Strażniczka Bałtyku (IV) "IDA-59M"

Strażniczka Bałtyku (IV) "IDA-59M"Centrum Operacji Morskich (COM) kilkanaście minut później. 3 listopad.

Brzeziński pragnął mieć jak najpełniejszy obraz sytuacji. Gdy otrzymał meldunek, że wszyscy zostali podjęci na pokład łodzi SAR i że te znalazły się w rejonie polskiego FIR, natychmiast podjął decyzję o wysłaniu tam śmigłowca.
— Co mamy w gotowości? Meldować! — rzucił krótko.
— Anakonda zatankowana, „w dwójce”, nasza ratownicza „czternastka” startuje z lądowiska przy szpitalu w Gdyni — usłyszał w odpowiedzi.
— Podnoś Anakondę do „jedynki”, niech startują natychmiast. Mają zabrać z pokładu łodzi I oficera, i jak dadzą radę, to jeszcze jakichś oficerów. Muszę mieć jak najdokładniejsze dane od nich, i to na cito — rozkazał.
Maszyna, którą wprawił w ruch, działała teraz bez zastrzeżeń. Miał wystarczająco ludzi, każdy z nich zajmował się swoją działką, nikt nie zadawał zbędnych pytań.
— Szwedzi będą gotowi za godzinę, podałem im koordynaty, gdzie ostatni raz byli — usłyszał od swojego kolegi.
Starszy komandor, w przeciwieństwie do Brzezińskiego, emanował spokojem. On sam był w nerwach, na wysokich obrotach.
— Ile im zajmie dotarcie do rejonu? —zapytał łysawego kolegę.
Dostrzegł jego skwaszoną minę.
— Ten okręt wyciąga maksymalnie szesnaście węzłów, nie pójdą na pełnej mocy. Liczę, że 14 węzłów to maksimum. Kilkanaście godzin — usłyszał.
Zaklął w duchu. Podziwiał Szwedów; w tak krótkim czasie potrafili skompletować załogę i zgłosić gotowość do działania. Wstydził się za PMW.
— Dobrze, koordynuj ich działania. Dzięki za pomoc — odparł.
Zauważył, że łysawy komandor chce mu coś powiedzieć. Ten, chyba również dostrzegł to i zdobył się na odwagę.
— Słuchaj, nie nurtuje cię to, dlaczego nie wystrzelili boi ratunkowej? — zapytał cichym głosem.
— Nawet o tym nie myśl, oni żyją i wydostaniemy ich stamtąd — uciął krótko.
— Komandorze, „czternastka” z Darłowa ląduje na Babich Dołach, a nasze dwa ZOP-y wracają z rejonu akcji — zameldował mu chorąży.
Nie miał już w rejonie wypadku żadnego śmigłowca. Wcześniej wylądował Kaman SH-2G z przestraszonymi pilotami. Wiedział, że byli mocno wystraszeni, gdyż przesłuchiwał ich oficer WSI. Meldunki spływały zewsząd. Przydzielony mu do pomocy kapitan wszystko notował w dzienniku działań bojowych. Przynajmniej w tej papierkowej robocie go wyręczał.
— Jakieś wieści z dozorowca Straży Granicznej? — zadał kolejne pytanie oficerowi zajmującemu się współpracą z innymi służbami.
— Nic, nie znaleźli nic — odparł zapytany.
To był dobry symptom. Gdyby okręt rozbił się na powierzchni, byłaby spora plama oleju oraz jakieś rzeczy. Cały czas w głowie Brzezińskiego tłukło się pytanie specjalisty od ratownictwa morskiego — dlaczego nie wypuścili boi? Nie brał pod uwagę najgorszego scenariusza, wypychał go ze swojej świadomości.
— Jak nasze okręty?
— Idą zgodnie z planem.
Nic więcej na tę chwilę nie mógł zdziałać. Dobrze zdawał sobie sprawę, że czas działa na niekorzyść tych nieszczęśników uwięzionych w stalowym cielsku okrętu podwodnego. Pocieszał się, że są to marynarze Marynarki Wojennej, a nie pasażerowie wywróconego do góry dnem wycieczkowca. Zawodowcy, których nie zeżre panika.

Dowództwo Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej. Moskwa. Dwadzieścia minut po wypadku w Kaliningradzie.

Pośpiesznie zebrane grono generałów i admirałów, znajdujących się na miejscu, szybko opracowywało decyzję. Wypadek, który wydarzył się w Kaliningradzie, spadł na wszystkich zebranych jak grom z jasnego nieba. Mieli już wstępne informacje. Sklejali to wszystko do kupy, starając się zrozumieć, co tam się wydarzyło. Przewodził wszystkim szef GRU, generał armii Walentij Korabielnikow, pełniący jednocześnie funkcję Szefa Sztabu Generalnego.
— Fiedor, obejmiesz chwilowo stanowisko Dowódcy Floty Bałtyckiej, ja załatwię to z prezydentem — zwrócił się do admirała Fiedora Pietruczkina – Co proponujesz na tę chwilę? – dodał po chwili.
Admirał wstał, nabrał powietrza w płuca, zdając sobie sprawę, że przypadła mu niełatwa misja.
— Przerwać działania w rejonie zatonięcia polskiego okrętu podwodnego. Uspokoić sytuację. Nie podejmować na razie żadnych działań. Resztę decyzji podejmę na miejscu — odparł dość spokojnym głosem, zdając sobie sprawę, że za chwilę zostanie wysłany samolotem do Kaliningradu.
Generał kiwnął głową na znak, że akceptuje to, co zaproponował admirał.
— Zabieraj się, Fiedor. Samolot już czeka na Szeremietiewie. Do czasu twojego przybycia rozkazałem, by żadna informacja nie przedostała się do mediów. Cały budynek Dowództwa Floty Bałtyckiej poleciłem izolować przez 561 Morski Punkt Rozpoznania i 311 specjalny „otriad” przeciwdywersyjny. Za chwilę powinni być na Stanowisku Dowodzenia w Kaliningradzie. Oczekuję na meldunki. Jesteś wolny — dał mu wytyczne i poinformował o swoich działaniach Korabielnikow.
Admirał założył na głowę czapkę i odmeldował się. Gdy tylko zamknął drzwi sali obrad, generał armii rzucił pozostałym zebranym teczki personalne obu nieżyjących osób.
— Słucham, jak planujecie zamaskować to szambo? — zapytał.
Wszyscy zebrani zdawali sobie sprawę, że ta odprawa nie skończy się szybko.

Dowództwo Floty Bałtyckiej FR. Kaliningrad. W tym samym czasie.

Wołodia był całkowicie zaskoczony, gdy na Stanowisko Dowodzenia wpadło pięciu uzbrojonych żołnierzy „specnazu” wraz z dowodzącym nimi majorem. Wcześniej słyszał jakieś informacje, że w budynku obok padły strzały. Wtedy też polał sobie kolejną porcję wódki.
Powstał, gdy zbliżył się do niego ów major. Wołodia był starszy stopniem. Rozochocony alkoholem chciał pokazać mu, kto tu dowodzi. Nie będzie mu byle kto rozkazywał. To nie były już te lata, gdy każdy bał się tych „z wojsk specjalnego przeznaczenia”.
— Proszę wyjść! — wrzasnął na majora bełkotliwym głosem.
Potężny cios kolbą karabinka AK-74 ostudził butę Wołodii. Wylądował z powrotem w fotelu, zalany krwią. Nim zdążył cokolwiek zrobić, poczuł, jak ma wykręcane ręce, a jego twarz ląduje na blacie biurka, za którym siedział.
— Ty pijana świnio, zgnijesz w łagrze — usłyszał.
Poczuł, jak z jego kabury przy pasie wyciągany jest służbowy pistolet. Pozostali żołnierze, pełniący z nim służbę, posłusznie stali przy ścianach pomieszczenia, nie mając zamiaru stawiać oporu.
— Kto jest najstarszy stopniem? — rzucił major specnazu, przekazując pijanego oficera w ręce jednego ze swoich podwładnych.
— Major Ostipowicz — przyznał się jeden z tkwiących pod ścianą.
— Obejmujesz dowodzenie. Odwołać wszystkie loty. Posadzić wszystkie maszyny. Do czasu przybycia nowego dowódcy, te wydane przez starego są anulowane. Jasne!!! — wrzasnął major specnazu na wystraszonego oficera marynarki.
— Tak jest.
— Zero informacji na zewnątrz, zero kontaktów z rodzinami. Ogłosić przerwę w ćwiczeniach bez powrotu jednostek do bazy. Rozkaz Szefa Sztabu Generalnego. Za chwilę dostaniecie informację potwierdzającą. Nikt nie opuszcza budynku bez mojej zgody. Każda decyzja konsultowana z Moskwą. Zrozumieli!!! – major specnazu nie żartował.
Nikt nie wiedział, czy stał się jakiś pucz, przewrót, czy coś gorszego. Do pomieszczenia wpadło kolejnych czterech ludzi ze specnazu, tym razem ze specjalnego 311 oddziału.
— Budynek obsadzony — zameldował majorowi porucznik z 311 — stki.
Blisko dwustu żołnierzy z obu jednostek odizolowało cały kompleks budynków dowództwa i służb dyżurnych floty bałtyckiej.
Wyprowadzili pijanego Wołodię. Zamroczony alkoholem i uderzeniem kolbą w twarz nie za bardzo wiedział, co się dzieje wokół niego. Spętanego wrzucono do pojazdu stojącego na tyłach budynku.
— Do nas, do tiurmy — padł jasny rozkaz dla kierowcy i dwóch szeregowych specnazu.
Kiwnęli głowami na znak, że zrozumieli, nakładając operacyjnemu jutowy worek na głowę. Pojazd powoli ruszył.

*****
Trzech żołnierzy z 561 MPR zabezpieczało miejsce zbrodni. Z szacunku dla zwłok okryli je kocami z wartowni i czekali na przybycie swojego dowódcy. Zamaskowani, w kominiarkach, z bronią gotową do strzału, stali przy ciałach, w towarzystwie oficera dyżurnego obiektu, który jako pierwszy dotarł do kancelarii dowódcy Floty Bałtyckiej.
Na ścianach widoczne były rozbryzgi krwi i płynu mózgowo-rdzeniowego. Ciało mężczyzny było ubrane, w przeciwieństwie do kobiety, która była całkowicie naga. Musiała popełnić samobójstwo, strzelając sobie w usta, ponieważ jej głowa była całkowicie zmasakrowana. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to ona zabiła admirała, gdyż widać było, że trafiła go czterema pociskami w korpus.
Spętany, rozbrojony i rzucony w kąt kancelarii oficer dyżurny trząsł się ze strachu. Miał tę wątpliwą przyjemność być pierwszym, który tu dotarł.
Major pojawił się po chwili. Jego podwładni wiedzieli, że najpierw musiał opanować sytuację na Stanowisku Dowodzenia.
— Zabierzcie go do nas — usłyszeli polecenie.
Przez radio połączyli się z kolejną sekcją. Major pochylił się i odsunął na bok koc. Jego oczom ukazało się ciało pięknej zgrabnej kobiety. Była całkowicie naga. Na wewnętrznej stronie jej ud dostrzegł białawą ciecz. Nie miał wątpliwości, gdy palcem dotknął tego płynu – to była sperma.
„Skurwysyn”
Zakrył ciało z szacunkiem. Zauważył leżący obok niej pistolet APS. Założył nitrylową rękawiczkę i wziął broń do ręki. Z kieszeni wyciągnął zapisaną kartkę i porównał numery seryjne broni z tym, co miał zapisane. Kombinacja liter i cyfr zgadzała się. Odłożył pistolet na swoje miejsce.
Odkrył drugie ciało. Naliczył cztery przestrzeliny w korpusie mężczyzny. Pociski przeszły na wylot. Spojrzał na twarz nieboszczyka, a następnie nakrył ciało. Wiedział, co ma zameldować do Moskwy. Miał „prikaz”, by w tej sprawie bezpośrednio meldować, z pominięciem swojego, bezpośredniego przełożonego.
Wstał z kucek i poprawił swojego AK-74.
— Zostajecie tutaj, zaraz przyjedzie karetka od nas. Niech zabierają ciała – polecił swoim podwładnym.
— Tak jest — usłyszał od nich, wychodząc z pomieszczenia.
Znalazł ogólnie dostępną toaletę. Puścił wodę i nabierając ją w dłonie, opłukał twarz. Niejedno już widział w swoim życiu. Niejedno ciało, jakie przyszło mu oglądać, było w gorszym stanie, lecz widok tej zgrabnej kobiety, zgwałconej przez tego „admirałka”, go poruszył.
„Trzymaj się Loszka”
Skierował swe kroki w kierunku dyżurki oficera dyżurnego. Stamtąd zameldował swoje spostrzeżenia i podejrzenia do Moskwy.

Dozorowiec Straży Granicznej „SG-022”. Rejon zatonięcia okrętu „828”. W tym samym czasie.

„Andkor” był zdziwiony tym, co stało się przed chwilą. Oba rosyjskie Ka-27PŁ nagle zaprzestały swojej pracy i skierowały się w kierunku obwodu kaliningradzkiego.
„Skończyło im się paliwo i za chwilę nadlecą kolejne dwa z tych fregat” – pomyślał na początku.
Nie, nic takiego się nie stało. Nagle nad tym dozorowcem nastała cisza. Zniknął latający gdzieś wyżej Ił-38 M, nie nadleciał rozpoznawczy Su-24MR, nie przyleciała kolejna para Kamowów.
„Co u licha?”
„Jaśko” pojawił się u jego boku po chwili. Odwrócił się do niego.
— Dowódco, idą nasze trzy okręty. Jeden z dzwonem i sprzętem dla nas. Szwedzi wysyłają ten okręt, na którym szkoliliśmy się dwa lata temu – zameldował, co usłyszał od radiowca.
— Zmień mnie, idę trochę odsapnąć, jakby co…
— Jasne, nie musi dowódca mówić.
Rozumieli się bez słów. Tak długo ze sobą pracowali, że mogli określić, kiedy, który ma gorszy dzień. W służbie zdani na siebie, w specyficznej służbie.
Podał „Jaśkowi” lornetkę noktowizyjną. Było już tak ciemno, że tylko w ten sposób mogli coś dostrzec. Dozorowiec kreślił specyficzne esy-floresy na wodzie. Nie miał sonaru, jedynie radar pogodowy i nawigacyjny. Szukali czegoś, sami nie wiedzieli czego. Ich spektrum działania było pod wodą. Najpierw jednak należało znaleźć tę podwodną łódź.
„Czemu do jasnej cholery nie wypuścili boi ratunkowej?” – tłukło się „Andkorowi” w głowie.
Wszedł do sterówki. Porucznik SG podał mu gorący kubek z kawą.
— Uratujemy ich, nie martw się — usłyszał.
Klepnął go w ramię, odbierając kubek z czarnym płynem. Kawa była przednia. Podziękował.
— Daj tam, tam ostatnio te ruskie zakończyły — zaproponował.
Mijali porozstawiane boje hydrolokacyjne. Nasze i ruskich.
„Trzymaj się Góral” – pomyślał, pijąc gorącą kawę.

