadł do przedziału sterowania, poderwany alarmowym sygnałem. Jego pojawienie się w tym miejscu oznaczało, że przejmuje dowodzenie.
— Maszynownia płonie. Obsługa i ratownicy ewakuowani. Przedział odizolowany. Pięciu poszkodowanych. – zameldował szybko I oficer.
— Silniki?
— W porządku.
— Poziom tlenu?
— W normie.
— Coś jeszcze muszę wiedzieć? — z ust dowodzącego padło sakramentalne pytanie.
— Tracimy powietrze z zapasowych zbiorników balastowych, najprawdopodobniej puściły zawory i dlatego nie można opanować tego pożaru — zameldował II oficer.
Kapitan nie zastanawiał się długo. Musiał mieć jednak pewność, że w maszynowni nikt nie pozostał. Do przedziału sterowania wpadł dowodzący akcją gaśniczą.
— Kurwa, przegraliśmy, to jebane powietrze — wyrzucił z siebie w dość wulgarny sposób.
— Kuba, ewakuowałeś wszystkich? — usłyszał od kapitana.
— Tak, tak jest.
— Wypełnić maszynownię freonem — zadecydował Bukowski.
W każdym z przedziałów znajdowały się butle z freonem. Miały one za zadanie zdusić ogień. Każdą z nich można było aktywować z przedziału sterowania.
— Wykonano.
— Sternik, głębokość?
— 45 metrów.
— Szasować balasty, wynurzenie alarmowe!!! — rozkazał kapitan.
— Przyjąłem. Szasować balasty, wynurzenie alarmowe!
Działali jak automaty. Przez system łączności wewnętrznej podano wszystkim do wiadomości o wynurzeniu alarmowym. Zbiorniki balastowe napełniały się powietrzem w szybkim tempie. Dla okrętu taki sposób wynurzenia nie był standardową procedurą. Zdawali sobie sprawę, że na powierzchnię wyskoczą jak korek puszczony z dna akwarium. Szybko i niebezpiecznie. U-boot niebezpiecznie kładł się na lewą burtę.
— Wyrównaj, szasuj jak należy do kurwy nędzy — wyrwało się kapitanowi.
— 25 metrów.
— 20 metrów.
Szli do góry. Ich 828 na razie nie zawodził. Sternik starał się, jak mógł, by nie przechylać okrętu na żadną z burt. Pot spływał mu z czoła. Każdy w przedziale dowodzenia był skupiony na swoich zadaniach.
— Zadziałała tylko połowa butli z freonem, pożar trwa — zameldował pierwszy oficer.
Nie było dobrze. Było cholernie źle. Kapitan miał nadzieję, że freon zdusi pożar. Zastanawiał się, co było przyczyną, że połowa butli nie zadziałała. Przepalenie przewodów sterujących czy fuszerka przy remoncie? Najważniejsze było to, że się wynurzali.
— 10 metrów.
— Uwaga, przygotować się, na mój znak!!! — ryczał I oficer.
— Trzy, dwa, jeden, JUŻ!!!!
Jeżeli ktoś oglądał na National Geographic, jak wynurza się orka i potem swoim cielskiem wali o powierzchnię wody, zrozumie to, co ich spotkało. Blisko 2500 ton stali gwałtownie wynurzyło się z czeluści Bałtyku. Wynurzyło się w trybie nagłym. Okrętem wstrząsnęło. Gdzieniegdzie z przewodów ciśnieniowych zaczął ulatniać się gaz. Wszystkie niezabezpieczone rzeczy cisnęło w górę. Do tego jeszcze ten specyficzny odgłos kadłuba. Poczuli się jak na kolejce w lunaparku – podniesieni, by potem opaść gwałtownie.
— Stabilizuj, kurwa, stabilizuj!!! — wrzeszczał kapitan, zdając sobie sprawę, że teraz istnieje największe ryzyko wywrotki okrętu.
Odwrócenie się stępką do góry byłoby najgorszym scenariuszem. Nikt tego nie brał pod uwagę, ale nie można było tego wykluczyć.
Udało się. Delikatnie przechyleni na lewą burtę, byli na powierzchni. Sternik odetchnął głęboko i otarł pot z czoła. Wizja, że z pożarem zostaną pod wodą, była już wspomnieniem.
— Przedziały meldować.
Zameldowali wszyscy z wyjątkiem maszynowni. Prócz drobnych przecieków i rozszczelnienia się przewodów ciśnieniowych, nic ważnego okrętowi nie dolegało.
— Nadajemy? — zapytał I oficer.
— Kurwa, nadajemy — zadecydował pierwszy po Bogu.
— Radio, wysłać sygnał niebezpieczeństwa.
— Przyjąłem, nadaję. — zameldował oficer łączności.
Radiowcy natychmiast wysłali sygnał do systemu COSPAS-SARSAT. Co więcej, będąc teraz na powierzchni, nawiązali łączność na częstotliwościach ratowniczych ze stacjami SAR.
— Przygotować się do opuszczenia okrętu. Przygotować drugą zmianę do gaszenia pożaru. Na okręcie pozostaje załoga szczątkowa – kapitan działał jak w amoku.
— Dowódco… — zaczął I oficer, zdając sobie sprawę, że to on ma dowodzić procesem ewakuacji.
— Bierz ludzi, spisałeś się dobrze. Ratuj ich – usłyszał od Bukowskiego.
Podszedł do niego i objął jego twarz dłońmi. Spojrzeli sobie w oczy. „Pierwszy” chciał zostać na pokładzie.
— To rozkaz, spisałeś się na medal. Dokończ to, co zacząłeś. Ufam ci – usłyszał z ust kapitana.
— Druga grupa gotowa do gaszenia pożaru. Załoga powiadomiona – usłyszeli obaj.
Do przedziału dowodzenia wpadł sanitariusz.
— Lekarz, lekarz… — dukał.
— Co z nim? — zapytał kapitan, potrząsając młodym ratownikiem medycznym, będącym na etacie sanitariusza.
— Nie wiem, chyba zawał.
— To, co ty tu kurwa robisz? Zapierdalaj do niego!!! – zaklął szpetnie kapitan, oburzając się na młodego marynarza.
— Zabieraj ludzi. To rozkaz – dowódca dwa razy nie musiał powtarzać I oficerowi.
— Będziemy w gotowości na pokładzie, może uda się coś zrobić. Poczekamy – usłyszał Bukowski, kierując się do mesy oficerskiej.
Tam, na wypadek takich sytuacji miał być punkt opatrunkowy i w razie potrzeby mała sala operacyjna.
Marynarze zakładali na siebie kamizelki ratunkowe. Tylko ci, którzy mieli być ewakuowani. Procedury określały jasno, kto miał zostać w załodze szczątkowej i grupie gaśniczej. Chwilowo dowodzenie szczątkową załogą objął II oficer.
Babie Doły, Baza lotnicza dywizjonu SAR, w tym samym czasie.
Stali naprzeciw siebie w hangarze, gdzie przechowywane były ex-amerykańskie Kamany. Sebastian był po zajęciach, Klaudia na dyżurze.
— Kocham cię — usłyszała w uchu jego cichy szept.
— Przestań, za stara dla ciebie jestem — droczyła się z nim.
Wyprostował się i przestał ją obejmować. Wiedziała ze nie cierpiał, gdy wrzucała teksty o różnicy wieku. Był od niej młodszy o cztery lata. Nie była to wielka przepaść.
