Zuzia
Od napaści upłynęły trzy tygodnie. Codziennie, obojętnie o jakiej porze dnia odczuwam niepokój, strach. Boję się, że Michałowi coś odpierniczy i wróci, żeby się zemścić.
Na szczęście uzgodniłam z Marysią godziny pracy. Radzimy sobie całkiem dobrze. Nawet Daria, która jest w pierwszym roku nauczania, była wstrząśnięta zajściem i na całe szczęście dziewczyna poszła nam na rękę i robi „środkową” zmianę. W ten sposób ani ja, ani Marysieńka nie jesteśmy same z nawałem roboty. W chwilach, gdy w salonie jestem sama z kuzynką, o nasze bezpieczeństwo dba dobry kumpel Gabriela, który prowadzi kursy taekwondo, to jakaś sztuka walki czy coś. Z tego, co wydobyłam od kolesia… ‘Hihi... kolesia! Prędzej wydzieranego, dwumetrowego z łysym deklem, byka’ wiem, że mówią na niego „Drwij”, „Dewil” a może „Debil”? Mało ważne, ale coś w tym stylu... W każdym razie, do czego zmierzam to…
‘O MATKO!’ Z ręką na sercu. Gdy go po raz pierwszy ujrzałam, to mi się pikawka dosłownie w adidasach znalazła! Wszelka wywieszka „Uwaga zły pies” nie jest w stanie powstrzymać przed wtargnięciem do ViWena. Ziomal swą postawą odstrasza ludzi, a raczej męską rasę, ponieważ żeńska uśmiecha się pod nosem na widok kolosa.
Natomiast Krzysztof codziennie dba o zdrową porcję kalorii. Za niedługo mi spodnie w szwach puszczą. Każdego dnia punktualnie o trzynastej dostarczane jest jedzenie przez młodego kierowcę. Ma na imię Wiktor i jest bardzo podobny do Jacoba Black’a ze „Zmierzchu”. Nie uszło mojej uwadze, jak chłopak patrzy się na naszą Darię, a ta za każdym razem na twarzy ma świetlistego buraka. Słodziutkie.
– Dzień dobry, miłej pani. – Słyszę głos De-coś tam. Starsza kobieta przechodzi przez próg salonu.
– Dzień dobry, młodzieńcze – mówi nowo przybyła klientka, zakrywając sobie usta.
‘Świetnie! Godzilla znów zgarnie napiwek za damski frajer?!’ Nie wiem, jak on to robi, że kobiety mu wciskają kasę za siedzenie i obserwowanie otoczenia. Przecież to żaden „Magic Mike”, aby pracowali tutaj striptizerzy. Zgroza!
– Dzień dobry, pani Ciąpała. Miło panią gościć – odzywam się z uśmiechem na gębie. Kobieta natychmiast odwraca głowę w moją stronę. Jej twarz zdobi lekki rumieniec.
Ze wszystkich sił powstrzymuję przekręcenie ślepi. ‘Tak pani Ciąpała, nie jest pani jedyną, która ślini się na widok szympansa.’ Szybko przywołuję myśli do porządku i podchodzę do starszej damy.
– Zapraszam od razu na fotelik. Co będziemy dzisiaj robić? Farbowanie czy zwykłe modelowanie? – pytam uprzejmie, a tak naprawdę nie muszę, ponieważ po jej minie widzę, co powie. Farbowanie.
– Farbowanie.
Taaa, ma się ten instynkt, co nie?
– A cóż to za przystojniaczek? – dopytuje, zniżając głos.
– Mieliśmy niesmaczny przypadek, dlatego chwilowo mamy ochronę – odpieram, nie wchodząc w głębsze szczegóły.
– Ojej, a cóż to się stało? – No i nie da baba spokoju.
– Długa historia, pani Ciąpała. – Uśmiecham się i dodaję. – Kolor ten, co zawsze? – Tylko mi tu teraz nie…
– Może tym razem coś innego?
‘Jak na złość!’ Zaciskam mocniej zęby, ale nadal posiadam na ryju sympatyczny uśmiech. Sięgam po pelerynkę, zakładam ją, a następnie z szuflady wyciągam paletę z kolorami.
Mija dobry kwadrans, zanim kobieta decyduje się na to, co zawsze. W międzyczasie przyszła Daria, która słysząc moje odradzanie, lekko się śmiała. Przecież z ciemnego brązu nie wyczaruję jasnego blondu, tylko rudą marchewkę.