Okręt podwodny klasy KILO o numerze burtowym „828” godzinę później.

Klaudia zauważała, że atmosfera w przedziale dowodzenia stawała się coraz bardziej nerwowa. Bukowski nie był spokojny jak wcześniej. Chodził po przedziale i nerwowo ruszał palcami. Co chwila dopytywał się o poziomy wodoru i tlenu. Akumulatory jeszcze działały, ale z rozmów marynarzy wywnioskowała, że ich poziom jest niewystarczający, bo podnieść okręt z dna.
Już wcześniej mówili, że jest to ryzykowne. Wcześniej, kiedy ich poziom naładowania był wyższy. Okręt pożerał energię. Ograniczono zużycie energii, wyłączając zbędne źródła światła i wszystko, co było zbyteczne. Otworzone były drzwi wodoszczelne, by każdy z obsadzonych przedziałów miał podobny poziom tlenu. Można było sobie na to pozwolić. Puścili sygnał radarowy, używany do określenia odległości do celu. Na darmo. Nie było w rejonie ich działań żadnego okrętu. Nie napawało to załogi optymizmem.
O ile kadra zawodowa na okręcie nie panikowała, to marynarze zasadniczej służby wojskowej pękali. Nie wszyscy, bo nie było ich dużo – trzech czy czterech z grupy ratunkowej i ranni.
— Uratują nas prawda? — usłyszała od młodego chłopaka, którego położyła wcześniej.
Pogłaskała go po twarzy i uśmiechnęła się. Dotknął jej dłoni. Nakryła jego dłoń swoją.
— Tak, uratują nas — odparła, choć wcale w to nie wierzyła.
— Wie pani, mam dziewczynę, bardzo do pani podobną, ale pani jest odważniejsza — otworzył się marynarz.
— Ty jesteś odważny, ratowałeś okręt, gdy płonęła maszynownia, ona będzie z ciebie dumna — odpowiedziała chłopakowi.
Zobaczyła specyficzny blask w oczach tego marynarza. Jakby się pobudził, jakby wyrwał się z tego marazmu.
— Naprawdę tak pani myśli?
— Ja nie myślę, ja wiem.
Podniósł się i pocałował ją w dłoń. Cofnęła ją. Czuła się głupio.
— Odpoczywajcie, wszystko będzie dobrze — rzuciła i wyszła z ich kajuty.
Zamknęła drzwi i oparła się o nie. Nie była w lepszej kondycji psychicznej niż oni, a jednak starała się ich pocieszać.
„Musisz być silna”
Wróciła do przedziału sterowania. Rozglądała się, szukając Sebastiana. Nie dojrzała go. Zaniepokojona podeszłą do Pikora.
— Poszedł do przedziału torpedowego, spokojnie — usłyszała.
— Po co? — zapytała.
— Tylko stamtąd możemy się stąd wydostać jak nie przyjdzie pomoc z zewnątrz — odparł jej sucho.
— Jak?
— Poprzez wyrzutnie torpedowe, nie słyszałaś o tym?
Zawirowało jej w głowie. Poczuła, jak nogi uginają jej się w kolanach. Powoli traciła przytomność. Gdyby nie Pikor runęłaby na podłogę. Zdołał ją chwycić i podtrzymać.
— Już, wszystko dobrze, już — usłyszała stłumiony głos i poczuła, jak ktoś delikatnie uderza ją po twarzy.
— Klaudia — rozpoznała głos Sebastiana i poczuła, jak inne dłonie biorą ją na ręce.
Na wpół przytomna obiema dłońmi objęła jego szyję. Trzymał ją mocno i opieprzał Pikora.
— Przestań — poprosiła.
Dochodziła do siebie. Poprosiła, by ją postawił. Po chwili stanęła na nogach. Tkwiła przed nim, a on miał obie ręce położone na jej barkach. Oparł swoje czoło o jej i patrzył jej prosto w oczy.
— Wyjdziesz, stąd, rozumiesz wyjdziemy stąd razem, tak samo, jak i reszta — zapewniał.
Po raz kolejny się rozryczała. Teraz była głaskana przez obu mężczyzn. Pikor po chwili przestał.
— Ściągnij wszystkie kombinezony ratunkowe i aparaty. Sprawdź ich działanie. Musimy być gotowi na najgorsze – wydał rozkaz chorążemu.
Nie musiał mu powtarzać dwa razy. Pikor zniknął po chwili. Pozostali sami.
Otarł łzy z jej oczu. Zrobił to bardzo delikatnie. Wziął jej prawą dłoń i pocałował. Spojrzał jej prosto w oczy. Jego wzrok był pewny, jakby to, co mówił, było pewnikiem, którego nikt nie ma prawa podważyć.
— Kocham cię i zrobię wszystko, aby cię uratować — usłyszała.
To był Radek w drugim wcieleniu. Młodszy, ale taki sam jak on. Może nie tak perfekcyjny, jak on, ale tak samo odważny i gotowy do poświęceń. Na swój sposób inny, ale jakże do niego podobny.
— Kocham cię —szepnęła cichutko, jakby się tego wyznania bała.
Wtulił ją w siebie tak mocno, że ledwo mogła złapać tchu. Zatopił swe usta w jej ustach. Poddała się temu, chciała tego na swój sposób.
— Poruczniku — usłyszał głos „Ola”.
Jego podwładni mieli zawsze specyficzne wyczucie czasu. Odsunął się od niej i odwróciwszy się, zlustrował swojego podwładnego.
— Kapitan zaprasza, jest odprawa — zameldował.
Kiwnęła mu głową. Zostawił ją i zniknął po chwili.

Lotniska Chrabrowo. Federacja Rosyjska, okręg kaliningradzki. Dwie godziny później.

Dyspozycyjny Tu-134 dowództwa Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej podchodził do lądowania. Gładko siadł na pasie i podkołował we wskazane miejsce. Gdy tylko się zatrzymał, pod kadłub podjechały schodki oraz służbowy samochód. Lot miał status priorytetowy i tak został obsłużony. Admirał wraz z towarzyszącymi mu osobami szybko opuścił pokład maszyny. Wraz z adiutantem wsiadł do podstawionej limuzyny, podczas gdy reszta czekała na autobus.
Pędzili w kolumnie uprzywilejowanej ulicami Kaliningradu. Fiodor przypominał sobie młode lata. To tutaj zaczynał jako młodszy lejtnant swoją przygodę w marynarce. Tu poznał swoją ukochaną – Irinę, z którą nadal dzielił życie. Powróciły wspomnienia. Przez szyby pojazdu obserwował, jak zmieniło się to miasto. Czy na lepsze? – sam nie wiedział.
Szybko dotarli pod budynek dowództwa. Major ze specnazu czekał, by go powitać. Machnął ręką, nie chcąc słuchać niepotrzebnych według niego meldunków.
— Co tu mamy? — zapytał bez ogródek.
— Szczerze?
— Mówcie szczerze majorze.
Popatrzył na niego. Po wyrazie twarzy żołnierza specnazu wiedział, że to, co usłyszy, nie będzie przyjemne.
— Romans, ale mi to nie leży. Według mnie to gwałt. Wywaliła w niego pięć pocisków, wcześniej odbyła stosunek, najprawdopodobniej z nim. Mamy materiały biologiczne. Zabiła się sama – usłyszał krótki żołnierski meldunek admirał.
— Kontrolujemy sytuację? Prasa, media? – padły pytania.
— Na razie spokój, wszyscy na miejscu. Moi ludzie panują nad sytuacją – zameldował major.
— Służba dyżurna?
— Zawinąłem pijanego operacyjnego, to jakiś jełop, stawiał się, lekko spacyfikowany.
— Prawidłowo.
— Za chwilę podjedzie autobus, wymieniamy służbę dyżurną. Wszyscy ci, co tu byli do was na dołek. Róbcie swoje majorze. Dziękuję.
— Ku chwale Rosji.

Centrum Operacji Morskich (COM) Gdynia. Pół godziny później.

— Komandorze, dwa nasze okręty na pozycjach, mamy zgodę z FIR Kaliningrad na wysłanie tego, co chcemy — zameldował z dumą w głosie kapitan, który go wspierał.
Brzeziński był jak wniebowzięty. Nie rozumiał, co się stało u Rosjan, że w tak wspaniałomyślny sposób podeszli do ich akcji ratunkowej.
Najpierw wycofanie Kamowów, teraz zgoda na wlot wszelakich statków powietrznych, bez względu na ich status. Odblokowano dla SAR-u całą przestrzeń do FL 95. Co tam się do cholery dzieje?
Służby dyżurne nie zmieniały się w Rosji o tej porze. Może godzinę wcześniej jak u nas, ale nie teraz. Fatum? Przeznaczenie? Szczęście? Sam nie wiedział, jak to tłumaczyć.
ORP „Wodnik” i ORP „Zbyszko” rozpoczęły poszukiwania, lecz było to jak szukanie igły w stogu siana. Wcześniejsze działania, prowadzone przez dwa Mi-14PŁ z Darłowa, również nie przyniosły żadnych wymiernych rezultatów. Tak, jakby „828” rozpłynął się pod wodą.
Specjalsi wciąż przebywali na pokładzie dozorowca Straży Granicznej, czekając na przybycie ratowniczego ORP „Piast”, który, dogoniwszy najwolniejszą jednostkę, jaką był kuter „H-8”, zbliżał się do celu.
— Przygotować jednego Kamana, niech siądzie na „Wodniku”, a gdy te dwa Mi-14 z ZOP-u będą gotowe, niech startują — rozkazał.
Póki Rosjanie byli tak wspaniałomyślni, należało wykorzystać okazję. Nie było pewności, czy po godzinie lub dwóch nie zmienią zdania.
Od alarmowego zanurzenia łodzi podwodnej minęły już dobre trzy godziny. Na podstawie informacji od pierwszego oficera i dwóch pozostałych marynarzy, przetransportowanych Anakondą, mógł mniej więcej określić prawdopodobne miejsce, gdzie okręt osiadł na dnie. Wiedział, że zacięły się stery kierunku, baterie były naładowane w 50%, a załoga miała problem z instalacją napełniającą zbiorniki balastowe. To dawało pewien obraz sytuacji, w jakiej znajdował się okręt. Dozorowiec meldował, gdzie Rosjanie rzucili boje; byli tam wcześniej i z pewnością mieli dokładniejsze dane dotyczące kierunku, w którym płynęła łódź.
— Spróbujcie połączyć się z ruskim SAR-em, jeżeli mają jakieś dane, niech nam je prześlą — rozkazał chorążemu będącemu stanowisko obok.
Nie liczył na odzew, ale gdyby tego nie zrobił, miałby wyrzuty sumienia. Zbliżył się do niego porucznik, specjalista z zakresu nawigacji, a dołączył do nich kapitan – ekspert z działu maszynowni.
— Zrobiliśmy symulację. Wstawiliśmy prawdopodobną prędkość opadania i po analizie map oraz głębokości, nasz „828” powinien znajdować się gdzieś w tym sektorze – zameldowali, wskazując zakreślony na morskiej mapie okrąg o średnicy półtorej mili morskiej.
— Dużo, cholera, dużo — zauważył Brzeziński, studiując mapę.
Jedno w tym sektorze było na plus – głębokość oscylowała w granicach 50-71 metrów, co umożliwiało użycie dzwona. Gdyby było poniżej 30 metrów, dzwon nie mógłby być użyty ze względu na zbyt małe ciśnienie „przyssania”.
— To tylko teoretyczne założenia. Braliśmy pod uwagę stan morza i założone parametry. Różnica w opadaniu o 1 metr/minutę diametralnie zmieni sytuację – dodał kapitan.
Po kilkunastu minutach zameldowano mu, że wszystkie okręty są w rejonie wypadku. Specjalsi dostali się na pokład ORP „Piast”, który miał służyć jako okręt dowodzenia.
— Kaman gotowy do startu, ZOP-y będą gotowe za kwadrans — usłyszał.
Miał siły i środki gotowe po podjęcia działań ratowniczych. Do szczęścia brakowało mu tylko jednego – określenia pozycji spoczywającego na dnie „828”.
Dozorowiec „SG-022” wracał do portu po wykonaniu swojego zadania. Był zbędny, jego miejsce zajęły okręty PMW.

Okręt podwodny klasy KILO o numerze burtowym „828”. Cztery godziny po alarmowym zanurzeniu.