Zdała sobie sprawę, że delikatnie przegięła. Nadal nie była pewna, czy to jego uczucie do niej nie jest tylko chwilowym zauroczeniem. Chciała mieć pewność.
— Przepraszam, zrozum mnie… — zaczęła.
Wycie syreny alarmowej przerwało ich spotkanie.
— Kocham cię — usłyszała biegnąc w kierunku domku pilota.
Miała nadzieję, że to tylko próbny alarm i za chwilę się spotkają.
+++
Od dziesięciu minut tkwili na pokładzie Mi-14PS. Dwa silniki turbinowe TW3-117 M o łącznej mocy startowej około 5000 KM wyły niemiłosiernie. Czekali na decyzję od służby dyżurnej. Wiedzieli tylko tyle, że lecą na ratunek naszej łodzi podwodnej. Wybuchł pożar. Sześciu poszkodowanych, w tym jeden do natychmiastowej ewakuacji. Sektor działania poza polskim FIR, na wodach międzynarodowych. W pobliżu manewry Floty Bałtyckiej. Niezły miszmasz. Byli w I stopniu gotowości – na pokładzie w komplecie. Czas startu od przyjęcia rozkazu -10 minut.
Spojrzała na drugiego z ratowników. Młody niedoświadczony Wojtek. Dostrzegła w jego zachowaniu i mimice twarzy swoisty strach. To była jego druga akcja ratownicza. Debiut miał nad lądem. Tak, operowali też nad lądem. Pogoda była podła i tylko ich Mi-14 mógł się poderwać. Wypadek komunikacyjny. Niby to nie to, ale uratował dwójkę ludzi. Nie był już „prawiczkiem” w tej branży.
Przypomniała sobie, kiedy ona straciła dziewictwo w ratowniczym tego słowa znaczeniu. W akcji z Radkiem. Pamiętała, jak całowali się, gdy odleciał śmigłowiec. Sami, samiusieńcy w toni Bałtyku.
— Technik, wypierdalaj, nasza miss dzisiaj poprowadzi korespondencję z ruskimi — rozkazał pilot, wiedząc, że Klaudia była po kursie języka rosyjskiego.
Lecieli poza FIR Warszawa, nad FIR Kaliningrad. Niby ruscy w kontroli lotów powinni znać angielski, lecz różnie to bywało. Raz trafiał się „kumaci”, raz tacy co trudno było zrozumieć. Ot, ruska specyfika. W razie czego był Paweł – znał rosyjski na I poziomie.
Na specjalistyczny kurs języka rosyjskiego dostała się przypadkiem. Były pieniądze w MON, więc realizowali takie przedsięwzięcia. Wróciła po macierzyńskim do pracy. Nie latała, gdyż przepisy tego zabraniały. Najprostszą rzeczą było skierować ją na kurs realizowany w jednostce. Chętnych na rosyjski nie było, każdy pchał się na angielski, no może niemiecki. Miała wcześniej z tym językiem do czynienia. Lektorka, widząc, że Klaudia na pierwszym poziomie się męczy, od razu skierowała ją na egzaminy, a potem przeniosła na II stopień. Miała udokumentowany II stopień według STANAG-u. Uwaliła tylko pisanie, gdyż jej te „bukwy” się myliły.
Technik zasiadł na jej miejscu. Miała dostęp do panelu od radiostacji.
— Naciśnij dwójkę, powiem ci, kiedy — powiedział.
Będąc w Darłowie, prawie nigdy nie wykonywała lotów na ratunek poza 12-milową strefę wód terytorialnych. Raz była na Ronne.
— Gdynia kontrola, tu Ratownik 011 SAR, idę na KUNER. Poziom lotu 080. Zamelduję przejście. Odbiór – zgłosił Hubert.
Szli jak po sznurku. Pełniący obowiązki drugiego pilota Paweł obrócił się do niej.
— Marzena to już mi wariuje w domu, czeka tylko, kiedy wróci do roboty — stwierdził.
— Gdynia kontrola, przyjąłem, działania uzgodnione z FIR Kaliningrad. Od ground do FL 95 u nas macie wolną strefę. Kolejny meldunek KUNER – zaskrzeczało w radiu.
Czekała na osiągnięcie punktu KUNER. Wtedy mogła się wykazać znajomością swojego rosyjskiego.
Łopaty młóciły powietrze. Hubert nigdy nie prowadził śmigłowca w typowym pionie. Zawsze „morda” śmigłowca pochylona była ku dołowi. Zostało mu tak od czasu, gdy pilotował Mi-24. Stamtąd przeszedł do SAR-u. Zapierdalał tak szybko, jak tylko mógł.
— Gdynia kontrola, tu Ratownik 011. Osiągnąłem KUNER, Dziękuję.
— Gdynia kontrola powodzenia, macie wolną przestrzeń na powrót od ground do FL 095 — ten operator ruchu lotniczego naprawdę wziął sobie ich akcję do serca.
— Klaudia — rzucił Hubert.
Ocknęła się. Nadal przed oczami miała to ich spotkanie w hangarze.
— Калининград контроль, польский Спасатель 011 SAR. Я принимаю меры по спасению. (Kaliningrad kontrola tu polski Ratownik 011 SAR. Podejmuje akcję ratunkową.) – nadała w eter po raz pierwszy, korespondując z kimś innym niż załoga śmigłowca i nasze służby SAR.
— Hubert, kurwa, dobrze, bo nic nie gadają — wyrzuciła z siebie po minucie.
Pierwszy pilot był ostoją spokoju.
— Spokojnie Klauduś, odpowiedzą — stwierdził ze stoickim spokojem.
— Rescuer 011 this is Kaliningrad control. Free level from ground to FL 70. Prohibited zone MIA. (Ratownik 011 tu Kaliningrad kontrola, wolny poziom lotu od poziomu morza do FL 70, Zakazana strefa MIA) – usłyszeli w słuchawkach.
Mogła się przesiąść na swoje miejsce. Rosyjski kontroler ruchu lotniczego operował językiem angielskim w sposób zrozumiały. Odetchnęła z ulgą.
Nawiązali łączność z załogą okrętu podwodnego na międzynarodowej częstotliwości SAR.
+++
Niesienie pomocy ludziom i statkom w niebezpieczeństwie na morzu jest nierozerwalnie związane z tradycją żeglugi morskiej. Korzenie instytucji ratowania statków i mienia z nich pochodzącego sięgają starożytności. Nazywa się to „odwiecznym prawem morskim”. Prawo to opiera się na normach prawa zwyczajowego i współcześnie znajduje podstawy prawne w postanowieniach morskich umów międzynarodowych. Niesienie pomocy, przejawia się w obowiązku ratowania na morzu, który należy do najsilniej utrwalonych norm moralnych prawa morskiego, prawa morza i międzynarodowego prawa humanitarnego. Z prawa międzynarodowego wynikają dwa główne zobowiązania w zakresie ratowania życia na morzu: ratowanie życia na morzu przez kapitana statku (okrętu) morskiego oraz regulacji systemu SAR. Każdy kapitan, niezależnie od bandery, powinien w takiej sytuacji podjąć działania mające na celu pomoc osobom znajdującym się w niebezpieczeństwie. Każde państwo zobowiązane jest do nakładania na kapitanów statków obowiązku niesienia pomocy, o ile nie naraża to na poważne niebezpieczeństwo ich jednostek i załóg.
Dowództwo Floty Bałtyckiej FR. Kaliningrad, tuż po odebraniu sygnału ratunkowego z polskiego okrętu podwodnego.