– Daria, nałożysz farbę pani Ciąpale. Za chwilę mam strzyżenie – informuję praktykantkę, kiedy ta miesza odpowiednią papkę. Dziewczyna przerażona patrzy mi się w gały. Puszczam do niej oczko.
– Nie bój żaby, będzie dobrze. – Podbudowuję, głaszcząc jej plecy.
Nagle otwierają się z hukiem drzwi. Odwracam się i na ułamek sekundy zamieram na widok...
– Co tu robisz? Miałeś być w schronisku – mówię lekko zbita z tropu. Ostatnie dwa tygodniu w placówce dla zwierząt panuje inwazja. Nie tylko są przyjmowane nowe czworonogi, ale również coraz więcej rodzin chce włochatego pupila.
– Siema Devil. Jakieś zajścia? – Gabriel wita się z łysym bykiem, wymieniając informacje dotyczące naszego bezpieczeństwa. Następnie pedancik podchodzi do mnie z promienistym na gębie uśmiechem, składając buziaka w skroń.
– Hej maleńka. Tęskniłaś? – Jego idiotyczne pytania sprawiają, że mam ochotę go trzepnąć.
– A powinnam? Raczej nie. Przeszkadzasz mi w pracy. – Cicho besztam chłoptasia. Co on sobie myśli, że może wbić do salonu, kiedy mu się podoba? O nieeee! Popycham Gabriela w stronę zaplecza.
– Takaś napalona? Już nie umiesz się doczekać igraszek po kątach?
Pomijam tę uwagę, która rodzi bardzo bogate fantazje. Muszę wyjaśnić parę spraw, a pierwsza jest… Telefon Gabriela zaczyna grać melodyjkę Eminem’a „Without Me”. Chłopak wyciąga fona z kieszeni spodni i marszczy brwi. Bez wahania odbiera połączenie.
– What’s Up? … Informuj mnie na bieżąco… Okej. Bye.
Na twarzy Gabriela pojawia się wymuszony uśmiech. Podchodzi do mnie i bierze mnie w ramiona.
– Tęskniłem za tobą kochanie.
On coś ukrywa.
Marysia
Panika oplotła każdy z moich mięśni. Na moment wrosłam w ziemię, by zebrać myśli. Trwało to może ułamek sekundy, po którym złapałam telefon i naskrobałam SMS-a do Krzyśka: „ Odie się dusi, biegnę do weta”. Wrzuciłam telefon do torebki, a malucha podniosłam z podłogi i najdelikatniej jak mogłam ułożyłam na kocyku w koszyczku. Nadal charczał i każdy ten dźwięk masakrował moje serce na miazgę.
Nie czekając ani chwili, zgarnęłam listonoszkę, narzuciłam kurtkę i wsunęłam stopy w znoszone trampki. Z wysoko uniesionym koszykiem szybko zbiegłam po schodach. Deszcz na zewnątrz siąpił niczym z prysznica. Ściągnęłam troczki kaptura i rozpięłam okrycie. Schowałam koszyk pod połę i w dzikim pędzie ruszyłam w kierunku lecznicy. Nie mogłam tracić czasu. Liczyła się każda sekunda.
Nie wiem, jak długo biegłam. Mięśnie powoli odmawiały mi posłuszeństwa, ale nie mogłam się zatrzymać. W końcu jednak dopadłam drzwi przychodni i bez zbędnych ceregieli, olewając ludzi w poczekalni, wbiegłam do gabinetu.
Lekarka, która na mój widok gniewnie uniosła wzrok, spotkała się z moim przerażonym krzykiem:
– On się dusi, charczy i pluje krwią! Błagam, niech mu pani pomoże!
Spojrzenie złagodniało, ale słowa wstrząsnęły mną do głębi:
– Proszę natychmiast wyjść!
Moja zaskoczona mina musiała wyrażać kompletne niedowierzanie. Chytry uśmieszek wykwitł na twarzy właściciela szczeniaka, który właśnie miał wyjmowanego kleszcza i odbił się w moich zaszklonych oczach. „Nie, to się nie mogło dziać!”
– No, czego pan jeszcze stoi? Proszę w tej chwili opuścić gabinet! Ten pies ma parwowirozę, więc jeśli zaryzykuje pan zdrowie swojego szczeniaka, to naliczę podwójną stawkę!
Na te słowa gościu poderwał się nerwowo i wciskając beagla do transportera, wystrzelił ku poczekalni jak oparzony. Doktorka zaś szybkim ruchem wyjęła Odiego z koszyka i pobiegła na zaplecze. Wcisnęła psiaka do jakiegoś urządzenia i zaczęła przekręcać kurki. Po chwili procenty wyświetlane na małym ekraniku zaczęły rosnąć.