Od dobrych dwóch godzin, a konkretnie po zakończeniu odprawy, marynarze uderzali o pokład okrętu metalowymi narzędziami. Taką decyzję podjął dowódca. Jeżeli gdzieś nad nimi były okręty ratownicze z uruchomionymi stacjami hydroakustycznymi, istniała nadzieja, że ich usłyszą. Przynajmniej w ten sposób marynarze zajmowali się czymś pożytecznym.
Czuć było atmosferę przygnębienia i apatii. Udzielało się to każdemu. Dowodzącemu przez głowę przewalały się tysiące myśli i dziesiątki pomysłów. Procedury jednak mówiły jedno – czekać na ratunek. Dopóki jest powietrze i okręt jest szczelny, nie podejmować żadnych ryzykownych decyzji. Wszystko byłoby proste, gdyby na powierzchnię wypłynęła ratownicza boja. Ta jednak z nieznanych przyczyn tego nie zrobiła. Drugiej boi nie było.
— Jak poziom tlenu i wodoru? — zapytał po raz kolejny Bukowski.
— W normie, sukcesywnie jak dochodzi do wartości alarmowych, dopuszczam — odparł operujący tym systemem marynarz.
Pikor zebrał w przedziale dowodzenia i torpedowym 19 kompletów skafandrów ewakuacyjnych oraz aparatów ucieczkowych. Sprawdził te ostatnie. Wszystkie były sprawne i nabite. Kombinezony nigdy nie były używane, część miała jeszcze na sobie talk.
Klaudia siedziała na podłodze, oparta plecami o zimny metal poszycia. Tuż obok niej w tej samej pozycji tkwił Sebastian. Oparła o jego bark głowę. Nic nie mówili. On od dłuższego czasu delikatnie gładził jej drobną rękę. To ją uspokajało. Bliskość mężczyzny była dla niej zbawienna. Nie czuła strachu, mniej się stresowała. Był dla niej swoistą opoką, a jego spokój udzielał się jej.
— Opowiedz mi o nim — poprosił ją szeptem.
— O kim? — zapytała.
— O Radku, jakim był, co robił? — doprecyzował.
Podniosła głowę i spojrzała w jego oczy. Były takie ciepłe i wyraziste. Przez chwilę patrzyli na siebie, nic nie mówiąc.
— Był najwspanialszym facetem, jakiego znałam. Ale po co ci to…? – zaczęła i przerwała po chwili.
— Chcę mu dorównać, choć pewnie nie dam rady — odparł.
— Jesteś prawie jak on, choć znamy się krótko, to widzę w tobie jego — otworzyła się.
Ponownie oparła swoją głowę o jego bark i zaczęła opowiadać o Radku. Sebastian słuchał z zaciekawieniem. Nie przerywał jej, choć czasami go korciło. Słuchał w skupieniu to, co mówiła. Jego oczom ukazywała się romantyczna historia z elementami dramatyzmu.
— Poruczniku, dowódca prosi — usłyszał głos „Ola”.
Podnosząc się, pocałował ją w czoło. Zdołała go pogłaskać po twarzy. Uwielbiał dotyk jej delikatnych dłoni. Czuł wtedy, jak ciarki przechodzą mu po skórze.
Pozostawił ją samą i skierował swe kroki w znanym kierunku.

*****
— Zebrałem was tu wszystkich, bo musimy wspólnie podjąć ważną decyzję — usłyszał na wstępie.
Cały zamienił się w słuch. Oprócz niego przy niewielkim stole siedzieli II oficer, sternik, nawigator, oficer ds. uzbrojenia i chorąży od łączności. Bukowski był blady.
— Za chwilę minie piąta godzina, odkąd siedzimy na dnie. Boja ratunkowa nie wyszła na powierzchnię, o czym dobrze wiecie. Na dobrą sprawę nie wiemy, gdzie jesteśmy; możemy to określić jedynie w przybliżeniu, dużym przybliżeniu. Znamy głębokość – 66 metrów i poziom przechylenia okrętu – około 30 stopni – rozpoczął „pierwszy po Bogu”.
Powtarzał się. Wszyscy tu zebrani usłyszeli to, gdy byli na pierwszej odprawie. Na razie jego słowa nie wnosiły nic nowego. Nikt, jednak nie odważył się mu przerwać. Każdy czekał na to, co ma jeszcze do powiedzenia.
— Mamy trzy opcje do wyboru. Pierwsza to czekać na ratunek, nic nie robiąc. Druga – spróbować podnieść ten okręt, a trzecia – opuścić go przez wyrzutnie torpedowe – kontynuował. Wreszcie padały jakieś konkrety. – Słucham waszych propozycji – zakończył.
Nastała cisza. Każdy trawił w sobie to, co przed chwilą usłyszał. Wzrok każdego był wbity w blat stołu, przy którym siedzieli.
— Rozpatrzmy wszystkie za i przeciw dla każdego rozwiązania — zaproponował II oficer.
— Nie, głosujmy, każda z opcji wiąże się z ryzykiem — przerwał mu Bukowski.
Słowo kapitana okrętu było święte. Sebastian podziwiał go za to, że ten nie podjął decyzji samodzielnie. Miał do tego prawo i mógł to uczynić, wolał jednak zebrać specjalistów i na zasadzie głosowania wypracować optymalne rozwiązanie. W pewnym stopniu asekurował się; w przypadku podjęcia błędnej decyzji mógłby się wytłumaczyć, pod warunkiem, że przeżyje.
— Kto jest za dalszym oczekiwaniem? — zadał pytanie. Rękę podnieśli łącznościowiec i II oficer.
— Kto za próbą wynurzenia? — padło drugie pytanie, a sam dowódca podniósł dłoń.
Stało się jasne, że wygrała trzecia opcja. Nie można było wstrzymać się od głosu. Pytaniem pozostawało, czy Bukowski przyjmie ten werdykt. Był najważniejszą osobą na okręcie. Jednym posunięciem mógł anulować te wyniki.
— Naprawdę mamy uciec stąd jak szczury, pozostawiając nasz drugi dom na dnie? — zapytał zebranych z niedowierzaniem.
Wyglądał na zawiedzionego wynikiem głosowania. Dlatego zadał to pytanie. Sebastian milczał. To oni byli specjalistami na tym okręcie.
— Dowódco, próba podniesienia wiąże się ze stratą powietrza. Nie wiemy, jak głęboko zaryliśmy; nie mamy pewności, czy napełniając zbiorniki balastowe powietrzem, się uniesiemy. Próbę podniesienia okrętu oceniam za najbardziej ryzykowną. Stracimy powietrze bez gwarancji wynurzenia – odezwał się sternik.
— Jeżeli zaryliśmy zbyt głęboko, to uratować nas może tylko wynurzenie alarmowe. Napełnimy balasty powietrzem, nie mamy możliwości sterowania. Jeżeli się nie uda, to zginiemy wszyscy – dodał II oficer.
— Poczekajmy, poczekajmy jeszcze godzinę, dwie. Nasi nas znajdą – odezwał się łącznościowiec.
Sebastian dostrzegł, jak nawigator tłamsi coś w sobie. Podskórnie wiedział, że ten coś wie, ale nie chce powiedzieć. Nie chce lub ma obawy.
— Panie chorąży, a pan? — rzucił do niego bez pardonu.
Wywołał go. Tamten musiał coś powiedzieć. Spojrzał na specjalsa. Sebastian poczuł, że to, co zrobił, dało odwagę temu marynarzowi.
— Przechył okrętu wynosi dokładnie 31 stopni. Nie dobije do nas żaden dzwon ani pojazd ewakuacyjny. Przepraszam, kłamałem wcześniej – przyznał się, mówiąc to ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Nastała grobowa cisza. Stało się jasne, że wygrała trzecia opcja. Bukowski wstał.
— Przepraszam panów, muszę chwilę przemyśleć to, co usłyszałem na osobności, wrócę za chwilę — oznajmił.
Z szacunku do niego wstali wszyscy. Wzrokiem odprowadzili oddalającą się sylwetkę komandora. Gdy zniknął im z pola widzenia, zasiedli za stołem.
— Nie dziwcie się, nastała dla niego ciężka chwila — podsumował II oficer.
Sebastian podszedł do oficera łączności.
— Aparatura, musimy ją zniszczyć — zakomunikował mu krótko.
— Jezu, takie cudo — odparł tamten.
Miał prosty rozkaz, musiał go wykonać. Nie było czasu na sentymenty. Zauważył, jak chorąży bije się z myślami.
— Musimy, taki mam rozkaz, czy to się panu podoba, czy nie — oznajmił. – Po odprawie dwójka moich ludzi pójdzie z panem i zniszczy ten sprzęt.
Chorąży z bólem serca kiwnął głową na znak, że się zgadza. Nie miał wyjścia. Rozkaz to rozkaz.

*****
— Dowódco, Jezu, medyk!!! — usłyszała krzyk Klaudia.
Natychmiast poderwała się na równe nogi i skierowała kroki w stronę, skąd dobiegał głos. Nie było to daleko. Pokonała jedne wodoszczelne drzwi i znalazła się przy marynarzu pochylonym nad komandorem.
— Zemdlał, chyba zemdlał — poinformował ją podoficer, który tkwił przy swoim dowódcy.
— Dawaj do mesy oficerskiej, Przynieś mi plecak medyczny. Już!!! – wrzasnęła na niego.
Dowodzący oddychał, był cholernie blady.
— Na coś pan choruje? — zapytała.
Poruszał ustami, lecz nie mógł wydobyć z siebie słowa. Chciał jej coś powiedzieć, ale nie mógł. Usiadła w kucki i położyła jego twarz na swoich kolanach. Był przytomny, patrzył na nią. Widziała, że ma płytki oddech. Dobiegł do niej Sebastian.
— Co z nim?
— W porządku, sytuacja go przerosła, to chyba jakaś fobia, nie wiem — odparła.
Dostał drgawek. Zdała sobie sprawę, że źle oceniła. Nie był epileptykiem. Silny stres wywołał u niego taką reakcję. Pojawił się podoficer z plecakiem medycznym.
— Nie przeszkadzaj, proszę — zwróciła się do Sebastiana.
Cofnął się razem z innymi. Szybko znalazła odpowiedni medykament. Lata praktyki i kurs ratownika medycznego robiły swoje. Poczuła, że znów jest w akcji.
— Już, już, wszystko będzie dobrze — szeptała, aplikując mu antidotum na tę przypadłość.
Trafiła z diagnozą. Bukowski uspokoił się. Leżał spokojnie na podłodze, powoli dochodząc do siebie.
— Co z nim? — zapytał II oficer.
— To wszystko go przerosło, psycha siadła — odparła typowym slangiem.
Nie była psychiatrą ani psychologiem. Nie siedziała w głowie komandora. Mogła jedynie domniemywać, tyle i aż tyle. Jedno było pewne – najważniejszy na okręcie był chwilowo wyłączony z „walki”.
— Dowodzisz pan teraz — stwierdził Sebastian, patrząc na II oficera.
— Za ile on będzie zdolny do… — tu drugiemu podoficerowi zabrakło wyrazu.
— Za godzinę, za dwie, na razie potrzebuje spokoju. Dawaj tu pan dwóch ludzi, niech przeniosą go do mesy – odparła, niejako rozkazując.
Wytarła komandorowi usta, które były wcześniej pokryte pianą. Dwójka marynarzy załadowała go na nosze i przeniosła do mesy oficerskiej.
— Jesteś niesamowita — rzucił Sebastian.
— Nie, robię swoje — odparła, pakując plecak.

Rejon akcji. Prawdopodobne miejsce zatonięcia okrętu podwodnego „828”. Pół godziny później.

Dwójka specjalsów, ubrana w specjalistyczne kombinezony nurkowe, tkwiła przy dzwonie ratunkowym. Czekali tylko na komendę, modlili się, by ta w końcu padła. W środku dzwona siedział „Hart”. Jego zadaniem, w przypadku odnalezienia miejsca katastrofy, było przejęcie dwóch-trzech członków załogi i ewakuacja ich na powierzchnię. Zadaniem pozostałej dwójki było umocowanie dzwona do jednego z włazów OP. Należało jednak znaleźć ten OP, a to na razie wychodziło im kiepsko.
— Czemu nie zrzucą kotwic, do kurwy nędzy? Co chwila nas znosi – zauważył „Jaśko”.
— Bo jak nasi są tam na dole i pierdolniesz na nich kotwicą, to kaplica. Rozjebiesz im poszycie – odparł „Andkor”.
Dwa ZOP-owskie Mi-14 przeszukiwały wskazany akwen. Co chwila przenosiły opuszczane sonary, chcąc za wszelką cenę znaleźć tych nieszczęśników. Ani opuszczany sonar, ani detektor anomalii magnetycznych, ani dodatkowe pławy radiohydroakustyczne nie były w stanie zlokalizować „828”. Coś tam niby słyszano, coś niby się nie zgadzało w anomaliach, ale pewności nie było.
— Kończymy poszukiwania, odchodzimy, tankujemy się i wracamy — zameldowały obie załogi Mi-14PŁ, nie znajdując niczego.
— Do chuja z nimi!!! — zaklął „Pumciak”, widząc, jak oba śmigłowce kierują się w stronę Gdyni.
— Nie bluźnij, robią wszystko, co mogą, toż oni latają tu jak wściekli — krótko zgasił go „Andkor”.
Dobrze znał „Pumciaka”. To był typ w gorącej wodzie kąpany. Nienawidził stagnacji i pustki. Człowiek walki jak każdy z nich, ale bardziej wyszczekany. Tyle że bardziej wyszczekany.
Sonary nawodnych okrętów też nic nie przyniosły. Gotowi nieść pomoc czekali na tę jedną komendę. Mamy go – tam jest. Mieli śmigło na „Wodniku”, mieli obok siebie trzy jednostki gotowe nieść pomoc. I dupa, bez potwierdzenia spuszczenie dzwonu było bezsensownym przedsięwzięciem.
— Andkor, uratujemy ich, ja to wiem — rzucił „Jaśko”.

Centrum Operacji Morskich (COM), w tym samym czasie.

— Szwedzki „Belos” dojdzie w rejon wypadku za około pięć godzin. Prosi tylko o dane ratowanej jednostki i liczbę osób – usłyszał Brzeziński od swojego podwładnego.
— Dziewiętnaście, okręt klasy KILO zbudowany w ZSRR — odparł matowym głosem.
Wierzył w to szwedzkie cacko. Cztery komory dekompresyjne i pojazd ratowniczy. Typowe combo, którego naszej Marynarce Wojennej brakowało.
„Niech wydają więcej na mistrzostwa SZ w badmintonie, na gówno warte podróże historyczno-wojskowe, na plakaty i kalendarze. Radek w tym kalendarzu będzie w listopadzie, a chuja, bo wtedy święto zmarłych, to w promocji dostanie październik, a pozostałe miesiące, te mniej atrakcyjne jak luty i maj, dostanie ta załoga z Hoplita 01”. – przeklinał ten jebany MON.
Zbliżył się do niego łysawy komandor. Poczuł do faceta specyficzny „flow”. Przerwał nic nieznaczącą rozmowę telefoniczną z Warszawą. Tamci cały czas chcieli mieć dane, najlepsze, najbardziej aktualne. Przez nich w porcie, w Ustce, była konferencja prasowa z udziałem uratowanych.
Fakt. Większość zlała dziennikarzy, marząc tylko o tym, by znaleźć się wśród bliskich, ale znalazły się takie kurwy, co plotły androny.
— Panie Stanisławie, bo tak pozwolę sobie do pana mówić… — zaczął.
— Staszku, proszę — usłyszał w odpowiedzi.
— Mów — dokończył.
— Ja na ich miejscu uciekałbym z okrętu. Tak jak ci wcześniej mówiłem, nie ma boi. Jeżeli żyją… – zaczął Stanisław.
— Żyją, żyją na pewno — przerwał mu Brzeziński.
— Dobrze, tylko kurwa, gdzie, oni sobie zdają sprawę, że z jakiejś przyczyny boja nie odpaliła albo chuj wie co. My nie mocujemy spawem boi ratunkowej jak na ruskich okrętach podwodnych. Coś się pojebało i ty, i ja to wiemy. Mało tego, oni też o tym wiedzą – przekonywał Brzezińskiego ten stareńki komandor.
— Co proponujesz?
— Nic, wystawić obserwatorów i lornetkami IR, niech lustrują teren — usłyszał.  