— Mamy sygnał MAYDAY z polskiego 828, to ten po modernizacji i wymianie aparatury łączności — zameldował admirałowi dyżurny operacyjny.
Admirał cmoknął z zadowoleniem. Nadarzała się okazja, by pod płaszczykiem akcji ratunkowej wejść na pokład polskiej łodzi podwodnej. Nie liczył na przechwycenie aparatury, ale nawet jej zdjęcie byłoby sukcesem. Polacy czasami działali jak dzieci we mgle, mogli pozostawić w tej panice na wierzchu tabele kodowe i szyfrowe. Jeżeli nie było tam kolorowo i były jakieś ofiary, dodać szyfranta lub oficera łączności specjalnej do tej grupy, biorąc go na pokład ratującej jednostki.
— Przerwać ćwiczenia, wysłać w kierunku polskiej jednostki grupę ratunkową. Nie spieszcie się z meldunkami na częstotliwości SAR. Nawiążcie z nimi bezpośrednią łączność – rzucił rozkazy.
— Tak jest — odpowiedział mu podwładny.
Zatarł dłonie. Może po takim sukcesie uda mu się objąć dowodzenie Flotą Północną, a może nawet Pacyfiku. Otworzył barek i nalał sobie kieliszek wódki, a po chwili poprawił drugim. Czekał na meldunki od swoich podwładnych.
Zgrupowanie okrętów Floty Bałtyckiej FR. Około 5 mil morskich od polskiego 828.
Marynarze dostrzegli zbliżającą się Sukę-24, która leciała na dość niskiej wysokości, a następnie odbiła w kierunku polskiej strefy. Wcześniej krążył Ił-38 M, zrzucając pławy hydrolokacyjne. Było grubo.
Nagle ogłoszono alarm bojowy na wszystkich jednostkach. Zgrupowanie składało się z fregaty rakietowej „Неустрашимый”, korwety wielozadaniowej „Stierieguszczij”, korwety rakietowej „Ognicowo”, dwóch korwet ZOP „Urengoy” i „Kazaniec” oraz okrętów zabezpieczenia.
Na pierwszych dwóch okrętach stacjonowały śmigłowce ZOP typu Kamow Ka-27, które zostały poderwane w trybie alarmowym. Można było pozazdrościć, w jak szybkim czasie oba Kamow-y podniosły się z pokładu fregaty i wielozadaniowej korwety.
— „Судак 088” готов выполнить работу (Sandacz 088 gotów do wykonania zadania) — zameldował pilot Ka-27PŁ, przypisany do korwety.
— „Судак 056” готов выполнить работу (Sandacz 056 gotów do wykonania zadania) — zameldował pilot Ka-27PŁ, przypisany do fregaty.
Współosiowe wirniki zapewniały tym śmigłowcom lepszą stabilność w zawisie i eliminowały wszelkie mankamenty śmigłowców wyposażonych w wirnik ogonowy. Potrafiły naprawdę stabilnie zawisnąć nad celem, nawet przy silnym wietrze.
Centrum dowodzenia znajdowało się na fregacie, skąd kierowano ich działaniami. Na pokładzie każdego ze śmigłowców, oprócz etatowej załogi, znajdowało się po trzech matrosów z rosyjskiej piechoty morskiej oraz dwóch oficerów wywiadu z GRU (po jednym na każdym ze śmigłowców).
Fregata zapewniała obu tym statkom powietrznym pełną kontrolę radarową i nawigacyjną. Oba śmigłowce wychodziły co prawda poza rejon ćwiczeń, lecz kontrolę przestrzeni powietrznej zapewniał FIR Kaliningrad. Byli u siebie. Oba „wiertaloty” skierowały się w stronę uszkodzonego polskiego okrętu podwodnego z zadaniem niesienia pomocy. Razem z nimi ruszyła w tym kierunku korweta rakietowa, której zadaniem było podjęcie rozbitków. Wszystkie te siły działały zgodnie z prawem morskim, będąc najbliżej okrętu wzywającego pomoc.
Rozpoczynał się wyścig – wyścig polskiego Mi-14PS z SAR z rosyjskimi Ka-27PŁ.
Jednak załoga polskiego śmigłowca nie miała o tym pojęcia.
Centrum Operacji Morskich, Gdynia, w tym samym czasie.
— Panie komandorze, Rosjanie podnieśli swoje śmigłowce pokładowe. Mam meldunek z 6 Orel, zameldowali gotowość do wykonania zadania – usłyszał Brzeziński.
Od popołudnia miał Sajgon na dyżurze. Przeniósł się z Darłowa do Gdyni, gdy nastał nowy dowódca, którego nie trawił. To nie był ich poczciwy „Stary”. Dojeżdżał do Gdyni, ale czuł się tutaj potrzebny i realizował się.
Sygnał od „828” postawił wszystkich na nogi. To nie były ćwiczenia, to był realny sygnał wysłany z pokładu łodzi podwodnej. Ściągał wszystkich, którzy byli dostępni i niezbędni. Podniósł do „jedynki” załogę z Darłowa. Co chwila dzwonił do dyżurnej służby operacyjnej SZ RP, ale tam siedział jakiś dupek, który zadawał debilne pytania i odbijał piłeczkę.
Kurwa, skoro tam jest blisko 60 marynarzy, to jak do cholery dwie Anakondy i dwa Mi-14 mają ich zabrać – analizował w myślach.
Wstyd było przyznać, że z cywilnym SAR-em dogadał się bez dwóch zdań. Straż Graniczna również momentalnie postawiła swoje siły w najwyższy stan gotowości. Nawet Policja była skłonna wysłać dwa śmigłowce. Podziękował, trzymając je w odwodzie.
Wstyd było się przyznać, lecz z tym jebanym monowskim kurwidołkiem współpracowało się najgorzej. Jakie to tuzy intelektu siedziały w DS OSZ RP i jak długo zajmowało im podjęcie decyzji?
— Gdzie nasi? — zapytał krótko.
— Według radaru jedną milę morską — usłyszał.
— A ruskie?
— Dalej, dwie, dwie i pół.
— Jakie siły mamy w gotowości? — rzucił.
— W Babich Dołach za dziesięć minut będzie gotowa Anakonda, oprócz tego czwórka specjalsów tam jest z gotowym Spiritem. Podniosłem do jedynki oba okręty ratownicze, ale to potrwa, dziś sobota.
Krew jasna zalewała Brzezińskiego. Pamiętał stare czasy, gdy okręty ratownicze wychodziły w godzinę. Teraz, prawie pełne zawodowstwo i co? Gówno. Gorzej niż wtedy. Część załogi się rozjechała, a że sobota, to pewnie pijani. Burdel to było mało powiedziane.
— Jest meldunek z 6 Orel. Rozpoznawcza suka nad 828 – usłyszał.
— A gdzie „May”? — zapytał.
— Siadł w Kaliningradzie, zatankuje kutas i poleci.
Siorbnął zimnej kawy. Przyzwyczaił się do niej. Często, gdy miał dyżur, nie miał czasu wypić ciepłej. Takie kurwa fatum.
— DSO ze stolicy odpowiedziało? — zapytał.
— Trawią sytuację, jak pies jeża — usłyszał.
Był człowiekiem czynu. W swoim życiu przeżył śmierć bliskich mu kolegów i przyjaciół. To nie był gówniany jacht ani niepotwierdzona próba samobójcza na promie. Tam na ratunek czekało blisko sześćdziesiąt osób.