– To komora tlenowa – wyjaśniła na głos, zupełnie na mnie nie spoglądając – Jego oddech zanika, ale za chwilę powinno być nieco lepiej. Przez ten czas proszę mi opowiedzieć, co się właściwie stało.
Złapałam się za głowę i zaczęłam relacjonować:
– Napoiłam go, a potem chciałam zanieść na matę, żeby się wysikał. Gdy go podniosłam wydał jakiś przeraźliwy dźwięk i krew plasnęła na posadzkę. Potem przybiegłam tutaj.
– Rozumiem, ale niestety nie odpowiada to objawom parwo. Biegunka już ustawała i zagrożenie życia mijało. Coś musieliśmy przegapić. Zrobię prześwietlenie. Musimy znaleźć przyczynę.
Pokiwałam nieznacznie głową, niezdolna wydobyć jakichkolwiek słów. Już miałam usiąść na krześle pod ścianą, gdy do pokoju wparował zziajany Krzysztof. Widząc moją minę zbladł i nieoczekiwanie wziął mnie w ramiona.
– Przyjechałem najszybciej jak mogłem. Goliat robi mi właśnie tuning kokpitu. Co z Odiem?
Pokręciłam głową i wskazałam na kulkę zwijającą się z bólu. Podkład „akwarium”, w jakim się znalazł pokrywały maleńkie kropelki krwi.
– O mój Boże! – po raz pierwszy jego głos wyrażał tyle emocji. Nigdy wcześniej nie słyszałam, by był tak przejęty. – Czy on z tego wyjdzie?
Nim zdążyłam odpowiedzieć, do dyskusji włączyła się weterynarz:
– Wygląda na to, że skrawek folii przesłonił mu drogi oddechowe. – Podniosła ku nam zdjęcie rentgenowskie. Nieco ponad lewym płucem znajdował się niezidentyfikowany obiekt. – Czy domyśla się pani skąd może pochodzić?
– Nie mam pojęcia – odparłam, jednak po chwili coś zaświtało mi w głowie. – Może z maty w łazience? Zostawiłam go wczoraj na chwilę, gdy wybiegłam po ścierkę, aby zetrzeć wymiociny. Może odgryzł kawałek?
– Prędzej wciągnął go nosem – powiedział jeszcze bardziej roztrzęsiony Krzysiek. – Wczoraj Goliat rozdarł jedną matę i rozrzucił strzępki po całym mieszkaniu. Myślałem, że wszystko sprzątnąłem, ale drobinka mogła przykleić się do jego łap. Trzymał w nich Odiego i skrawek mógł dostać się do nozdrzy malucha.
– To całkiem możliwe – Odparła lekarka. – Trzeba usunąć tę folię, ale nie mam tutaj odpowiednich przyrządów. To delikatna sprawa, bo rzadko który gabinet chce przyjąć psiaka z parwowirozą, nie mówiąc już o wykonaniu zabiegu chirurgicznego. Przepraszam Państwa na chwilę, muszę wykonać kilka połączeń.
Niesamowicie smutna pokiwałam głową na znak zrozumienia i zostawiwszy Krzysztofa w tyle, podeszłam do urządzenia. Szczenię już nie charczało, ale wydawało przeciągłe piski. Dość ciche, jednak wyraźnie słyszalne. „Mój mały wojownik” – pomyślałam i otarłam łzy. Silna dłoń na mojej talii dodała mi otuchy, jednak nie ujęła zmartwień.
– Znalazłam miejsce! – po kilku minutach usłyszeliśmy podekscytowany głos pani doktor. – Proszę, tutaj macie Państwo adres. Musicie się spieszyć. Poza komorą funkcje życiowe mogą się znacznie pogorszyć.
– Biegnę wpakować Goliata do bagażnika i oddzielić kratą od siedzeń. Marysiu, gdy będziesz gotowa, przybiegnij z Odiem. Zaparkowałem tuż obok wejścia.
– Miej włączony silnik – rzuciłam i szybko zgarnęłam koszyk z podłogi. Krzysiek w tym czasie opuścił gabinet. Weterynarz wyjęła szkraba z urządzenia i ułożyła na kocyku. Póki co się nie krztusił, więc uznałam to za dobry znak. Podniosłam wzrok i zapytałam lekarkę:
– Mogę zapłacić później?
– Oczywiście – rzekła, dotykając mojego ramienia. – Proszę już zmykać. Powodzenia.