Polski okręt podwodny klasy KILO o numerze burtowym „828”, pół godziny później.  

Klaudia od kilku minut tkwiła w przedziale torpedowym razem z Sebastianem, Olą i czwórką marynarzy. Przerażona obserwowała, jak trzech mężczyzn zakłada pomarańczowe kombinezony ratunkowe. Nie docierało do niej, że wkrótce sama znajdzie się w tej samej sytuacji. To nie mogło dziać się naprawdę – to był koszmarny sen, z którego miała zamiar się obudzić.
— Wychodziliście już, trenowaliście to na „spluwaczkach”? — dopytywał się Ola, oficer do spraw uzbrojenia.
Stał przy zaworach ciśnieniowych i innych urządzeniach sterujących pracą wyrzutni torpedowych.
„Spluwaczkami” nazywano kompleks urządzeń, w którym co trzy lata, podczas pięciodniowego kursu, wszyscy marynarze pełniący służbę na okrętach podwodnych szkolili się na sytuacje podobne do tej, w której się teraz znaleźli. Tam jednak warunki były na swój sposób „cieplarniane”, zawsze w przypadku błędu można było powtórzyć to, co zrobiło się niewłaściwie. Nad wszystkim czuwali instruktorzy, woda miała temperaturę siedemnastu-osiemnastu stopni i do pokonania było osiem metrów, a nie sześćdziesiąt sześć. Ćwiczono wyjście przez właz ewakuacyjny, a nie przez wyrzutnię torpedową o średnicy 53,5 cm. Do pokonania był kawał żeliwnej rury, a nie 9-metrowy cylinder wyrzutni.
— Klaudia, słuchaj teraz, proszę, słuchaj uważnie — poprosił ją Sebastian, mocno ściskając jej prawą dłoń.
Miała łzy w oczach. Powoli zaczynała zdawać sobie sprawę, że to dzieje się naprawdę. Obserwowała, jak pierwsza trójka zakłada kombinezony. Sebastian na chwilę puścił jej dłoń i podszedł do Olo, by mu pomóc.
Te kombinezony wyglądały postapokaliptycznie, zwłaszcza część twarzowa, przypominająca stare maski przeciwgazowe, potocznie nazywane „słoniami”.
— Słuchajcie wszyscy, choć i tak będę to powtarzał każdej trójce. Wsuwacie się do rury wyrzutni. Zablokuję ją i powoli napuszczę do wnętrza wody. Potem wyrównam ciśnienie. Z waszej strony proszę tylko o sygnały. Każdy z was będzie miał metalowy klucz. Jeden stuk o rurę – jesteśmy gotowi, dwa uderzenia – coś jest nie tak. Ostatni, który opuści wyrzutnię i będzie na zewnątrz, uderza trzy razy, ale o kadłub. Nie obawiajcie się, ja rozpoznam różnicę, gdzie kto uderzył. Te trzy uderzenia dają mi sygnał, że mogę zamknąć wyrzutnię i przygotować ją dla drugiej trójki. Jeżeli ktoś ma spękać, to teraz, bo powrotu nie widzę. Powietrze sprężone będzie wypychać wodę i może was zabić. Słowem, bilet w jedną stronę – myśli Klaudii stawały się coraz bardziej przerażające.
Uzupełnieniem kombinezonu ISP-60 był aparat ucieczkowy IDA-59 M. Oba te elementy tworzyły komplet ratowniczy załogi okrętów podwodnych.
Marynarz ściągnął wiszącą przy włazie ewakuacyjnym boję ratunkową z liną, zwaną „bojrepem”. Na linie tej, rozwijanej samoczynnie po przymocowaniu do kolucha znajdującego się na rufie okrętu podwodnego, znajdowały się „muslingi” – specyficzne koraliki sygnalizujące, w którym miejscu należy zrobić przystanek dekompresyjny. W linę należało wpiąć się za pomocą karabińczyka, przypominającego ten do wspinaczki górskiej. Końcówka liny, zakończona nim, była przymocowana do kombinezonu.
Olo i dwójka marynarzy zakładała na siebie aparatu ucieczkowe. Klaudia nadal nie wierzyła w to, co widzi, a jej panika narastała. Dowodzący akcją oficer od uzbrojenia podciągał paski na kombinezonach, tak że przez boczne zawory wydostało się powietrze. Sprawdził membrany w zaworach, przedmuchał je, a następnie jeszcze raz upewnił się, że aparaty działają.
— Powodzenia, panowie, i do zobaczenia na górze — pożegnał ich, otwierając wyrzutnię torpedową.
Klaudia o mało nie zemdlała, gdy zobaczyła wąską rurę wyrzutni. Pierwszy z marynarzy wrzucił do wnętrza bojrepa i przy pomocy dwóch innych, nieubranych w kombinezony, pakował się do środka. Opuszczający okręt ludzie wyglądali, jakby przeniesiono ich z innej epoki. Jej kombinezon ratowniczy przy tym starociu skonstruowanym w latach 60. ubiegłego wieku wyglądał jak futurystyczny twór.
— Dobrze, teraz wy zakładajcie kombinezony i zawołać kolejną trójkę — zakomenderował uzbrojeniowiec i zamknął wyrzutnię torpedową po tym, jak w jej wnętrzu zniknął ostatni z tej trójki. — I teraz proszę o ciszę — dodał po chwili, blokując ją.
Weszło kolejnych trzech marynarzy. Sebastian wrócił do Klaudii i pociągnął ją bliżej wyrzutni. Bez żadnego skrępowania ściągnął z niej służbowy kombinezon, bo nie dałoby się na niego założyć ratowniczego. Stała, nie protestując, poddając się temu bez oporów.
Dał się słyszeć pojedynczy sygnał. Tamci w wyrzutni byli gotowi.
— Zalewamy — szepnął marynarz, zaczynając majstrować przy zaworach.
Chciała stąd uciec i zaszyć się gdzieś w kącie. Wizja, że za chwilę znajdzie się w tej rurze, w ciemnościach, ubrana w ten stary, oldskulowy strój i zdana na technikę ubiegłego wieku, przerażała ją. Bała się, po raz pierwszy tak się bała. Nawet wtedy, gdy ratowała Marzenę, i gdy zginął Radek, nie bała się tak bardzo, jak teraz. Tkwiła sparaliżowana, nie mogąc z siebie wydać żadnego dźwięku ani ruchu. Posłusznie tylko patrzyła, jak Sebastian ściąga z niej kombinezon, zostawiając ją w komplecie bielizny termoaktywnej – koszulce z długim rękawem i legginsach.
Oficer regulował teraz ciśnienie tymi specyficznymi pokrętłami. Musiał je wyrównać do takiego, jakie panowało na zewnątrz okrętu. Każde dziesięć metrów w głąb powierzchni dawało różnicę ciśnień wynoszącą jedną atmosferę. Byli prawie na siedemdziesięciu metrach. Czasami różnica 0,5 atmosfery mogła być zabójcza dla nurków.
Klaudia patrzyła na tego porucznika od uzbrojenia i zdała sobie sprawę, że życie tej trójki i kolejnych zależy w dużym stopniu od jego działania. Widziała, jak delikatnie kręci zaworami, jak co chwila zerka na manometry. Facet miał nerwy ze stali.
— OK, otwieram wyrzutnię — mówił sam do siebie. — Zawołajcie Piotrka z torpedowego, pomoże mi — dodał.
Któryś z trójki, która weszła po nich, zawołał doświadczonego bosmana. Ten pojawił się po chwili.
— Pomożesz mi, a proszę cię, kontroluj, co dwoje par oczu to niejedne — zwrócił się do niego.
Czekali, czekali na te magiczne trzy uderzenia, mówiące, że tamta trójka wyszła cała i zdrowa. Pełnią szczęścia było dotarcie na powierzchnię. Czas dłużył się niesamowicie. Wydawało się, że sekundy trwają wieczność. W końcu usłyszeli trzy uderzenia o pokład okrętu.
— Jest, udało się — cieszył się jak dzieciak uzbrojeniowiec.
Pierwsza trójka rozpoczęła swoją powolną drogę do życia.
— Sebastian, ja nie dam rady — szepnęła.
Omiótł ją zimnym wzrokiem. Głęboko spojrzał jej w oczy, jakby chciał ją przewiercić wzrokiem.
— Musisz, musisz. Jeżeli zrezygnujesz, zostaję tu z tobą. Pomyśl o dziecku. Dasz radę, będę z tobą, zrobimy to razem – cedził przez zęby.
— Może oni teraz, a my po nich? — zaproponowała, szepcząc.
— Nie, teraz — wyrzucił z siebie, głosem nieznoszącym sprzeciwu.
— Boję się, zginiemy — jęczała.
Nie przystał. Kiwnął głową przecząco. Wiedziała, że nie odpuści.
— Poruczniku, pan na spokojnie wytłumaczy jeszcze raz, co i jak, pani bosman jeszcze nigdy tego nie robiła — poprosił uzbrojeniowca.
Porucznik uśmiechnął się serdecznie. Omiótł Klaudię wzrokiem. Musiał zdawać sobie sprawę jak ta się boi.
— Ustawimy wszystko w aparacie jak należy. Przed wszystkim je sprawdzę. Porucznik, który wynurzy się z panią, i mój kolega z łączności nie pozwolą, by stała się pani krzywda. Przede wszystkim bez paniki. Oddychamy spokojnie, płytki wdech, głęboki wydech. Spokojnie, bez nerwów. Gdy zatrzymacie się na przystanek dekompresyjny, proszę oddychać spokojnie, tam postoicie cztery albo osiem minut i tak kolejno. Przystanki będą oznaczone musingami. Koledzy będą regulować czas. W ciągu minuty na przystankach proszę zrobić 14 spokojnych wdechów i wydechów. Wiem, że pani nurkowała, to dla pani będzie proste. Jak osiągniecie głębokość 55 metrów, przejdziecie na wspomaganie tlenem, porucznik pani przełączy aparat, do tej głębokości oddychasz na trimixie. Podstawa to nie wpaść w panikę, nie oddychać szybko i łapczywie, i nie spieszymy się. Pośpiech zabija – wyjaśnił jej najlepiej, jak mógł.
Kiwnęła głową na znak, że zrozumiała, choć niewiele do niej dotarło. Starała się zapamiętać jak najwięcej, lecz muslingi i trimixy były dla niej ciemną magią. Zdała sobie sprawę, że jest zdana na Sebastiana i musi robić to, co on jej każe.
— Dasz radę, wierzę w ciebie, zrób to dla mnie, a przede wszystkim dla synka — usłyszała od Sebastiana.
— Da pani radę, musi pani, wierzę w panią — dodał porucznik z uzbrojenia.
Powoli zakładała na siebie kombinezon ratunkowy. Zdała sobie sprawę, że już nie ma odwrotu. Jeżeli chciała zobaczyć jeszcze Radeczka, a bardzo chciała, musiała zdobyć się na to ryzyko.

*****

Opuszczenie okrętu podwodnego w zestawie ewakuacyjnym, poprzez wyrzutnie torpedowe lub luk ewakuacyjny, jest ostatecznością. Zawsze dąży się do tego, aby ewakuacja została przeprowadzona przy pomocy dzwona ratowniczego lub specjalistycznego pojazdu. W takim przypadku nie ma problemu z przystankami dekompresyjnymi, ponieważ ciśnienie panujące w dzwonie i okręcie podwodnym jest identyczne. Takie działania ratownicze określane są jako „suche” i są najbezpieczniejsze zarówno dla załogi, jak i dla ratowników.
Jednak gdy dzwon lub pojazd ratunkowy nie mogą dobić do poszkodowanej jednostki, pozostaje tylko ta trudna, czasochłonna i obarczona dużym ryzykiem droga ucieczki.
Zbyt szybkie wynurzanie się powoduje, że azot pozostający w organizmie nie ma gdzie uciec, co prowadzi do choroby dekompresyjnej, a nawet śmierci. Nie można zapominać o narkozie azotowej – jest ona podobna do upojenia alkoholowego, a zdarzały się przypadki, gdy nurek wyciągał aparat oddechowy, widząc wyimaginowaną rybkę, i zaczynał ją gonić, myśląc, że ta się utopi. Kobiety na dnie dostrzegają piękne kwiaty i pragną je zerwać.
Sprzęt ratowniczy na okrętach klasy KILO wcale nie jest tak zły, jakby się wydawało. Co prawda Rosjanie wprowadzili nowsze kombinezony i aparaty ratunkowe, lecz te starsze modele wciąż się sprawdzają. Ich zaletą jest to, że nie potrzebują żadnej elektroniki do sterowania. Sam kombinezon jest delikatny (3 mm lateks) i łatwo go uszkodzić, poruszając się po ziemi, jednak nie jest stworzony do użytkowania na powierzchni. Daje radę, choć jest nieco przestarzały w porównaniu do współczesnych kombinezonów ratowniczych. Proste rozwiązania techniczne są jego atutem. Jest toporny (rękawice są trzypalczaste), ale można go w prosty i szybki sposób założyć (tu kłania się kwestia doświadczenia i ćwiczeń).
Aparat ucieczkowy IDA-59 M to typowy „rebreather mieszany”. Wyposażony jest w trzy butle. Pierwsza zawiera trimix, czyli mieszaninę oddechową, dzięki której można bezpiecznie oddychać na dużych głębokościach. W drugiej znajduje się tlen, który wzbogaca mieszaninę poprzez stałe dozowanie od głębokości 55 metrów do powierzchni. Do tego dochodzi pojemnik wypełniony tzw. masą 03, oczyszczającą mieszaninę z wydychanego dwutlenku węgla. Aparat ten działa bowiem w obiegu zamkniętym. 60 metrów – brak przepływu ciągłego) i zapewnia 2,5 godziny ciągłej pracy przy założeniu, że głębokość nie przekracza 90 metrów.">Posiada cztery zakresy głębokości dla różnych szybkości przepływu ciągłego (0-20 metrów; 20-37 metrów; 37-55 metrów; >60 metrów – brak przepływu ciągłego) i zapewnia 2,5 godziny ciągłej pracy, przy założeniu, że głębokość nie przekracza 90 metrów. Mankamentem jest waga – 15 kilogramów. Dobrze wyszkolony nurek poradzi sobie z nim bez najmniejszych problemów. Najgorszym jest przeczołganie się z tym aparatem umieszczonym na piersi przez wąską rurę wyrzutni torpedowej.
Pozostawała jeszcze kwestia ewakuacji ostatniego marynarza, który obsługiwał maszynerię wyrzutni torpedowych. Chcąc się ewakuować, był zmuszony zalać cały przedział torpedowy, narażając się na ogromne ryzyko (nagła zmiana ciśnienia, niekontrolowana przez pokrętła) i dopiero wtedy mógł opuścić okręt. Innego wyjścia nie było.