Pierdolił swoją karierę. Miał dobrego mentora – „Starego”. Teraz takiego to ze świecą szukać. „Stary” ich jebał, wymagał, ale gdy trzeba było, to z nimi płakał. Był oficerem starej daty.
Nie zastanawiał się długo.
— Na moją odpowiedzialność podnoś chłopaków z „Formozy” oraz ich śmigło, a także MI-14 z Darłowa i Anakondę z Babich Dołów — rozkazał.
— Komandorze… — usłyszał.
— Mam ci dać rozkaz na piśmie?
— Nie, wykonuję.
Przypomniało mu się, jak wtedy nakazał w Darłowie ZOP-owi lecieć na ratunek Radkowi. Gdyby nie jego decyzja, ten facet by nie żył.
— Wykonano, „Formoza” wystartowała, reszta za dziesięć minut — wyrwało go z przemyśleń.
Spojrzał na swojego pomocnika. Młody, ale ambitny chłopak. Wiedział, że z niego będą kiedyś ludzie. Uśmiechnął się do niego.
— Jak okręty?
— W ciemnej dupie, panie komandorze — usłyszał, to czego usłyszeć nie chciał.
— Coś jeszcze mamy?
— Matkę Boską w koronie — zadrwił pomocnik.
+++
Dojrzeli okręt. Był przechylony na lewą burtę. Hubert ustawił śmigłowiec, tak, by nie mieć zbyt silnego wiatru w śmigło ogonowe.
— Ja pierdolę — wyrwało się Wojtkowi, gdy zobaczył tratwy z rozbitkami.
Załoga nie chciała opuścić okrętu do samego końca. Siedzieli w tratwach przymocowanych jeszcze do ich U-bota. Gdy zobaczyli śmigłowiec, machali rękami.
— Wolisz na pokład, czy do wody? — zapytał Klaudię pierwszy pilot.
— Dawaj na pokład, jak dasz radę — odpowiedziała.
— Dla ciebie, kochana, to postawię, to bydlę nawet nad kioskiem.
Uśmiechnęła się, choć widząc to, co ma da dole, wcale nie było jej do śmiechu. Technik wstał i podszedł do wyciągarki. Klepnęła w ramię Wojtka. Widziała w jego oczach strach.
— Damy radę, spokojnie.
Technik podpiął ich oboje do wyciągarki. Puknęła chłopaka palcami w głowę. Spojrzał na nią.
— Trzymaj się mnie i wykonuj moje rozkazy.
Śmigłowcem nieco zabujało. Nad nimi przeleciał Su-24MR. Jebane ruskie gwarantowały minimalną separację. Pilot ustabilizował zawis.
— W waszym kierunku idą dwa Kamowy, uważajcie — ostrzegł ich SAR Darłowo.
— Technik gotowy.
— Opuszczaj ratowników.
Poszli w dół. Technik delikatnie opuszczał ich na pokład okrętu. Klaudia mocno przycisnęła Wojtka do siebie. Wciąż był spanikowany, co dostrzegała w jego oczach.
W przypadku desantowania na metalowe podłoże śmigłowcowego ratownika, konieczne jest rzucenie tkzw rzutki by ładunek elektrostatyczny wytworzony pomiędzy śmigłowcem a okrętem nie poraził ratownika lub przechwytujący go personel. Podobna sytuacja gdy opuszczany jest metalowy kosz ratunkowy. Rzutka rozładuje wygenerowane napięcie pomiędzy obiema tymi powierzchniami. To kawałek blachy umocowany na lince, który rzuca się na pokład jednostki. Gdyby tak się nie stało, osoba dotykająca metalowej powierzchni mogłaby zostać porażona prądem.
Opuszczali się. Klaudia krzyczała, ale chyba nikt jej nie słyszał. Marynarze na pokładzie chcieli ich jak najszybciej przechwycić, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
— Nie!!! Przestań!!! Poczekaj!!! — wrzeszczała, widząc, jak wyciągają dłonie.
Na nic zdały się jej krzyki. Jeden z marynarzy chwycił metalową krawędź kosza i został porażony prądem. Momentalnie spadł z pokładu do wody.
— Ewakuuj tego z zawałem, ja odpadam, człowiek za burtą! — krzyknęła, odpinając się z liny wyciągarki.
Z dobrych dwóch metrów wpadła do wody, ocierając się o pokład łodzi podwodnej. Podobnie jak wtedy, gdy ratowała Radka, zanurkowała jak foka. Może nie była tak sprawna, jak wtedy, ale szybko dopadła porażonego marynarza. Uchwyciła go i sprawnie wypłynęła na powierzchnię. Nie miał kamizelki asekuracyjnej. Sprawnie dotarła z poszkodowanym do pokładu okrętu. Wyciągnęli ich. Zauważyła zbliżające się sylwetki dwóch rosyjskich śmigłowców.
Okręt przechylał się coraz bardziej. Dotarła do otwartego wejścia do pokładu torpedowego.
— Prowadź — poprosiła jednego z marynarzy.
— Dokąd?
— Do poszkodowanych — wrzasnęła na zestresowanego marynarza.
Zniknęła we wnętrzu kadłuba łodzi podwodnej. Prowadzona przez matrosa pokonywała kolejne przedziały.
— Jakże tu wąsko — oceniła.
Po raz pierwszy była na pokładzie okrętu podwodnego. Pokonywała kolejne przedziały.
+++
Sebastian wraz z trójką swoich towarzyszy tkwił na pokładzie pokładowego Kamana. Lecieli w kierunku wypadku, poderwani w trybie alarmowym. Nawet nie zdążyli uzupełnić amunicji do swojej broni.
— Ile i co mamy? — rzucił krótko do swoich podwładnych.
Sam miał dwa pełne magazynki do MP-5 i dodatkowo dwa pełne magazynki do pistoletu Beretta 82 SBF. Spływały do niego informacje o stanie amunicji. Nie było aż tak źle. Każdy z podległych mu ludzi miał co najmniej po dwa magazynki do peema i pistoletu. Wystarczająco, ale bez szału.
Pilot wyciągał z ex-amerykańskiego śmigłowca, ile tylko mógł. Szczęśliwie mieli wiatr w ogon.
— Dwa ruskie Kamowy idą w kierunku naszego okrętu, będzie grubo — usłyszał w interkomie.
Przydzielono im kryptonim śmigłowca ratowniczego. Taki też był status ich misji. Ten, kto siedział na COM-ie, musiał być cholernie bystrym facetem. Załatwić to tak szybko i bez całej tej wojskowej papierologii, to było coś.
Ich głównym zadaniem było niedopuszczenie do tego, by na pokład „828” dostali się rosyjscy marynarze. Niby nie mogli ot tak sobie wejść, ale znając ich, nie można było tego wykluczyć.
— Ile jeszcze? — rzucił do pilota.
— Około ośmiu mil, robię, co mogę — odparł tamten.
Sebastian zdawał sobie sprawę, że przegrają wyścig z rosyjskimi Kamowami. Tamte miały trzy, cztery mile, oni dwa razy tyle.
— Mamy tam naszych? — zapytał ponownie pilota.
— Tak, nasz ratowniczy Haze jest nad okrętem.
— Połącz się z nim, musi do naszego przybycia zablokować możliwość desantu ruskich z Ka-27 na pokład naszej łodzi.
— Jak?
— Niech wisi na niskim pułapie nad łodzią.
Okręt podwodny „828” w tym samym czasie.