Szepcząc bezgłośnie „dziękuję” zalewając się ponownie łzami, opuściłam lecznicę. Wsiadłam na przednie siedzenie i ruszyliśmy. Krzysiek pędził na złamanie karku. Wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem wody. Gdzieś w oddali usłyszałam grzmot, a ciemne chmury pokryły cały nieboskłon. Wówczas Odie ponownie zaczął skowyczeć. Każdy kolejny przeraźliwy dźwięk odbijał się w moim szlochu. Najmniejsze drżenie malutkich łapek wywoływało u mnie ciąg drgawek. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek tak głośno płakała. Nigdy wcześniej nie wyłam z rozpaczy i nie czułam takiej bezsilności. Krzysztof na siedzeniu obok mógł jedynie bezradnie zaciskać szczękę. Nic nie mogliśmy zrobić. Tylko jechać naprzód.
Niecałe dwadzieścia minut później dotarliśmy do gabinetu. Nie wiem, kto bardziej opadł z sił – ja czy mój piesek. Zamilkłam i on również. Musiało być z nim już bardzo źle. Nie czekając, aż Krzysiek znajdzie miejsce parkingowe, wyskoczyłam z auta i biorąc po kilka stopni naraz, wbiegłam po schodach na pierwsze piętro, gdzie mieściła się przychodnia.
Od samego wejścia wszystko w środku robiło niemiłe wrażenie. Sufit był szary, a ściany staromodnie żółte. Podłogi zaś wyłożono imitującą zgniły mech wykładziną. Nie był to jednak dobry czas na budowanie uprzedzeń, więc szybko zapukałam w drzwi i nie czekając na zaproszenie, wparowałam do gabinetu.
Moim oczom ukazały się dwie znudzone lekarki. Jedna młoda i wyraźnie niezadowolona bawiła się stetoskopem. Starsza natomiast przeglądała czasopismo z jakimiś modowymi trendami. Obrzuciły trzymany przeze mnie koszyk zniechęconym spojrzeniem. Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, „gazetkowa” wskazała na mnie ruchem głowy i opryskliwie rzuciła:
– Sprawdź mi go.
Po tych słowach przekazałam koszyczek „stetoskopce”, a ta, bez ceregieli ujęła maleńkie ciałko i podniosła jak kawał mięsa do góry. Trzymając psiaka pod przednimi łapami przyłożyła przyrząd do jego brzuszka. Sekundę później powiedziała:
– To będzie osiemdziesiąt złotych.
Krew we mnie zawrzała. Złość i smutek biły się o pierwsze miejsce na podium. Nie zdziwiło mnie wcale kto wygrał:
– Zapłacę później, proszę tylko go teraz ratować – warknęłam i ani mi się śniło ustąpić. – Nigdzie się stąd nie wybieram, więc na pewno zapłacę.
„Dziumdzia” popatrzyła na mnie nieco zaskoczona. Po chwili totalnej „zawieszki” rzuciła:
– Osiemdziesiąt złotych to najniższa opłata za zbiorową kremację zwłok. Truchło waży mniej niż kilogram, ale widełki są od zera do pięciu kilo. Czyli proszę uiścić osiem dyszek.
Wtedy dopiero do mnie dotarło, że Odie nie żyje. Trzęsącymi się dłońmi wyjęłam z portfela pieniądze i rzuciłam wprost na omawiane wcześniej pisemko. Szybko podałam swoje dane osobowe i miejsce zamieszkania. Nawet nie zaczekałam na potwierdzenie, że babsztyle to sobie gdzieś zanotowały. Dzierżąc wiklinowy pałąk w zaciśniętej do białości dłoni wybiegłam na dwór.
Będąc już na podjeździe, rzuciłam koszykiem o pobliskie drzewo. Wydałam z siebie rozpaczliwy krzyk i upadłam na kolana. Nie minęła sekunda, a osunęłam się bezwładnie na błotnistą ziemię.
Chłód nigdy nie był tak bardzo przejmujący.
2 komentarze
shakadap
Mocne.
Dobrze napisane. Czekam na dalszy rozwój wypadków.
Pozdrawiam i powodzenia.
Aladyn
Ja rozumiem prawa Autora do nagłych, radykalnych zmian w przebiegu akcji opowiadania. Po pierwszym dość pogodnym, a nawet wesołym rozdziale takie mocne uderzenie w tragicznie zakończonym kolejnym. Tego się nie robi miłośnikom psów, do których i ja się zaliczam. Nie można było, choć z trudem, uratować tego biednego szczeniaczka? No cóż, taki była zamysł Autora, a czytelnik musi to przełknąć, choć w gardle gula.