*****
— Powodzenia, widzimy się na górze, nie bój się, dasz radę — usłyszała przerażona Klaudia od porucznika, czując, jak klepnął ją w ramię.
Wstyd jej było, lecz ze strachu zsikała się. Pierwszy do wyrzutni załadował się Sebastian, potem ona, a na końcu łącznościowiec. Długa na dziewięć metrów tuba wyrzutni torpedowej ją przerażała. Oświetlony przedział torpedowy był dla niej oazą spokoju. Teraz zagłębiała się w tej rurze coraz dalej. Z trudem, obciążona ciężkim aparatem ucieczkowym, pokonywała kolejne centymetry. Czuła zimno. Starała się oddychać spokojnie, lecz nie bardzo jej to wychodziło. Na twarzy miała specyficzną maskę, a dwa okulary nie dawały jej takiego widoku, jak pełna maska do nurkowania, do jakiej była przyzwyczajona. W prawej dłoni trzymała jakieś żelastwo, które dostała od tego oficera. Przed sobą widziała tylko nogi Sebastiana owleczone kombinezonem.
Strach i przerażenie przyszły w momencie, gdy nie dostrzegła w tej tubie żadnego światła. Zdała sobie sprawę, że wyrzutnia torpedowa została zamknięta. Ten marynarz z tyłu uderzył raz w rurę wyrzutni.
„Boże, nie, uderzę dwa razy, nie chcę” – przeszło jej przez myśl.
Nie zdobyła się na to. Zbyt pragnęła zobaczyć swojego syna. Woda powoli wlewała się do wyrzutni. Była cholernie zimna. Nie widziała jej, ale czuła, jak wypełnia wnętrze tego walca. Pamiętała, jak wcześniej wtuliła się w Sebastiana i, patrząc mu prosto w oczy, zapytała:
— Uratujesz mnie, prawda?
Jego wyraz twarzy i wzrok nie mogły kłamać. Objął ją dłońmi i mocniej przycisnął do siebie. Czule pocałował we włosy.
— Tak, przysięgam.
Woda zalała całą wyrzutnię. Czuła, jak po chwili rośnie ciśnienie we wnętrzu tej rury. Gdyby mogła, zatkałaby sobie uszy. Nurkowała przecież, była ratowniczką, ale na osiem, góra dziesięć metrów, i to dawno, dawno temu.

Zwykłemu człowiekowi trudno sobie wyobrazić, jak to jest czołgać się w sprzęcie do nurkowania przez zalaną wyrzutnię torpedową o długości 9 metrów i średnicy 53,5 cm. W całkowitych ciemnościach. Jak ciężko jest pokonać każdy centymetr, ba, milimetr, gdy ma się wrażenie, że nigdy nie opuścisz tego cylindra. W pewnym momencie ma się wrażenie, że już nigdy nie wyjdziesz z tej cholernej rury i zostaniesz tu na zawsze. Strach krępuje ruchy, siły opadają, lecz najważniejsza jest wola walki. Nie można pozwolić, by strach i panika zawładnęły umysłem i odebrały wolę walki. Walczysz i pokonujesz kolejne centymetry, walczysz, bo walka jest w pewnym stopniu w twoim DNA. Walczysz, bo masz dla kogo żyć.

„Ten ostatni to będzie miał…” – tu Klaudii zabrakło wyrazu.
Poczuła, że dotarła do końca wyrzutni i zaczęła lecieć głową w dół. Mocne dłonie Sebastiana pochwyciły ją i skierowały ku górze. Dopiął ją chwilowo karabińczykiem do siebie, czekając na tego trzeciego.
Dojrzała światło latarki. Ta była przyczepiona do liny bojrepu. Olo był profesjonalistą… Zostawił im taki specyficzny znak. Małą rzecz, a jakże potrzebną. Dopóki nie siądą baterie, ten snop światła będzie jak latarnia morska dla zagubionych żeglarzy.
Było ciemno, cholernie ciemno. Gdyby nie ten snop światła, zgubiłaby się i nie wiedziała, co robić. Sebastian puknął ją w głowę. Byli w trójkę poza wyrzutnią. Przepiął ją do tego marynarza, wskazując mu, gdzie ma się udać. Sam dopłynął do kadłuba okrętu.
„Boże on o wszystkim pamięta” – przeszło jej przez myśl, gdy dojrzała jak uderza o pokład swoim kluczem.
Ten klucz, który miała, wypuściła z dłoni opatulonej rękawicą, gdy wysunęła się z wyrzutni. Zaklęła na siebie w duchu. Razem z łącznościowcem płynęła w kierunku liny bojrepa. Podpięli się do liny. Po chwili dotarł Sebastian. Przypiął ją do siebie.
Uderzył ją dłonią delikatnie w okular. Najwyraźniej dawał jej znak, by patrzyła na niego. Podniósł kciuk z trzy palczastych rękawic, pytając najwyraźniej, czy wszystko w porządku. Podniosła swój kciuk. Nie mógł tego dostrzec, lecz uśmiechnęła się. Cała trójka ruszyła ku górze.
Wysforowała się naprzód. Sebastian mocno ściągnął ją, pociągając za linę. Pragnęła jak najszybciej znaleźć się na powierzchni. Opanowała się.
„Spokojnie, Klaudia, spokojnie, masz dla kogo żyć”.
Płynęli ku powierzchni, jakby za wolno. Denerwowało ją to. Brała mocne hausty powietrza z aparatu. Próbowała uspokoić oddech, ale nie mogła. Coś, co było silniejsze niż ona, mówiło jej, by wynurzać się szybciej. Co chwilę czuła, jak Sebastian ściąga ją w dół, zdawała sobie sprawę, że wyprzedza ich dwójkę. W końcu pociągnął ją tak mocno, że znalazła się tuż przy nim. Mocno uderzył dłonią w jej głowę. Chwycił mocno za ramiona i ściągnął w dół. Najwyraźniej dawał jej do zrozumienia, że robi coś źle.
„Uspokój się debilko”
Wszechobecna ciemność ją przerażała. Pragnęła jak najszybciej dostać się na powierzchnię, by dojrzeć gwiazdy i księżyc. Tam była panią sytuacji. Ich powolne tempo ją irytowało.
Dotarli do pierwszego przystanku dekompresyjnego. Sebastian pomajstrował przy jej przełączniku zakresu głębokości. Dostała teraz wsparcie tlenowe. Musieli być już na głębokości poniżej 55 metrów.
„Boże, tak długo i tylko dziesięć metrów” – pomyślała załamana.
Tkwili tu całe wieki. Ten postój wydawał jej się zbyteczny. Całkowicie zapomniała o tym, by spokojnie oddychać w tempie 14 wdechów i wydechów na minutę. Jej czerep zajęło co innego. Coś, co mogło ją zabić.
Ruszyli dalej, ku powierzchni. Specjals cały czas musiał ją ściągać w dół. Jak ta boja wypuszczona z okrętu, starała się wydobyć na powierzchnię jak najszybciej. Czuła jak co chwila uderza ją w głowę i ściąga ku dołowi.
„Jezu, niech wreszcie się to skończy, mam już dość”.
Po drugim przystanku zaczęła mieć zwidy. Najpierw dostrzegła rybki, które podpłynęły do niej i uśmiechały się. Z początku odrzucała to, zdając sobie sprawę, że to nierealne, ale po kilku minutach wydawało jej się to prawdziwe. Wyciągnęła dłoń, chcąc je pochwycić. Uciekły. Były na tyle mądre, że co chwila podpływały do niej, były coraz bliżej, a ona, głupia, nie potrafiła ich złapać.
„I znów postój”.

*****
Na wpół przytomna, po kolejnym postoju, ruszyła w dalszą podróż. Była to tak wolna i specyficzna podróż, jakiej nigdy wcześniej nie odbyła. Po kilku minutach w ciemności głębi dojrzałą ludzką postać. Czy aby ludzką? Obiekt poruszał się tak szybko, że wydawało się, iż to pomieszanie ryby z człowiekiem. Przyglądała się temu zjawisku z ciekawością. Kto to jest? Cóż to za istota? Po raz kolejny to coś przemknęło obok, prawie na wyciągnięcie ręki.
Wyciągnęła dłoń, pragnąc dotknąć tego czegoś, pochwycić. Ukazał się odpychając stanowczo jej dłoń.
To był Radek. Starszy o kilka lat, ale to wciąż był Radek. Nurkował bez maski, bez butli, swobodnie. Miał brodę, co było dla niej dziwne, i wydawał się jakiś inny, zimny. To nie był ten jego wzrok, to był wzrok nie tego człowieka, jakiego znała.
„Radek, ty żyjesz” – chciała mu powiedzieć.
Pragnęła wyrwać się z tej uwięzi, popłynąć za nim.
Wyciągnął dłoń przed siebie, jakby jej zabraniając. Palcem wskazał górę, patrząc na nią poważnym wzrokiem, jakby nie chciał, by się do niego zbliżyła.
Coś jej nie pasowało. Nie miał na sobie tego kombinezonu, w którym zginął. Był ubrany w czarny skafander.
„Uratuj mnie, chodź ze mną, mamy syna, Radeczka, on czeka na ciebie” – starała się mu przekazać.
Przyłożył sobie palec do ust. Jeszcze raz wskazał jej palcem górę i pogroził nim. Obrócił się bokiem.
Dostrzegła na jego prawym ramieniu skafandra rosyjską flagę, napis „Russian Federation” i specyficzny emblemat, którego nie znała.
Zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Poczuła, jak Sebastian ponownie majstruje przy tym specyficznym przełączniku. Ocknęła się. Zwidy minęły.
„Co się ze mną dzieje?”

*****

Pokonali już ponad dwie trzecie głębokości. Cały czas jednak należało pamiętać o tych cholernych przystankach. Ostatni na ośmiu metrach przed wynurzeniem i cholerne osiem minut i ten końcowy na trzy metry przed powierzchnią Bałtyku. Długi, trwający osiem minut.
Nie wiedział, co się z tą kobietą działo – czy to choroba dekompresyjna, czy czort wie co. Wiedział jedno – była mu na tyle bliska, że zrobi wszystko, by ją uratować, wszystko ze swoją śmiercią włącznie.
Dobrze już wiedział, że ją kocha ponad swoje życie. Była tą jedną jedyną.
Nagle stała się nieprzewidywalna. Zaczęła wyciągać dłonie, by coś pochwycić, potem chciała się odpiąć od bojrepa.
„Nie, kurwa, nie. Nie stracę jej” – przyrzekł sobie.
Walczył o nią jak nigdy. Miał w dupie tego łącznościowca. Był marynarzem, musiał sobie dać radę sam. Najważniejsza dla niego była ona.
„Czy ja się jeszcze do tego nadaję? Czy nadal jestem tym polskim Navy Seals?” – przeszło mu przez myśl.
Czuł, że opanował sytuację. Tak mu się wydawało. Stanęli na kolejny przystanek.

Rejon wynurzenia pierwszej grupy. Dwie mile morskie od rejonu operowania zespołu ratowniczego PMW. Morze Bałtyckie. Późne godziny nocne.

„Olo” wraz z dwoma pozostałymi marynarzami szczęśliwie osiągnęli poziom morza. Obok ich miejsca wypłynięcia tkwił bojrep. Momentalnie przełączyli się w aparatach na oddychanie atmosferyczne i wykrzyczeli głośno kilka niecenzuralnych wyrazów.
To pomogło. Po pierwsze, dało upust emocjom, a po drugie, taka była procedura po wynurzeniu się.
— I co teraz starszy bosmanie? — zapytał marynarz, z którym Olo wypłynął.
Wokół nie było widać żywego ducha, a skafandry nie zapewniały pełnej ochrony termicznej w listopadowych temperaturach.
— Podtrzymajcie mnie, damy radę — zapewnił ich Olo.
Gdy to zrobili, rozpiął pomarańczowy skafander i z kieszeni umundurowania wyciągnął radio Klaudii oraz jej lampę stroboskopową. Góral zabronił zabierania na powierzchnię środków pirotechnicznych i broni. Ciśnienie i delikatny kombinezon w normalny sposób to wykluczały. Dał mu jednak jej radio i lampę stroboskopową, mając nadzieję, że to wystarczy.
— Tu załoga okrętu 828, czy ktoś mnie słyszy? — nadał na częstotliwościach SAR. — Trzymaj lampę i ją włącz — dodał po chwili, wręczając jednemu z marynarzy lampę stroboskopową.
To oczekiwanie na odbiór było najgorsze. Nikt nie wiedział, czy to swoiste „MAYDAY” ktoś usłyszał.
— Gdzie jesteś „828”? Włącz radio na poszukiwanie, odbiór.
Olo wcisnął w radiotelefonie ten magiczny przycisk. Jak dobrze, że ono się nie rozładowało. Marynarz odpalił stroboskopowa lampę.
Wykonał swoje zadanie. Czekali na ratunek.

Centrum Operacji Morskich (COM) w tym samym czasie.