— „Польская подводная лодка 828. Это российский военный корабль Неустрашимый. Вы послали сигнал SOS. Я посылаю вам на помощь два вертолета. Наш корвет «Огницово» направляется в вашу сторону. Она заберет ваших выживших. Подтвердите получение сигнала”. (Polski okręt podwodny 828. Tu rosyjski okręt wojenny Nieustrasznyj. Wysłaliście sygnał SOS. Wysyłam wam dwa śmigłowce na pomoc. W waszym kierunku płynie korweta Ognicowo. Podejmie ona waszych rozbitków. Potwierdź otrzymanie sygnału.) — usłyszeli na obu częstotliwościach alarmowych.
Pozostający w przedziale łączności oficer i operator zamarli. Nie spodziewali się takiej transmisji. Oficer rozdziawił gębę i nie wiedział, co począć. Najwyraźniej ta sytuacja go przerastała. Doświadczony starszy bosman, będący operatorem, otrząsnął się pierwszy.
— Co robimy!!! — wrzasnął na przełożonego.
— „Польская подводная лодка 828. Подтвердите прием сигнала”. (Polski okręt podwodny 828. Potwierdź otrzymanie sygnału.
Oficer łączności w stopniu podporucznika się „zaciął”. Nie mógł z siebie wydobyć żadnego słowa. Tkwił sparaliżowany, nie wiedząc co począć. Bosman znał rosyjski.
— Есть польский спасательный вертолет. Спасибо. (jest polski śmigłowiec ratunkowy. Dziękuję) — nadał.
Zdał sobie sprawę, że z podporucznika nie będzie miał żadnego pożytku. Zdany był tylko na siebie. Wstał i ruszył w kierunku, gdzie był pierwszy po Bogu. Nie zważając na to, że ten rozmawia z nawigatorem i marynarzami sterującymi okrętem, zameldował o tym, co usłyszał.
— Przekaż, że czekamy na nasze jednostki. Gdzie jest oficer łączności? — usłyszał od dowodzącego.
— Zaciął się, siedzi i nie może z siebie nic wydusić — zameldował bosman, zgodnie z prawdą.
— Zostajesz. On ma się ewakuować. Zrozumiałeś!!! – padł niekomfortowy dla młodego oficera łączności rozkaz.
— Tak jest. Wykonuję.
Wrócił do radiostacji. Chwycił w dłoń zestaw nadawczo-odbiorczy.
— „Русский корабль. Это poski 828. Спасибо. Мы ждем наши корабли”. (Rosyjski okręt, tu polski 828. Dziękuję. Czekamy na nasze okręty) – nadał.
Czuł przechylenie okrętu. Nie zwiastowało to nic dobrego. Nigdy, ale to jeszcze nigdy nie byli w takiej sytuacji. Podszedł do oficera łączności i szturchnął go.
— Co? — bąknął podporucznik.
— Opuszcza pan okręt, ja zostaję — zakomunikował mu.
Ten bez słowa podniósł się z fotela i wyszedł. Był jak jakiś zombie. Bosman pozostał sam, wsłuchując się w szum radiostacji. Obejmował obowiązki oficera. Teraz powoli do niego to docierało.
+++
Klaudia wreszcie dotarła do mesy oficerskiej, gdzie teraz mieścił się punkt sanitarny. Wojtek tkwił nad pokładowym lekarzem, przygotowując go do transportu. Działał jak prawdziwy ratownik. Przywrócił krążenie poszkodowanemu. Zauważyła odłożony na bok defibrylator AED. Leciwy doktor był gotowy do ewakuacji.
— Młody, działaj, jest twój — stwierdziła, klepiąc go w ramię.
Dojrzała wystraszonego sanitariusza. Stał obok jej partnera jakby nieobecny.
— Na co czekasz, ruszaj dupę z nim, nie ma czasu — wrzasnęła na niego.
Zadziałało. Wybudził się z tego swoistego letargu.
— Ruszajcie. Śmigło czeka. – pogoniła.
Schyliła się nad oparzonymi marynarzami. Tamta dwójka wyszła, pozostawiając ją samą. Sięgnęła po nożyczki tkwiące w jednej z przegródek kamizelki i sprawnie rozcięła umundurowanie jednego z przytomnych marynarzy.
— Spokojnie, wszystko będzie dobrze — zapewniła podwodniaka.
Miał oparzenia drugiego stopnia. Niezbyt rozległe, ale mogące zagrażać jego życiu. Jak najlepiej potrafiła, opatrzyła rany. Przemycie, jałowy opatrunek i iniekcja środka przeciwbólowego – to wszystko, co mogła zrobić na chwilę obecną.
Rozejrzała się. W pomieszczeniu, oprócz niej był jeden oficer, podoficer i marynarz. Musiała dokonać segregacji pozostałych poszkodowanych.
— Zdejmijcie go i połóżcie tam. Dawajcie tego — rozkazywała, wskazując, co mają zrobić.
Na szczęście miała dostęp do medycznych plecaków znajdujących się na okręcie. Wojtek już je „rozdziewiczył”, udzielając pomocy pokładowemu medykowi. Leżały otwarte tuż obok niej. Dwójka marynarzy ściągnęła ze stołu wcześniej zaopatrzonego marynarza z grupy ratunkowej. Na blacie lądował kolejny z ciężej oparzonych.
— Przemyj mu ranę i nałóż opatrunek, to wystarczy — pouczyła podoficera, wskazując lekko poparzonego.
Wiedziała, że nie może mówić do ogółu. To działało. Teraz w tym pomieszczeniu była najważniejsza.
Zajęła się poszkodowanym na stole. Jęczał z bólu. Spore oparzenia, drugiego i trzeciego stopnia kwalifikowały go do szybkiej ewakuacji. Zaprotestował delikatnie, gdy rozcinała jego spodnie i slipki. To był młody chłopak, miał może dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Dotknęła jego poparzonej szyi.
— Spokojnie marynarzu, jeżeli nie będę musiała, nie będę tam patrzeć — zapewniła go.
Opatrzyła go najlepiej, jak umiała. Pozostali byli lekko ranni. Sprawnie unieruchomiła skręcony nadgarstek jednego z poszkodowanych.
+++
Zbliżające się Ka-27PŁ wyrzuciły ze swojego pokładu liny. Były to maszyny ZOP, więc nie posiadały wyciągarki. Hubert tkwił w zawisie nad „828”. Pamiętał o tym, co przekazał mu pilot Super Seaspirita.
— Paweł, jak z paliwem? — zapytał II pilota.
— Spokojnie, mamy zapas.
Jeden z Kamowów zbliżał się do nich. W rażący sposób naruszał ogólnie przyjęte warunki lotów. Nie trzymał minimalnej odległości separacji. Rosyjski pilot, ryzykując, chciał odepchnąć ich znad pokładu łodzi podwodnej, by zająć dogodne miejsce do wysadzenia swoich ludzi. Żałowali, że Klaudia nie była na pokładzie. Z pewnością powiedziałaby temu Rosjaninowi, co o nim myślą.
Mi-14 był większy niż Ka-27, bardziej potężny i masywny. Gdyby jednak Hubert miał wybierać pomiędzy tymi dwoma maszynami, wybrałby Kamowa. Przeciwbieżne śmigła i brak śmigła ogonowego stawiały ten śmigłowiec wyżej. Bardziej stabilnie mógł tkwić w zawisie i nie było obawy, co też się stanie, gdy nagle śmigło ogonowe odmówi posłuszeństwa. Składane łopaty i pudełkowy kształt były również niewątpliwą zaletą. Obie maszyny miały możliwość wodowania. Na korzyść Mi-14 przemawiała jedna rzecz – mógł zabrać na pokład 19 rozbitków, Kamow o wiele mniej.
Drugi z Ka-27 znajdował się nieco wyżej swojego towarzysza, bardziej z tyłu. Ten pierwszy był liderem.
— Paweł, weź mu kurwa powiedz, by spierdalał — wyrzucił z siebie Hubert.
Oba „śmigła” tkwiły naprzeciw siebie jak bokserzy gotowi do walki. Żaden nie miał zamiaru ustąpić.
— Русский 056, иди нахуй (Rosyjski 056. Idź w chuj) – poleciało na międzynarodowej częstotliwości SAR.
Ka-27 o numerze burtowym 056 zbliżył się na niebezpieczną odległość. Hubert dostrzegł twarz rosyjskiego pilota, jego zaciętą minę. Nie miał zamiaru ustąpić. Nadal tkwił w zawisie nad okrętem. Obaj patrzyli na siebie i żaden nie miał zamiaru ustąpić.
— „Польский спасатель. Иди на хуй. Я хочу оставить спасателей, чтобы они помогли вам. Отойдите от корабля. (polski ratownik. Idź ty w chuj. Chcę opuścić ratowników, by wam pomóc. Odejdź od okrętu.) – dało się usłyszeć.
— Lima 02. Mam poszkodowanego. Stan ciężki. Bądźcie w gotowości – praktycznie nałożyła się korespondencja od Wojtka.
Technik poderwał się na równe nogi i spojrzał w dół przez uchylone drzwi śmigłowca. Dostrzegł dwie postacie z deską wyłaniające się na pokład łodzi podwodnej. Musiał zająć się nimi.
— „I am lifting, a seriously injured person. Do not interfere.” (nie przeszkadzaj. Podnoszę poszkodowanego w stanie ciężkim) – rzucił w eter Hubert.
Dostrzegł, jak rosyjski pilot spojrzał na ułamek sekundy w dół. Musiał zauważyć, że na pokładzie coraz bardziej przechylającej się jednostki pojawiły się dwie osoby z noszami.
— „Поднимитесь и летите”. (Podnoś i odlatuj) – usłyszeli, a rosyjski Kamow oddalił się na sporą odległość.
Hubert odetchnął z ulgą. Zgrywał twardziela, ale w głębi duszy bał się. Słyszał, co potrafili odpierdolić rosyjscy piloci. Ten tutaj do takich należał.
— Wsadzam medyka z okrętu do kosza z poszkodowanym. Stan ciężki. Pozostaje na pokładzie – usłyszeli od Wojtka.
Kurwa, gdzie te specjalsy? – przeszło Hubertowi przez myśl.
Maltański krzyż na jego maszynie gwarantował rozbitkom i wszystkim potrzebującym pomocy natychmiastowy ratunek i jak najszybszy transport w bezpieczne miejsce. Ratowanie życia ludzkiego było na pierwszym miejscu.
Był również żołnierzem. Nigdy o tym nie zapominał. Dostał rozkaz, by uniemożliwić, tym cholernym ruskim dostanie się na pokład okrętu. Co było ważniejsze? Jak się zachować? Co począć do jasnej cholery? Czy po podjęciu rozbitka w ciężkim stanie natychmiast opuścić strefę nad okrętem, dając tym Kamowom wolna przestrzeń, czy też tkwić z poszkodowanym na pokładzie, ryzykując jego życie?
Otrząsnął się z tych chwilowych przemyśleń.
— Podnoś wolno, wolno jak tylko możesz. To moja decyzja – rzucił w interkomie do technika, biorąc na siebie tę trudną decyzję.
Okręt podwodny 828 klasy KILO, w tym samym czasie.
— Kapitanie, mamy spory przechył, płetwy stabilizacyjne się nie wysuwają — meldował II oficer.
Byli na powierzchni, co można było uznać za sukces, ale postępujący przechył w lewo nie wróżył nic dobrego. Dopóki trwała akcja gaśnicza w przedziale maszynowym, nie można było uruchomić silników Diesla. Zagadką pozostawało, czy po ugaszeniu pożaru będą one działać.
— Nadaj pierwszemu, by odbijali od okrętu. Jak sytuacja z rannymi? – zapytał dowodzący.
Odpowiedź nadeszła po chwili.
— Lekarz ewakuowany na śmigłowiec. Ale…
— Co?
— Dwa Kamowy nad nami, chcą spuścić ratowników, tak mówią.
Sytuacja była poważna, wręcz krytyczna. Przechylony okręt, pożar w maszynowni i wizja wtargnięcia na pokład ruskich matrosów.
— Pozostaje załoga szczątkowa, reszta opuścić okręt.
— Zrozumiałem. Wykonuję.
Drugi oficer wydał komendę dla wszystkich znajdujących się na zewnątrz, by opuścili pokład.
Bukowski był przerażony, ale nie dał po sobie tego poznać. Wiedział, że jeśli jego podwładni dostrzegą u niego choćby najmniejszy objaw paniki, to będzie katastrofa. Nigdy wcześniej nie znalazł się w takiej sytuacji. Musiał przejść ten swoisty sprawdzian.
— Przekaż do mesy, niech ewakuują rannych i co z tym pożarem? — wydawał kolejne rozkazy.
Na razie działali w dość profesjonalny sposób.
— Czy wyrównywać okręt, bo za chwilę będzie za późno — zapytał sternik.
— Wyrównuj, powoli, ale wyrównuj. Daj naszym odpłynąć od okrętu – usłyszał w odpowiedzi.
Jedynym sposobem, by wyrównać łajbę, było powolne napełnianie jednego ze zbiorników balastowych wodą. Równało to się jednak, z tym że okręt powoli będzie się zanurzał. Centymetr po centymetrze, metr po metrze. Musiał dać ewakuowanym na tratwy ratunkowe ludziom czas, by odpłynęli na bezpieczną odległość od zanurzającej się łodzi. Gdyby byli zbyt blisko, wytworzony wir wodny mógłby ich wciągnąć na dno.
— Zameldowali, że odbijają. Dwójka najciężej rannych z podoficerem od sonaru jest wyprowadzana na pokład. Ratowniczka z Mi-14 za chwilę ruszy z lekko rannymi – meldował II oficer.
Do przedziału dowodzenia wpadł dowodzący akcją gaśniczą bosmanmat.
— Krzysztof, mów! — wrzasnął kapitan.
Marynarz słaniał się na nogach. Miał zakopcony nomexowy skafander. Zsunął kominiarkę z twarzy, a jego uśmiech mówił sam za siebie.
— Pożar opanowany, ale są lekkie przecieki w maszynowni.
Przynajmniej jeden problem mieli z głowy. Bukowski przebierał nerwowo palcami.
— Odpalimy Diesla? — zapytał.
Krzysztof pokiwał przecząco głową.
— Dacie radę pracować w maszynowni?
— Nie, przedział nie został odpowiednio przewietrzony. Pracowaliśmy w zamknięciu, by powietrze nie podsycało pożaru. Butle z tlenem są prawie puste – nie to chciał usłyszeć pierwszy po Bogu.
Bukowski wstał i podszedł do bosmanmata. Objął go po męsku i przyciągnął do siebie, nie zważając na brud.
— Dobra robota Krzysiek — ocenił poświęcenie jego i jego ludzi.