Brzeziński szalał z radości. W tym przypływie emocji całował swoich podwładnych w czoła i policzki. Natychmiast kazał podnieść w powietrze wszystkie dostępne śmigłowce ratownicze. Czekał tylko na podanie dokładnego „gridu” i ilości rozbitków, którzy są już na powierzchni. Skoro jednak ze wstępnych ustaleń była mowa o trzech marynarzach, to należało się w kolejnych minutach lub godzinach spodziewać kolejnych.
Podniesiono alarm bojowy na okrętach ratowniczych znajdujących się w tym rejonie. Po chwili jeden z obserwatorów wzrokowych zameldował, że widzi błyski lampy stroboskopowej. Wszystkie jednostki nawodne ruszyły w tym kierunku.
To był cud. Sami zdołali się wydostać z uwięzionej na dnie łajby. Podziwiał odwagę tych ludzi. Klapnął w końcu na fotel. Czuł, jak schodzi z niego stres.
— Słuchaj, podnosimy wszystkie brzegowe stacje SAR-u, które mają na samochodach komory dekompresyjne, niech kierują się na najbliższe lądowiska. Nie wiadomo, w jakim stanie oni są. Na miejscu mamy je na „Piaście” i „Zbyszko”, ale tam upchniemy sześć, może siedem osób – podpowiadał mu łysawy specjalista ratownictwa morskiego.
— A „Belos”? — zadał mu pytanie dotyczące szwedzkiej jednostki.
— Słusznie, tam mają cztery komory, przyjmą trochę ludzi. Porozumiem się z nimi, przekażę koordynaty, a ty odpocznij chwilę, bo zbladłeś.
Uśmiechnął się do „łysego”. Bez niego byłoby mu trudno. Odciążał go, jak tylko mógł. Był pełen podziwu dla niego.
— Stasiu — rzucił.
Mężczyzna obrócił się.
— No.
— Po tym wszystkim, jak to się skończy, zapraszam cię na wódkę. Zaraz po tym, jak zdamy służbę.
— Z całą przyjemnością, przyjmuję zaproszenie.
Koordynator lotniczy meldował, że dwa Mi-14PS i Anakonda są gotowe do startu, kolejne Anakonda miała być gotowa za kwadrans.
Podziwiał te załogi. Były w dwójce, nigdy nie trzymano w jedynce zbyt długo – marnotrawstwo paliwa i umęczenie ludzi. Mieli w dwójce dwadzieścia minut do startu od otrzymania rozkazu. Teraz gotowi byli w siedem, gdy w „jedynce” czas wynosił dziesięć minut.
— Plany lotu zatwierdzone z FIR Kaliningrad, mogą startować — usłyszał po minucie.
— Podnosimy ich — rozkazał.
Z pokładu ORP „Wodnik” dostał informację, że stacjonujący tam SH-2G grzeje silniki. Rozpędzona przez niego maszyna działała bez zastrzeżeń.
Wyszedł na papierosa. Stał w oknie, patrząc na stojące przed budynkiem wozy transmisyjne. Zaciągał się mocno.
„Oby wszyscy przeżyli” – modlił się w duchu.
Dostrzegł biegnącego do niego bosmanmata.
— Co? — zadał krótkie pytanie.
— Warszawa na linii, chcą rozmawiać z panem.
Uśmiechnął się szelmowsko. Teraz się obudzili i chcą rozmawiać, i mieć wszystkie dane. Spojrzał na wystraszonego podoficera, ten czekał na odpowiedź.
— Powiedz im, że oddzwonię za chwilę, wysrać się poszedłem, normalna ludzka rzecz.
Mina bosmanmata była bezcenna. Stał z rozdziawioną gębą, nie wiedząc, co powiedzieć.
— Ale panie komandorze — wydukał z siebie po chwili.
— Powtórz im to dokładnie, słowo w słowo, i niczego się nie bój — przerwał mu, mówiąc te słowa na luzie.
Marynarz odwrócił się na pięcie i wrócił do dyżurki. Brzeziński sztachnął się mocno i po chwili wypuścił nosem dym.
„A co? Zwolnią mnie?”

Rejon wynurzenia pierwszej grupy rozbitków. Kwadrans później.

„Andkor” i „Jaśko” byli opuszczani wyciągarką w miejscu, gdzie znajdowało się trzech rozbitków. Ubrani w specjalistyczne kombinezony i butle z powietrzem, byli gotowi nieść pomoc zarówno tym, jak i kolejnym poszkodowanym. Sprawnie i szybko dotarli do ocalałych.
— Olo, miło cię widzieć. Co z resztą? — rzucił na powitanie „Andkor”.
— Pełzają do góry, kapitanie. Zabierajcie ich — odparł Olo, szczękając zębami.
Muskani reflektorem z Kamana, rozglądali się w nadziei dostrzeżenia kolejnych rozbitków.
— Jaśko do roboty, zabieraj pierwszego — rozkazał mu przełożony.
Podmuch wody morskiej, unoszonej przez łopaty śmigłowca, uderzał Ola po twarzy.
— Rescuer 08, tu Foka 04, prawo dziesięć. Trzech rozbitków, opuść linę — kierował śmigłowiec Jaśko, uchwyciwszy pierwszego z poszkodowanych.
Wiertalot przesunął się o wskazaną odległość. Po chwili podnosił z powierzchni Bałtyku dwie osoby.
— Gdzie Góral i Pikor? — wrzeszczał Andkor do swojego podwładnego.
Olo ledwo słyszał pytanie.
— Góral płynie w drugiej grupie, Pikor ma być w ostatniej, po nim tylko ten, co nas wypuszczał.
Kapitan dostrzegł bojrepa. Wiedział, że po linie może dotrzeć do okrętu. Analizował podjętą decyzję, ale musiał poczekać.
— Rescuer 08, tu Foka 01. Zabierz w drodze powrotnej z pokładu „Zbyszko” dwóch nurków od nas. Potrzebuję ich pomocy — krzyknął do radia.
— Przyjąłem, Foka 01, zabrać dwie foki.
Ktoś jarzący COM-ie wysłał im jednego z dwóch SH-2G z wyciągarką. To musiał być bystry gość.
— Bierz drugiego matrosa. Jaśko zostaje ze mną – wydał rozkaz dla Ola.
— Kapitanie — usłyszał jego głos z nutą delikatnego sprzeciwu.
— Zrobiłeś swoje, w tym kombinezonie zamarzniesz — zgasił go.
Podpłynął do nich Jaśko. Przekazał mu co zadecydował. Odprowadzali wzrokiem odlatujący śmigłowiec z trójką rozbitków.
— Schodzę pod wodę. Zostajesz. Chuj wie, co tam się na dole dzieje — poinformował swojego podwładnego.
— Andrzej, kurwa, to niezgodne z procedurą, mamy schodzić w parach — zaprotestował Jaśko.
— Zostań, dołączysz, jak desantuję się tutaj Hart i Pumciak — uciął krótko dyskusję.
Nie czekając na odpowiedź, zanurkował w toń Bałtyku. Chwycił linę bojrepa i zanurzał się coraz głębiej. Czuł wewnętrzną potrzebę. Nie mógł tkwić jak kołek w płocie, gdy tam, w czeluściach Bałtyku, ktoś mógł potrzebować pomocy.

*****
Kręcił przy jej aparacie ucieczkowym. Kobieta znów zachowywała się nieracjonalnie. Gdyby miała standardową końcówkę aparatu, już dawno by się jej pozbyła. Za wszelką cenę chciała iść do góry. Powstrzymywał ją z całych sił. Dał znak marynarzowi z łączności, by ich wyprzedził.
„Nie rób mi tego, Klaudia, błagam”.
Wyciągała dłonie przed siebie, jakby kogoś widziała. Słyszał o takich zachowaniach; najwyraźniej miała narkozę azotową. Dziwiło go, tylko że tutaj, na tak małej głębokości. Ta z założenia występowała na większej.
„Przecież to cholera wcześniej się zaczęło” — uzmysłowił sobie.
Szarpała się. Szczęśliwie nie była w stanie ściągnąć z siebie części twarzowej kombinezonu. Nie majstrowała przy zaworach. Ileż ona miała siły! Jak mocno wyrywała się mu z objęć. Jakby tam, gdzieś w oddali, widziała coś, co ją bardzo przyciągało.
Sam tracił siły, mocując się z nią. Nie zdawał sobie sprawy, że kobieta może być tak silna. To było jak walka z topielcem, Zdawał sobie sprawę, że w tej kwestii jest na przegranej pozycji. To ona była ratowniczką, a po jej wypracowanym ruchu z ratującego mógł stać się ofiarą.
Kogoś innego uderzyłby w czuły punkt, jej nie mógł. Coś go blokowało. Jakże to tak dać w mordę lub w krocze albo w splot słoneczny kochanej osobie? Ich przepychanki trwały już za długo. Gdy ręką zasłoniła jego maskę, wreszcie zdobył się na ten ruch. Walnął ją w twarz, tak że oddaliła się na półtora metra — tyle wynosiła długość linki, na której była przypięta do niego. Zauważył, że to zadziałało. Przeraził się jednak, że mocnym ciosem pozbawił ją świadomości.
„Boże, nie, co ja zrobiłem”.
Momentalnie przysunął się do niej. Patrzył przez okulary maski na jej oczy. Przeklinał sam siebie w myślach.

*****
Znów naszły ją zwidy. Powrócił Radek. Krążył wokół nich, a ona chciała go pochwycić.
„Nie uciekaj, kochany, chodź do mnie”.
Sylwetka nurka w czarnym kombinezonie raz zbliżała się, to znów odpływała na bezpieczną odległość. Pragnęła, by ją wziął w swe ramiona i wyciągnął na poziom morza. Skoro żył i był tutaj, to zjawił się, by ją ratować — on, Rybak Dusz, ostatnia nadzieja konających w wodzie. Miała mu tyle do przekazania. Jej prośby, tam wtedy na okręcie podwodnym, zostały wysłuchane. Pojawił się. Był. To nie legenda; ten starzec, tam wtedy, gdy go podejmowała i rozmawiała z nim w Anakondzie, nie kłamał. Ktoś taki istniał i ona widziała go teraz.
Znów odpłynął, gdy ona chciała się do niego zbliżyć. Ta cholerna linka przeszkadzała jej.
„Muszę się uwolnić, muszę płynąć do Radka”.
Mocne szarpnięcie przybliżyło ją do Sebastiana. Musiała z nim walczyć; nauczona twardej walki w toni Bałtyku, musiała wrócić do swojego ukochanego.
Spojrzała na ubranego w czarny kombinezon nurka. Nie był zadowolony z jej działań. Kiwał głową przecząco, w końcu skierował w jej stronę swoją broń. Tak, był uzbrojony. Ruszył na nią. Stanął w odległości kilkunastu centymetrów. Dojrzała jego oczy — zimne, beznamiętne i złe.
Wyciągnęła dłoń.
„Mam cię” — pomyślała.
Dłoń uderzyła w próżnię. Nie chwyciła nikogo. Zniknął, podobnie jak wcześniej.

Poczuła, jak silna dłoń ujmuje jej prawą rękę. To był nurek, realny nurek z butlą tlenową na plecach. Mogła go dotknąć. Poddała się jego działaniom. Powoli zbliżali się razem do tafli Bałtyku.
Olali przystanek bezpieczeństwa. To była drobnica. Ważniejsze było jej życie.
Wynurzyli się. Ona, Andkor i Sebastian, oraz ten bubek z łączności.
— Klaudiaaaa — wrzasnął podporucznik na całe gardło po ściągnięciu maski.
Andkor ściągnął jej maskę. Podniósł też swoją.
— Krzycz!!! — wrzasnął na Klaudię.
— Radeeeeek — wydarła się.
— Azotoza, dawaj ją pierwszą — krzyknął do kapitana Sebastian.
— Wypierdalacie oboje — usłyszał w odpowiedzi.
Nadlatywał Mi-14PS z Darłowa i pokładowy Kaman. Zaczynało być tutaj zbyt gęsto.
— Tu Foka 01, dawajcie priorytet dla Mi-14, status EMERGENCY, azot — krzyknął w radio Andkor.
— Przyjąłem, odchodzę, spuszczam desant lewo trzydzieści. Potwierdź.
— Rescuer 012, podchodzę, zrzucam ratowników.
— NEGATIVE, dawaj kosz, mam ratownika. Podejmijcie ich — wrzasnął w radio Andkor.
— Zbyszko gotowy do przyjęcia dwóch rozbitków w statusie EMERGENCY, mamy komorę.
— Przyjąłem bądź w gotowości. — poszło do Mi-14 z Darłowa. — Przyjąłem desant dwóch ratowników w wodzie — zameldował pilot z Kamana.
Darłowska ratownicza „czternastka” stała w zawisie. Opuszczali kosz. Majdał się na prawo i lewo, w końcu opadł na powierzchnię morza.
— Dawaj, swoje zrobiłeś — rzucił Andkor.
— Dzięki, dowódco — odparł Sebastian, umieszczając Klaudię w koszu. Mocno pociągnął linę dwa razy. Wyciągarka ruszyła. Klaudia podniosła się, jakby nie wierząc, co się dzieje. Podpięty obok tkwił przy niej. Głaskał ją po twarzy. Dojrzał twarz ratowniczki w śmigłowcu.
— Klaudia, kochana — rzuciła kobieta, wciągając kosz na pokład.
Gdy tylko poczuł się bezpiecznie, zbliżył się do niej.
— Odejdź — usłyszał krótkie ostrzeżenie od tej drugiej kobiety.
— Jesteśmy nad Zbyszkiem, Marzena, ewakuujesz? — zapytał pierwszy pilot.
— Pytanie, biorę specjalsa i desant. Jak mi go ruszysz na pół metra, to zabiję. Widzę bolków na dole — odparła slangiem.
Pocałował Klaudię w policzek.
— Zjeżdżamy, poruczniku, opiekuj się nią albo… — to zabrzmiało jak groźba.
Sprawnie i bez problemów desantowali się na pokład tego okrętu. Klaudię przejęli marynarze, on musiał złożyć przełożonym stosowny meldunek, a tu nadarzała się okazja, by to zrobić. Pognał do kabiny radiooperatora.

*****
— Nie, nie, nie pójdę tam!!! — wrzeszczała Klaudia.
Trójka szwejów z zsw miała radochę. Oto przed sobą mieli chwilowo otumanioną kobietę, z której mogli sobie żartować.
Na siłę zdejmowali z niej kombinezon ratunkowy; gdyby robili to delikatnie, nie oponowałaby. Te „gówniarczyki” pozwalali sobie na zbyt wiele.
— Do komory wchodzi się nago, dzidzia — rzucił pierwszy z rezerwistów.
Z niego taki był rezerwista jak z koziej dupy trąba. Naoglądał się filmów porno i „Samowolki”, a teraz chciał to przerzucić na realia, imponując kolegom. Gdyby patrzeć w przeszłość – to nie był nawet „obcięty” A wojsko ta kreatura widziała, jak świnia siodło, większość czasu, przebywając na izbie chorych.
Zdawali sobie sprawę, że Klaudia jest jakby pijana. Wizja zobaczenia pani bosman nago była dla tych „szczyli” ważniejsza.
— Ty, ona najebana w trzy dupy, może ją wyruchamy, niezła cizia?
— Dawajcie, chłopaki, dupa pijana, cipa sprzedana — dodał inny, rzucając typowy żołnierski slogan.
Udało im się zerwać z Klaudii tylko górę kompletu odzieży termoaktywnej. Ich oczom ukazały się krągłe piersi, ukryte pod sportowym biustonoszem. Kobieta nie miała siły się bronić, gdy trójka marynarzy natarła na nią.
— Kurwa, co jest — usłyszeli z głębi pomieszczenia.
— Spierdalaj, chuju — padło proste żołnierskie przekleństwo w stronę intruza.
Prosty kop w klatkę piersiową powalił pierwszego. Cios dłonią w okolice szyi wyeliminował drugiego. Trzeci cofnął się pod ścianę, podnosząc obie ręce do góry.
Sebastian zatrzymał swoją pięść kilka centymetrów przed jego twarzą.
— Jeden ruch, jedno słowo i zajebię was wszystkich — ostrzegł.
— Ja nic… — zaczął bąkać młodzieniec.
— Pomóż jej się ubrać. JUŻ!!! – wrzasnął na gówniarza.
Zlustrował teren. Nie dostrzegł lekarza. Na szczęście on dotarł.
— Kurwa, ty chuju — usłyszał od tego, którego powalił nogą.
Potężny kop w okolice twarzy zamknął tamtemu usta. Szwej zalał się krwią.
—Ja tam nie wejdę.
— Chodź, wejdziesz ze mną — rzucił Sebastian, biorąc ją za rękę.
Ujął ją i oboje znaleźli się we wnętrzu komory dekompresyjnej. Pojawił się lekarz i chorąży z obsługi sprzętu. Szweje zniknęły, nim tamci zdążyli się pojawić.
— Zamykamy i ustawiamy. Wszystko będzie dobrze – usłyszeli od lekarza.
Pomógł założyć jej maskę na twarz. Siedzieli na ławce w środku tego żelastwa. Objął ją dłonią i przytulił do siebie. Oparła twarz o jego ramię, a on głaskał jej rękę. Uspokoiła się.
ORP „Zbyszko” odchodził z miejsca wypadku, płynąc w kierunku Gdyni. Czekało ich kilka godzin rejsu.
Żyli, i to było najważniejsze, ba dla Sebastiana najważniejsze było to, że żyła ona.

Pięć dni później. Darłowo.

— I ty mi chcesz powiedzieć, że tak wystrojona jedziesz na przesłuchanie do Gdyni? — zapytała ją matka, widząc, jak odstrzelona wyszła z pokoju.
— Tak — zbyła ją krótko Klaudia.
Mina rodzicielki mówiła sama za siebie. Nie wierzyła jej.
— Jedziesz do niego, do tego młokosa — stwierdziła szeptem, tak aby wnuk nie usłyszał.
Klaudia omiotła matkę wzrokiem. Nie umiała kłamać. Kiwnęła głową znacząco.
— Oj, Klaudia, Klaudia, po co ci to, to młody chłopak, poużywa sobie i cię odstawi jak znajdzie sobie młodszą — biadoliła dalej matula.
— Mamo, gdyby nie on, to byś mi dzisiaj chryzantemy na grób przynosiła — odcięła się.
Denerwowały Klaudię te matki uwagi. Nie przypadł jej Sebastian do gustu. Nic złego jej nie zrobił, a ona czuła do niego jakiś dystans.
Spojrzała w lustro. Nie poznawała siebie. Elegancka czarna ołówkowa spódnica do kolan, grubsze czarne rajstopy, czarne szpilki i biała gustowna bluzka. Może nie najnowszy szyk mody, ale czuła się w tym dobrze i elegancko. Gdyby matka wiedziała, ile wydała na komplet bielizny z „Triumfa” i czarne cienkie samonośne pończochy, to by padła na zawał. Do tego dobrze dobrany żakiet, płaszcz i niewielka torebka. Wbiegł Radeczek.
— Mamo, jak ty ślicznie wyglądasz. Gdzie jedziesz? – zapytał, wtulając się w Klaudię.
— Do tego szpitala, gdzie byłam, pamiętasz, gdzie mnie odwiedziłeś — skłamała synowi.
— Ta, do szpitala — pod nosem szepnęła jej matka.
— Mamo!
— No dobrze, już dobrze, tylko żebyś potem nie żałowała.
Pożegnała się z matką i synem. Czekała ją długa droga autobusem do Gdyni. Leciwy polonez odmówił posłuszeństwa, więc wstawiła go do mechanika. Omiotł ją chłód, gdy wyszła na dwór. Podniosła kołnierz płaszcza.
Szczęśliwie do przystanku nie było daleko. Nie czekała długo, autobus przyjechał na czas. Na szczęście był nagrzany. Zajęła miejsce z tyłu pojazdu. Pasażerów było tyle, co kot napłakał – może sześć, może siedem osób oprócz niej. Wyjęła telefon komórkowy z kieszeni i wysłała Sebastianowi SMS-a. Autosan ruszył, a ona oparła głowę o szybę.
Cofała się myślami do poprzednich dni. Nie za dużo pamiętała z wynurzania. Przerażały ją te zjawy, jakie ją dopadały tam wtedy w wodzie. Nurek z twarzą Radka, jego gesty i ten kombinezon z naszywką oraz flagą Federacji Rosyjskiej. Uwierzyła, prawie że jest on jakimś mistycznym ratownikiem, pozostawionym w Bałtyku, by ratować ludzi w takich sytuacjach, w jakich znalazła się ona.
Zwierzyła się z tego Sebastianowi i psycholożce w szpitalu. Wytłumaczyli jej, że to silny stres i fakt, że nad nimi byli Rosjanie, wytworzyło w jej umyśle taki obraz. Nie do końca w to wierzyła. To musiało coś znaczyć, sama jednak nie wiedziała co. I ten gest Radka, by nie płynęła do niego, lecz kierowała się ku górze – to musiało coś znaczyć.
Patrzyła przez szybę autobusu na umykające krajobrazy – szare, brudne i smutne. Uśmiechnęła się, przypominając sobie, że uratowano wszystkich. Akcja ratownicza trwała do rana. Kto tylko wynurzył się na powierzchnię, był natychmiast zabierany przez śmigłowce, które krążyły nad rejonem wypadku. Dwie „czternastki”, dwie Anakondy i dwa Kamany. Nurkowie z „Piasta” i koledzy Sebastiana pomagali, jak mogli, tkwiąc na różnych głębokościach przy linie bojrepa. Szybko transportowano ich na pokład szwedzkiego „Belosa” i naszego ORP „Piast”. Po paru godzinach dotarł tam też drugi z polskich ratowniczych okrętów – ORP „Lech”.
Szczęśliwie odizolowano ich od pismaków i różnego rodzaju pseudodziennikarzy ze szmatławców. Chłopaki ze specjalnego Oddziału ŻW chronili wejścia do szpitala wojskowego. Pedantycznie sprawdzali każdego wchodzącego. Nie było mowy, żeby ktoś z tych medialnych mend dostał się do nich.
Miała uraz psychiczny, dobrze o tym wiedziała. Każdorazowe wejście do komory powodowało u niej napad strachu. On był wtedy zawsze przy niej – Sebastian. Brał ją za rękę, tulił do siebie i razem wchodzili do tej skorupy. Ta przypominała jej pokład okrętu podwodnego. Panicznie się bała.
Doszła do siebie już drugiego dnia. Wcześniej czuła się, jakby była kompletnie pijana. Taki stan upojenia, ale bez kaca. Wtedy zadzwoniła do matki, która już wcześniej została poinformowana przez dowództwo MW, że Klaudia żyje.
— Przyjedź, mamo, z Radkiem, błagam — rzuciła w słuchawkę telefoniczną płaczliwym głosem.
Płakała ze szczęścia, gdy po kolejnej sesji w komorze na korytarzu zobaczyła synka i matkę. Maluch biegł do niej z całych sił. Objęła go, wzięła na ręce i nie chciała wypuścić. Bez opamiętania całowała go. Łzy płynęły jej po policzkach.
— Mamusiu, tak się bałem — wyszeptał jej do ucha.
Tuliła go tak mocno, że w końcu dziecko samo poprosiło, by je wypuściła. Podeszła do niej rodzicielka. Wpadły sobie w ramiona. Obie płakały, całując się wzajemnie.
— Tak się bałam Klaudia.
— Ja też mamo, ale już wszystko dobrze.
Gdy skończyły, w rogu korytarza dostrzegła Sebastiana. Był cichym świadkiem ich czułości. Stał z boku.
— Mamo, to on mnie uratował. Jemu zawdzięczam życie – stwierdziła.
Zniknął za rogiem korytarza. Nie chciał przeszkadzać. Tak to odebrała.
Spotykali się, jak tylko mogli. Najczęściej wtedy, gdy mieli sesję w komorze. Była jedyną kobietą i miała osobny pokój na innym piętrze. Pozostali mężczyźni, w tym Góral, przebywali „w kupie” w wieloosobowych salach.
Był jakiś dziwny, jakby zrobił coś złego, a przecież ją uratował. Nurtowało ją to. W końcu zdobyła się na pytanie.
— Tam pod wodą, gdy szalałaś, uderzyłem cię przez maskę w twarz. Przepraszam, nie mogłem inaczej, zginęłabyś – wyszeptał, patrząc wzrokiem wbitym w podłogę.
— I to cię tak gnębi? — zapytała ze zdziwieniem.
Kiwnął tylko głową. Uchwyciła go dłońmi za twarz, zmuszając, by spojrzał jej w oczy. Bez wstydu wbiła się ustami w jego usta. Całowała go namiętnie i długo. On poddał się temu, odwzajemniając pocałunek. Gdy zakończyli, wzięła go za rękę i zaprowadziła do szpitalnej kawiarenki.
— Opowiedz mi wszystko, proszę, wszystko, co tam się działo.
Siedzieli naprzeciw siebie, a ona głaskała jego dłoń, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Sebastian opowiadał wszystko spokojnym głosem. Wtedy zdała sobie sprawę, co by się stało, gdyby u jej boku był ktoś inny.
Ta kolejna noc w szpitalnym łóżku była dla niej najgorsza. Analizowała wszystko, co usłyszała. Chwilowo zwątpiła, czy może być nadal ratowniczką. Wszak poległa na całej linii. Może czas już to zakończyć? Może czas rozglądać się za jakąś ciepłą posadką?
Z przemyśleń wyrwał ją sygnał odebranego SMS-a. Wyciągnęła telefon z kieszeni płaszcza.
„Gdzie jesteś, kochana?” – brzmiała wiadomość.
Sama nie za bardzo wiedziała, gdzie jest. Poczekała z odpowiedzią do momentu, gdy dojrzała tabliczkę z nazwą miejscowości. Odpisała mu. Z torebki wyciągnęła lusterko, przesuwając opakowanie czarnych cieniutkich pończoch z „Gatty” Spojrzała na swoją twarz.
Makijaż był wykonany perfekcyjnie – nie wyzywający, ale też nie za subtelny. Odpowiedni dla kobiety w jej wieku. Zaryzykowała z fryzurą w loki. Fryzjerka tak jej doradziła, twierdząc, że ta ją odmłodzi. Kręcone kosmyki włosów opadały frywolnie. Ostatni raz była tak odstrzelona chyba na wesele Marzeny – gdzie była świadkową.
Oparła głowę o szybę. Powróciły wspomnienia.
Przed jej oczyma stanął obraz, gdy w kolejnym dniu spotkała matkę z Radeczkiem. Była w swojej sali z Sebastianem. Chłopiec dopadł mężczyznę i objął go za lewą nogę, wtulając się w niego.
— Dziękuję, że uratowałeś moją mamusię.
Łzy poleciały jej z oczu. Patrzyła na Sebastiana, który swoimi mocnymi dłońmi podniósł szkraba i przytulił go do swojej piersi.
— To twoja mama ratowała, ja jej tylko pomogłem — odparł dziecku, a ona po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach łzy.
Tulił chłopca z taką czułością, że wybuchła płaczem. Trzymał jej syna na rękach. Dziecko objęło jego twarz swoimi małymi rączkami.
— Nie cygań, to nieładnie. Babcia mi powiedziała, że to ty mamusię uratowałeś – wypalił dzieciak szczerze. — A babcia nigdy nie kłamie — dodał po chwili.
Wszyscy wybuchli śmiechem przez łzy. Ta szczerość dziecka ich rozbroiła. Maluch był w tym momencie niesamowity. Radek junior objął go za szyję. Ten obraz pozostał jej w pamięci. To było to, co w końcu przekonało ją, by dziś wybrać się do niego.
Widziała, jak wtedy Góral otarł kantem dłoni łzy zbierające się tuż przy spojówkach. Postawił dzieciaka na ziemi.
— Ty jesteś komandosem? — zapytał go Radek.
Sebastianowi głos uwiązł w gardle. Kiwnął tylko głową. Ta prostolinijność dziecka go rozbroiła.
Maluch podbiegł do matki. Objęła go dłońmi i pocałowała w głowę. Nadal nie mogła powstrzymać emocji. Jej matka stała z boku i przypatrywała się wszystkiemu. Podobnie jak reszta dorosłych otarła dłonią łzy.
— Kontrola biletów — przerwał jej starszy pan, wyciągając identyfikator kontrolera PKS.
Przez chwilę zastanawiała się, gdzie wsadziła bilet. W końcu znalazła go w torebce. Podziękowała i poszedł kontrolować innych. Westchnęła. Z przemyśleń wyrwał ją sygnał odebranego SMS-a.
„Kocham. Czekam” – i to serduszko.
Pomyślała o nim ciepło i przypomniała sobie, co zrobił dla niej na pokładzie ORP „Zbyszko”. Jak spacyfikował tę dwójkę „zetolów”. Nie odpuścił im. Nim opuścili pokład okrętu, przy zgodzie dowodzącego spotkał się z nimi jeszcze raz.
To nie była walka równorzędna. Trzeci z bohaterów, ten, co się poddał na początku, zapierał się nogami, by nie zostać wciągnięty do pomieszczenia, gdzie wymierzył im sprawiedliwość. Dwóch na jednego – określił zasady walki. Jednemu złamał nos, drugiemu wybił dwa zęby, a walka trwała chyba osiem minut, z czego przez cztery uciekali przed nim. Ten trzeci, co się nie bronił, dostał potężnego kopa w krocze. Sebek bardzo ucierpiał w tym starciu – miał delikatnie otarte do krwi pięści. Szwejków postraszono, że przedział, gdzie jest komora, jest monitorowany.
Poprawiła się. Nie lubiła koronkowej bielizny. To tylko facet mógł to wymyślić i zmusić kobiety do noszenia czegoś takiego. Może to ładne, może i seksowne, ale cholernie niepraktyczne i niewygodne.
„A może już ja jestem taka stara?”.
Preferowała sportowy styl. Zamiast koronek i stringów, które wbijały się w zadek niemiłosiernie, wolała wygodną sportową bieliznę. Może i te biustonosze nie podnosiły tak fajnie, jak te pushups piersi, ale gwarantowały pełny komfort.
Postanowiła się poświęcić. Raz na jakiś czas można, a nawet trzeba zrobić coś dla kogoś, poświęcić się dla niego.
„Jezu, ja się naprawdę zabujałam” – dotarło to do niej.
Nie dopuszczała tego do siebie, starała się tłumić, ale nie była w stanie. Pomimo przestróg matki, podjęła to ryzyko.
„A Radek, przecież on tak długo…”
„Nie tyle, ile ty, też spotkał cię, a mówił, że Agnieszka jest tą jedyną” – zbiło jej wcześniejsze przemyślenie.
Przypomniała sobie spotkanie z Sebastianem, gdy wychodzili po trzech dobach ze szpitala. Patrzył na nią tym swoim specyficznym wzrokiem. Już wtedy był skłonny wziąć ją do swojej kawalerki na Oruni, którą niedawno wynajął. Jakże i ona tego pragnęła. Nie chciała jednak zrobić tego z nim ot tak, na żywioł. Pragnęła, by to było coś, czego nie zapomni. Nie tak, nie szybko, nie byle jak.
— Zrozum mnie, muszę do domu, muszę nacieszyć się synkiem — tłumaczyła się.
Widziała jego smutną twarz. Pamiętała, jak ujęła ją w obie dłonie i przyciągnęła do swojej.
— Obiecuję, przyrzekam, za dwa dni się spotkamy i będę cała dla ciebie.
— Przysięgasz?
Pocałowała go w usta. Namiętnie i z języczkiem.
— Przysięgam.