— Zabieraj swoich na pokład — dodał po sekundzie.
Bosmanmat skrzywił się niezadowolony i spojrzał mu w oczy. Popatrzył mu w oczy.
— Nie przyjmę takiego rozkazu, nie teraz. Pożar jest dogaszony, a nie ugaszony. Odmawiam – wycedził przez zęby, że śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy.
Kapitan był zaskoczony, a zarazem dumny ze swojej załogi. Spasował, widząc zaciętą minę podoficera.
— Zostań — wyrzucił z siebie.
W kiosku tkwił jeden z obserwatorów, który meldował o sytuacji na powierzchni.
— Jak tratwy? — padło pytanie od dowodzącego.
— Za blisko, jeszcze minutę, może dwie.
Jak sytuacja z rannymi?
— Lekarz wciągany. Dwoje rannych z jednym ratownikiem i naszym z sonaru na pokładzie.
— Melduj, jak tratwy osiągną bezpieczną odległość.
— Tak jest.
Bukowski wiedział, że czekają ich trudne, cholernie trudne chwile. Chciał, by jak najwięcej osób opuściło wnętrze łodzi podwodnej. Robił wszystko, co mógł.
Kaman SH-2G Super Sea Spirite PMW o przydzielonym sygnale rozpoznawczym „Rescuer 019”, w tym samym czasie.
— Są, tam na jedenastej — rzucił pierwszy pilot SH-2G.
Szarzało, gdy ich dostrzegł. W listopadzie słońce zachodzi w okolicach godziny szesnastej. Sebastian poderwał się z fotelu i wbił swoją twarz pomiędzy oba fotele pilotów. Ukazała mu się szara, zlana z powierzchnią wody bryła okrętu podwodnego i trzy tkwiące nad nią śmigłowce.
Mi-14PS i dwa Ka-27PŁ były tak blisko siebie, że aż się przeraził. Ten pilot z ratowniczego Haze musiał mieć jaja ze stali.
Jezu, tam jest Klaudia – zdał sobie sprawę po chwili.
Dojrzał, że ratowniczy Mi-14 wciąga na pokład poszkodowanego. Modlił się w myślach, by przy tym rannym lub chorym była ona. Jeszcze nigdy nie bał się tak o nikogo. Był pewny, że ją kocha, nie wyobrażał sobie życia bez niej.
— Musimy wskoczyć na ich miejsce, dasz radę? — zapytał pilota.
Drugi z pilotów odwrócił się do niego twarzą. Sebastian dostrzegł w jego wzroku strach.
— Kurwa, zwariowałeś — usłyszał.
— A ten z Mi-14, co teraz robi? Pękacie do chuja? – zadał kolejne pytanie.
Załoga Kamana składała się z młodych pilotów z niedużym nalotem. Pierwszy pilot w stopniu porucznika, drugi podporucznik.
Był wściekły, że nie mógł dowodzić lotnikami. Wydałby bez wahania rozkaz i byłoby po sprawie. W statku powietrznym dowodził dowódca załogi. Ludzie Sebastiana byli tylko specyficznymi „pasażerami”.
— Możesz połączyć się z nimi? — zapytał ponownie.
Drugi pilot wywołał załogę MI-14PS. Tamci odezwali się.
— Tu grupa wsparcia, musimy zająć wasze miejsce, zdaje się na was. Gdy będziecie gotowi, dajcie sygnał „Aj” – rzucił w eter.
„Super Sea Sprite” zajął pozycję za belką ogonową Haze, tkwiąc w proceduralnej bezpiecznej separacji od poprzedzającego go statku powietrznego.
Oczekiwali, co zrobi załoga ratowniczego Mi-14.
Mi-14PS o sygnale kodowym „Rescuer 011”, w tym samym czasie.
Technik wciągnął do wnętrza kosz z poszkodowanym i jakimś randomowym marynarzem. Spodziewali się Wojtka, a tu taka niespodzianka.
— A ty to, kto kurwa? — wyrwało się technikowi.
— Sanitariusz z okrętu. To lekarz jest po zawale, przywrócone krążenie i oddech – odpowiedział mu nieznajomy.
Pokładowy doktor natychmiast przejął poszkodowanego i podłączył go do aparatury. Technik zapiął w fotelu Klaudii marynarza.
Hubert obserwował, jak dwa Ka-27 ponownie zbliżają się do nich. W głowie miał to, co przed chwilą usłyszał od pilota SH-2G. Myśli goniły jedna za drugą. Rosjanin dostrzegł, że podjęli chorego, dając mu do zrozumienia, że powinien się wycofać.
W pierwszej chwili miał zamiar oślepić ruskiego reflektorem, ale uznał, że to bardzo niebezpieczne, bo ten mógłby zrobić to samo. Widmo katastrofy w powietrzu wisiało nad nimi.
Myśl, kurwa, myśl – tłukło mu się w głowie.
Skupił się, jak tylko potrafił. Setki myśli i dziesiątki pomysłów przelatywały przez jego umysł. Każdy z nich był ryzykowny lub nierealny. Niektóre pasowałyby, gdyby pilotował Mi-24, na którym wylatał setki godzin. Nie pilotował w tej chwili „Hinda”, a krowiastego „Haze”. Nie bojowy, a ratowniczy typ śmigłowca.
— Mam!!! — krzyknął sam do siebie.
— Powiedz ruskiemu, że oświetlamy rejon akcji bombami oświetlającymi i odlatujemy — krzyczał do Pawła.
Kojtuch momentalnie zrozumiał, o co chodzi. Tak, to był sposób, by ponownie odsunąć ruskich na większą odległość.
— Русский 056. Сбрасывает сигнальные бомбы. Потом я ухожу. Удачи. (Rosyjski 056. Zrzucam bomby sygnalizacyjne. Potem odlatuję. Powodzenia) – bez namysłu nadał w eter drugi pilot.
Czekali, co zrobią rosyjscy piloci. Te sekundy dłużyły się niemiłosiernie.
— Бросай и иди на хер. (zrzucaj i spierdalaj) — usłyszeli i w tym momencie oba Kamowy odeszły na bok. Jeden w prawo, a drugi w lewo.
Hubert nacisnął przycisk automatu. Nocne sygnalizacyjne bomby, sterowane przez automat, wylatywały z kasety.
— Aj — nadał umówiony sygnał.
Na niskim pułapie wykonał zwrot i skierował maszynę w stronę lądu.
— Udało im się! — wrzasnął do technika.
— Koncertowo. Kaman wjebał się na nasze miejsce – usłyszał w odpowiedzi.
Lecieli w kierunku Gdyni, szczęśliwi, że udało im się wykonać to arcytrudne zadanie, ale wściekli, że pozostawili na pokładzie U-bota dwójkę ratowników.
+++
Kaman momentalnie zajął miejsce po Mi-14. Specjalsi wyrzucili przez otwarte drzwi śmigłowca liny. To była ostatnia chwila, by dostać się na pokład łodzi podwodnej.
— Kurwa, kurwa, pojebało ich, zbliżają się — wrzasnął pilot, widząc zbliżającego się Kamowa.
— „Brysiek”, pekaśka, pilot, ustaw się do niego bokiem — komenderował Sebastian, widząc, co się dzieje.
Wkurzony rosyjski pilot zbliżał się na niebezpieczną odległość do ich śmiglaka.
— Ах ты, польский придурок. Отъебись (O ty polski chuju. Spierdalaj) – rzucił Rosjanin.
— Pikor, „Olo” w dół. Już – rozkazywał swoim podwładnym.