*****
Wysiadła. Rozglądnęła się wokół. Powoli szarzało. Skierowała swe kroki do postoju taksówek. Wyciągnęła telefon komórkowy. Miała tam adres jego kawalerki. Dojrzała dwa nieodczytane SMS-y – oba od niego.
— Boże, jaki to nagleniec — szepnęła sama do siebie.
Wsiadła do pierwszego pojazdu na postoju. Podała adres. Samochód ruszył. Taksówkarz nie rozmawiał z nią. Po kilkunastu minutach byli na miejscu. Zapłaciła. Rozejrzała się po okolicy – typowe blokowisko. Szybko znalazła właściwy blok i klatkę. Nacisnęła odpowiedni numer na domofonie i po chwili usłyszała odgłos elektrozamka. Pchnęła drzwi.
— Trzecie piętro — powiedziała do siebie szeptem.
Pokonywała kolejne schody. W końcu stanęła przed drzwiami jego mieszkania. Czekał na nią. Jego wyraz twarzy, na jej widok, mówił sam za siebie.
— Klaudia… — wydukał, napawając swój wzrok jej postacią.
Speszyła się jak pensjonariuszka. Stała przed nim na korytarzu, a on, oczarowany jej widokiem, tkwił jak kołek w płocie, w tych drzwiach.
— Wpuścisz mnie wreszcie? — zapytała nieśmiało.
Drgnął. Ubrany w ciemnogranatowy garnitur, cofnął się wreszcie, pozwalając jej wejść do środka. Pomógł jej ściągnąć płaszcz. Poczuła swąd spalenizny w mieszkaniu.
— Co ty tu zbroiłeś? — zapytała.
— Załatwiłem na cacy kaczkę, ale nie martw się, zamówiłem już drugą, po pekińsku — odparł, nie spuszczając z niej oka.
„A mówią, że faceci to najlepsi kucharze?”
Powiesił jej płaszcz na wieszaku w korytarzu. Patrzył na nią jak na jakieś bóstwo.
— No co? — zapytała.
— Jezu, jaka ty jesteś piękna — usłyszała w odpowiedzi.
Czuła, jak się rumieni, jak topnieje przed nim. Widziała te ogniki w jego oczach. Jakże on ją pożerał wzrokiem.
— Przestań — szepnęła.
Pocałował ją namiętnie w usta. Objęła jego głowę i po chwili odsunęła ją.
— Poczekaj, nie chcę tak — oznajmiła mu. — Może z tej twojej kaczki da się coś uratować — dodała.
Niestety, kaczka była spalona na maksa. Dojrzała w pokoju przygotowany stolik, a na nim dwa kieliszki i butelkę szampana. To nie było wino musujące, to był prawdziwy szampan.
— Przepraszam… — zaczął się tłumaczyć.
Przyłożyła mu palec do ust. Rozbroił ją swoją nieporadnością w kwestiach kulinarnych. Boże, każdy nieraz chce, a wychodzi… no właśnie tak jak teraz.
— Chodź, napijemy się — zaproponowała.
Usiadła naprzeciw niego. Patrzył na nią nieustannie, jego wzrok był ciepły i pełen pożądania. Otworzył szampana i nalał do kieliszków, a jego dłonie drżały.
— Za… — powiedział.
— Za … — przerwała mu.
Patrzyli na siebie jak nastolatkowie, jak mały Sebek i Klaudusia, którzy pragną przeżyć coś po raz pierwszy.
— Za nas — rzuciła Klaudia, zbliżając kieliszek do ust.
Wypili, a chwilę później usłyszeli dźwięk domofonu. Odebrali zamówioną kaczkę po pekińsku. Klaudia podzieliła ją i ułożyła na talerzach. Jedli w skupieniu, od czasu do czasu przerywając posiłek rozmową. Gdy skończyli, Klaudia nalała do kieliszków kolejną porcję szampana.
— Za spotkanie — wzniosła toast.
Jakże on na nią patrzył. Lustrował ją od stóp do głów, a iskry w jego oczach były gorące i namiętne. Czuła narastające podniecenie, wiedziała, że on również czekał na tę chwilę.
Wstała i podeszła do niego. On, nie spuszczając z niej wzroku, podniósł się z krzesła.
— Chcę i pragnę — uprzedził jej pytanie.
Wpadli sobie w ramiona. Całował ją namiętnie po policzkach, włosach i płatkach uszu. Odpłacała mu tym samym. Gdy zaczął obmacywać jej piersi, zatrzymała go.
— Poczekaj, pójdę do łazienki i zaraz wrócę — szepnęła mu do ucha.
Wyswobodziła się z jego objęć i skierowała do łazienki. Zastanowiła się chwilę po wejściu do niej. Czy tylko zmienić te grube rajty na seksowne pończochy i wyjść jak wcześniej, czy też pozbyć się ubrania i wyjść w samej bieliźnie i pończochach?
„Ja zwariowałam, całkowicie zwariowałam”
Szybko pozbyła się ubrań. Z torebki wyciągnęła pończochy, a spódnicę, rajstopy, bluzkę i żakiet odrzuciła na stojącą w rogu łazienki pralkę. Pozostała tylko w białej koronkowej bieliźnie, czarnych samonośnych pończochach i szpilkach. Tak wystrojona wyszła z łazienki.
Sebastian czekał na nią. Mocno pochwycił ją w swoje silne ramiona. Zaplotła mu dłonie na szyi, a on niósł ją w kierunku tapczanu, delikatnie układając na nim. Był w samych slipkach, czarnych, jak zdążyła zauważyć.
— Kocham cię — wyznał.
Nic nie odparła. Był nad nią, całując namiętnie jej usta. Dotknęła jego slipków, wyczuwając wilgotność. On delikatnie jedną z dłoni obmacywał jej piersi, a drugą kierował w kierunku łona. Nie wstydziła się. Dzień wcześniej przeprowadziła depilację, pozostawiając wąski paseczek owłosienia łonowego. Powoli ściągał z niej majteczki, a ona nie pozostawała mu dłużna. Tak jak wtedy, gdy go podejmowała z fal Bałtyku, czuła jego twardego fallusa.
Zsunęła jego bieliznę, sprawnie chwytając męskość. Czuła się podniecona, wilgotna. Te siedem lat posuchy robiło swoje. Pragnęła, by po krótkim pettingu wbił się w nią i dał jej rozkosz.
— Och. Och, ooo – zaczął jęczeć, gdy zaczęła stymulować jego męskość ręką.
To była krótka chwila, może siedem, może jedenaście ruchów, a Sebastian strzelił jak małolat.
Czuła tylko, jak mimowolnie porusza biodrami, a jego nasienie ląduje na jej brzuchu i dłoni.
— Ej. Co się dzieje? — zapytała zdziwiona.
Nim doszedł do siebie, minęło kilka chwil. Opadł na bok, nic nie mówiąc. Leżał jeszcze chwilę, nic nie odpowiadając. Podniosła się z łóżka i, odciągając go, starała się dowiedzieć, co się stało.
— Sebastian powiedz mi co się stało? — dopytywała.
Leżał jeszcze przez chwilę nic nie odpowiadając. Potem gwałtownie zerwał się z tapczanu i stanął przed ścianą.
— Kurwa, znów, kurwa, jak zawsze tak samo — wyrzucał z siebie, tłukąc głową o ścianę.
. Poderwała się z łóżka i stanęła za nim, mocno przywarła do niego swoim ciałem.
— Powiedz mi. Proszę – rzuciła.
Długo musiała czekać na odpowiedź. Widać było, że to trawił w sobie, a otwarcie się przed nią nie było proste.
— Dupa ze mnie, nie chłop, ja tak mam zawsze. Przepraszam – wydukał po paru minutach ciszy.
Wsunęła mu dłonie pod pachy i jeszcze bardziej dociągnęła go do siebie, zaczynając całować jego plecy.
— Naprawdę myślisz, że za to cię kocham? Naprawdę myślisz, że dla kobiety, to jest najważniejsze? – rzuciła mu pytania.
Chyba to stwierdzenie o miłości na niego zadziałało. Odwrócił się i patrząc na nią odparł.
— Przecież widzisz, jaki ze mnie pizda…
Zamknęła mu usta pocałunkiem. Delikatnie odciągnęła od ściany i klepnęła go w pośladek.
— Facet, który wyciągnął mnie z 66 metrów, najebał trzem gościom, którzy pewnie by mnie zgwałcili, który kupuje mi róże i całuje tak, jak żaden inny, mówi mi teraz, że jest pizdą? — to mówiąc uderzyła go lekko z otwartej dłoni w twarz. – Przestań. Przestań, bo jak tu jestem to ci wpierdolę — zaklęła, patrząc mu prosto w oczy. — A kobietą jestem — dodała.
Wybuchnął śmiechem. Nadal patrzył na nią tymi kochającymi oczami.
„Czy ja zawsze trafiam na takich ewenementów, że nie chcą się ze mną kochać, bo to była mu przeszkadza albo się tak podjara, że się za wcześnie spuści”.
„Ale potem, Klauduś, to nie żałujesz, prawda?” – dopowiedział jej ten wewnętrzny diabeł.
— Klaudia, to nie ma sensu, sama widzisz, jestem do niczego — wyrzucił z siebie.
Uderzyła go w twarz. Tego już było za dużo. Ostrzegała. Nie uderzyła mocno, tak… delikatnie.
— Czy ty nie widzisz, że się w tobie zakochałam? — wywaliła z grubej rury.
— Ale… — zaczął.
— Przestań, zostawiłeś mnie nagrzaną, masz chyba jeszcze usta, język i ręce sprawne, mam czekać? — rzuciła Klaudia.
Przeżyła dwa orgazmy, będąc stymulowana oralnie. Wyginała się jak baletnica podczas tego aktu. Padła, skonana po wszystkim.
Nad ranem, gdy ledwo stawał świt, natarła na niego. Wyczuła, że ma poranną erekcję. Przyjmując pozycję na jeźdźca, wprowadziła jego penisa do pochwy, całując go w usta, w pewien sposób wymusiła na nim ten stosunek. Lubieżnie wskazała mu miejsca, gdzie ma ją stymulować. Nie odczuła orgazmu, nie to było ważne. Ejakulował w jej wnętrzu. Byli zabezpieczeni. Usnęła po tym wszystkim. Obudził ją, podając śniadanie do łóżka. Uśmiechnęła się.
— Wiesz, jaki ja jestem… — zaczął się tłumaczyć.
— Głupi, to ja wiem, ty mój kochany facecie — odparła.
Tacka ze śniadaniem spadła na bok. To nie było ważne. Całował ją namiętnie i czule. Objęła jego nagie ciało swoimi dłońmi i przyciągnęła bliżej do siebie.
— Kocham cię — wyznała.
Chciał wstać i wyć, jaki jest szczęśliwy. Nie pozwoliła mu na to.
— Chcę znów się z tobą kochać, ale obiecaj mi, że z tym, co ukrywałeś, musisz coś zrobić — postawiła warunek.
— Warunek za warunek — odparł.
— Stoi — odpowiedziała, nie wiedząc, na co ma się zgodzić.

Jammer106

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka i miłosne, użył 16489 słów i 98515 znaków. Tagi: #soft #miłość #akcja

5 komentarzy

 
  • Użytkownik Hart

    Przeczytałem i muszę przyznać że... Ty wiesz , że to nie może się tak skończyć prawda? 👍🏻

    1 godz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Hart docelowo sześć odcinków. Później zadecydujecie sami. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.

    1 godz. temu

  • Użytkownik Qaas

    Przeczytane na jednym wdechu.  
    Super.
    Masz talent do pisania a my czytając mega ekscytacje.
    Czekam na kolejną część lub kolejne opowiadanie.
    Pozdrawiam

    3 godz. temu

  • Użytkownik shakadap

    Brawo!
    Jak zwykle świetna robota. Bardzo dobrze i wciągająco napisane.
    Oby tak dalej.
    Pozdrawiam i powodzenia.

    4 godz. temu

  • Użytkownik Pumciak

    Zgadzam się z andkorem to jest to naco czekałrm pisz dalej ,

    6 godz. temu

  • Użytkownik andkor

    Dużo nie będę pisał. Tak po prostu ,,SUPER"!!!

    6 godz. temu