Zza rosyjskiego 056 wyszedł 088. Ustawiał się do nich bokiem, wykonując ten sam manewr co Kaman.
— „Brysiek”, szachuj ich, zostajesz. Jasne!
— Jasne — odparł Brysiek z flegmą, podnosząc pokładowy karabin maszynowy PKM.
Sebastian zjeżdżał po linie w dół. Było już ciemno. Wyrzucone przez Haze bomby oświetlające były zbawienne. Nie zważał na to, że lekko oślepiają. Najważniejsze, że rozświetliły teren. Ten szybki desant bez dodatkowego oświetlenia byłby możliwy.
Szybko dołączył do swoich ludzi. Pokład był zalany gdzieś na pół metra. Zatrzymał go ratownik ze śmigłowca. Wraz z marynarzem prowadzili dwójkę poparzonych matrosów.
— Nie mamy tratwy, gdzie mam ich ułożyć? — rzucił do Sebastiana.
Znał tego chłopaka. Od niedawna latał z Klaudią. Coraz bardziej podziwiał ratowników. Ten młody chłopak nie obawiał się o siebie. Pytał, gdzie wsadzić rannych.
— Góral, dawaj, zaraz się zanurzą — poganiali go towarzysze.
— Daj mi minutę, zaraz coś załatwię.
W ostatniej chwili dopadł do drzwi znajdujących się na dole kiosku. Tylko one były jeszcze otwarte. Nie bacząc na to, że wlewa się przez nie woda, ujął w dłoń radio.
— Kaman, zrzućcie tratwę. Natychmiast!!! – wrzasnął i zamknął wodoszczelne drzwi.
Byli na okręcie podwodnym. To, że się zanurzał, nie napawało ich optymizmem.
+++
Klaudię oblał zimny pot, gdy razem z dwójką poparzonych marynarzy przemieszczała się w kierunku wyjścia, prowadzona przez jednego z podoficerów. Nagle zawyły alarmowe buczki. Już wcześniej czuła, że okręt, jakby bardziej wracał do pionu.
— Uwaga, zanurzenie — ryknęło w głośniku.
Przeraziła się na dobre. Po jaką cholerę się zanurzają? Przecież jeszcze nie zakończyła ewakuować poszkodowanych.
„Co się tu do cholery dzieje?”
Podoficer zatrzymał się.
— Dlaczego nie idziemy? — zapytała głupio.
— Zanurzamy się, nie słyszałaś?
— Dlaczego?
— Nie wiem.
Ułożyła przy wodoszczelnych drzwiach marynarza, którym się opiekowała.
— Prowadź mnie do dowódcy. Już! – krzyknęła na podoficera.
Podobnie jak ona, pozostawił swojego rannego matrosa. Była starsza stopniem. Tamten był starszym matem. Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Mijali specyficzny labirynt. Gdyby ją tu zostawił, zgubiłaby się jak dwa razy dwa. Gdy jej przewodnik sprawnie pokonywał wodoszczelne drzwi, ona miała z tym problem. Pokonywała je po „babsku”. W końcu dotarli do przedziału dowodzenia. Pomimo tego, że starszy mat ciągnął ją za sobą, stanęła zaskoczona.
„Równaj do cholery”
„Szasuj delikatnie, musimy wyrównać”
„Przyjąłem, wykonuję”
Nieznane jej komendy zlały się w kakofonię słów. Zrozumiała, że ci ludzie, będący tutaj, za wszelką cenę walczyli z tym stalowym kolosem. Próbowali go ujarzmić, mając tak ograniczone pole manewru. Komendy „meldować” i „zrozumiałem. Wykonuję” były dla niej jasne. Pozostały slang podwodniaków to była czarna magia.
Stała i patrzyła na to wszystko, co się działo. Tkwiła sparaliżowana i bezsilna. Zdała sobie sprawę, że jest zdana na to, co oni zdołają wycisnąć z tego potwora.
Podoficer znów mocno pociągnął ją za rękę. Wyrwała ją z jego uścisku.
— Nie, zostaję tutaj — zaprotestowała.
„Ustabilizowana” „Baterie na wyczerpaniu” „Nie mamy płetw” „Szukaj miejsca” zlewało jej się w jedną całość.
— Radek, ratuj mnie — jęknęła.
Choć zdawała sobie sprawę, że on nie żyje już od kilku lat, wzywała jego imię, wierząc, że jej pomoże. Pamiętała tę sytuację, gdy po dwóch tygodniach od jego śmierci stary rybak przekonywał ją, że do czasu jej przybycia pozostawał z nim jakiś mistyczny ratownik. Wychyliła się wtedy i lustrując toń Bałtyku, dostrzegła, jakby ludzką postać, która zanurkowała.
— Radku, błagam cię, zrób to dla naszego dziecka — ponowiła cicho swoją prośbę.
Gdyby nawet się pojawił, w jaki to cudowny sposób dostałby się na pokład okrętu podwodnego? Drżała ze strachu. Podoficer gdzieś zniknął. Stała, patrząc na działania tej grupki ludzi.
— Uratuje cię, przysięgam, wrócisz do synka — usłyszała za plecami głos Sebastiana.
4 komentarze
Pumciak
Bardzo mi się podoba to opowiadanie ,czekam na następną część.
Jammer106
@Pumciak Dziękuję za komentarz, po nim wskoczyło na Główną. Pozdrawiam.
Hart
Wiesz jak zaciekawić. Nic ująć ,a dodać jak najszybciej następną część👍🏻
Jammer106
@Hart Niestety to trochę potrwa. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
Jaśko
Bardzo po cichu liczyłem na to, że w święta stanie się cud i wyrzucisz kolejną część. I cud się stał. Wróciłem wieczorem od rodziny i jest, chciałem się rzucić za czytanie jak pies na kość ale ostatkiem woli postanowiłem poczekać do dzisiaj. Z szacunku do Ciebie i Twojej twórczości. I dziś kiedy już procenty uleciały i mogłem na trzeźwo zabrać się za czytanie. To było święto, czytałem z zapartym tchem. Czułem się tak jakbym osobiście był na pokładzie okrętu, śmigłowca czy centrum dowodzenia. Masz niezwykłą umiejętność budowania napięcia i realizmu, po mimo niezwykłości opisywanych historii. Moim skromnym zdaniem czyta się to dużo lepiej niż powieści niektórych bardzo popularnych ostatnio pisarzy. Przyłączam się do prośby o szybką kolejną część. Mam wrażenie, że jest gotowa tylko przerwałeś w takim momencie aby jeszcze bardziej zbudować napięcie. Pozdrawiam.
Jammer106
@Jaśko Dziękuję za miły i długi komentarz. Cieszę się że opowiadanie przypadło Ci do gustu. Miałem w planie by go szczęśliwie zakończyć w jednym akcie ale to by wyszły z 2 godziny czytania dlatego rozbillem na 2 części. Niestety ale dopiero tworzę tą część pod roboczym tytułem 66 metrów. Pozdrawiam.
Jaśko
[komentarz oczekuje na moderacje]
shakadap
Jak zwykle świetnie napisane i bardzo wciągająco. Czyta się na bezdechu. Nie daj Autorze czekać za długo na kolejną część.
Trochę błędów do poprawy.
Pozdrawiam i powodzenia.
Jammer106
@shakadap Tekst obroniłem zgrubnie bo zdawałem sobie sprawę że Czytelnicy czekają. Postaram się poprawić błędy. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.